niedziela, 27 sierpnia 2017

Jak skutecznie szukać pracy (3). Jeszcze o CV




Wysyłaj dużo CV
Kiedyś robiłam tak, że po przejrzeniu ofert wysyłałam CV w miejsce, które z jakichś względów najbardziej mi się spodobało. Potem z zapartym tchem czekałam na odpowiedź… i czekałam na odpowiedź… Ewentualnie ktoś się odzywał, dostawałam zaproszenie na rozmowę i/lub zadanie rekrutacyjne (najczęściej tak było przy zleceniach), i potem miałam czekać, aż dadzą znać – „nawet w przypadku negatywnej decyzji”. Ja czekałam, czas leciał, nikt się nie odzywał… I z reguły mijał miesiąc, zanim złapałam, że nie ma na co czekać i trzeba zacząć szukać od nowa.

wtorek, 22 sierpnia 2017

Jak skutecznie szukać pracy (2). Przygotowanie CV

Jak zabrać się za szukanie pracy? Od czego zacząć?

Najważniejsze jest aktywne szukanie. Nie warto się też ograniczać do jednej strony lub ograniczonego zestawu stron, ale szukać wszędzie, gdze tylko się da. W ciągu ostatniego roku najwięcej zleceń dostałam dzięki FB. Serio serio. Myślałam najpierw, że to specyfika branży (redakcje i korekty to głównie outsourcing, więc zleceniobiorców szuka się też jak najmniejszym kosztem :D), ale w sumie obecną pracę też znalazłam za pośrednictwem tego serwisu. Oczywiście w internecie jest pełno stron z ogłoszeniami, ale trzeba tam regularnie, systematycznie zaglądać. Najlepiej codziennie. Może być to nużące, wiem, ale już wcześniej wspomniałamszukanie pracy to praca. Wyczerpująca. Ale jeśli ktoś się solidnie przyłoży, to wysiłek na pewno się opłaci i uda się znaleźć coś fajnego (albo chociaż dobrze płatnego) – a już na pewno w dużym mieście.

sobota, 19 sierpnia 2017

Jak skutecznie szukać pracy (1)

Przychodzi taki moment, że trzeba znaleźć pracę. Pierwszą w życiu, kolejną. W nowym zawodzie, bo ze starej nas zwolnili albo firma padła, albo zmieniliśmy miejsce zamieszkania. Albo chcemy zmienić coś w życiu. W każdym razie decyzja podjęta – więc czas zabrać się za realizację tego planu.
Szukanie pracy bywa męczące, czasem stresujące. Nieraz bywa zabawnie, chociaż to śmiech przez krótką chwilę. Najważniejsze jednak, żeby się udało. Żeby dostać pracę – z fajnymi pieniędzmi, wygodnym dojazdem, ciekawymi perspektywami, no i normalnymi ludźmi. Brzmi nierealnie, co nie? Ale da się – jestem tego przykładem. :)
Jednak takiej pracy nie znajduje się ot tak. Samo szukanie pracy jest ciężką pracą i nieraz łatwo się poddać. Też miałam okresy zniechęcenia, kiedy wysyłałam kolejne CV i nikt się nie odzywał. Wtedy myślałam, że mam za wysokie wymagania, jakieś wygórowane oczekiwania i co ja sobie w ogóle myślę, że po jednym semestrze studiów ktoś mnie zatrudni w nowej branży.

Teraz jednak, kiedy się udało, wiem, że warto zacisnąć zęby i nie odpuszczać, a prędzej czy później się uda. Tak jak mi. Też nie wierzyłam, bo ostatnie lata byłam raptem na jednej! rozmowie w sprawie pracy! Reszta to spotkania w sprawie zleceń (a i też nieraz były to ustalenia przez e-mail). Co w takim razie się zmieniło? W kolejnych wpisach chętnie podzielę się sekretami mojego sukcesu. :) 

sobota, 8 lipca 2017

Czy można zrobić tartę z mąki 2000?

Przed samym wyjazdem na wakacje chciałam zrobić pyszną, a zarazem dietetyczną kolację. I przy okazji pozbyć się zapasu mąki pełnoziarnistej, którą kupiłam podczas pierwszego miesiąca diety męża. W internecie pełno przepisów, poprzeglądałam, pooglądałam i wybrałam tartę z tego bloga.
Na zakupach coś mi się pomieszało i w rezultacie wróciłam do domu ze składnikami do różnych tart. Ale ufna w swoje kulinarne umiejętności, pomyślałam, że najważniejsza jest baza, czyli ciasto, a górę sobie dowolnie poskładam. Byłam bardzo podekscytowana, bo to miała być moja pierwsza tarta w życiu, którą zrobię.

Składniki potrzebne do tarty:

Na ciasto:
  • 1 ½ szklanki mąki razowej typu 2000
  • 2 łyżki oliwy z oliwek
  • ½ łyżeczki soli
  • Woda (w przepisie było podane, że tyle, ile ciasto weźmie).


Natomiast do farszu wzięłam (i tu jest moja inwencja):

  • 1 cebulę
  • 2 ząbki czosnku
  • 1 jogurt (miało być 250 ml, ale ja miałam tylko 190 ml)
  • 2 jajka
  • Szpinak (ja miałam mrożony)
  • Mozzarellę 100 g
  • Łososia wędzonego 100 g
  • Przyprawy (tymianek, pieprz, sól).



Najpierw zagniotłam ciasto. Poszło łatwo i szybko, wody dodałam około szklanki. Wykleiłam nim foremkę (mam fajną, silikonową, więc niczym nie musiałam smarować) i zabrałam się za farsz.



Zaczęlam od obrania cebuli, pokroiłam ją w talarki i położyłam na cieście. 



Następnie roztrzepałam jajka z jogurtem, dodałam przyprawy i przeciśnięty czosnek. Potem wrzuciłam szpinak, który zdążył się rozmrozić – i taką wymieszaną masę wylałam na ciasto. Jeszcze na wierzch ułożyłam plastry mozzarelli i łososia, by wreszcie wstawić do piekarnika. 



Temperatura 180 stopni, na 45 minut.

Po tym czasie zawołałam męża na kolację. I co? I okazało się, że wprawdzie wygląda ładnie i apetycznie, 



ale od spodu ciasto wcale się nie upiekło. :( Było mokre i niesmaczne. Kolejne 20 minut nic nie zmieniło. Zjedliśmy więc przepyszny zapieczony farsz, a spód trzeba było po prostu wyrzucić.
To było nasze trzecie podejście do potraw z tej mąki – za każdym razem po prostu wtopa. Naleśniki, placki z serka wiejskiego, teraz tarta…

Najbardziej mi żal, że z powodu diety niskoglikemicznej, która w zasadzie powinna obowiązywać nie tylko męża, ale nas oboje, nie bardzo powinnam używać zwykłej mąki. Myślałam, że łatwo będzie można zastąpić ją razową, ale okazuje się, że nie. Chyba że ktoś ma jakiś patent i mi go zdradzi? Ot tak, z dobrego serca – ale karma (nomen omen) podobno wraca. ;)

A żeby nie było mi smutno, mąż pozmywał i poszedł kupić mi czekoladkę. :)

niedziela, 25 czerwca 2017

Wycieczka do Lublina


Jak jest długi weekend, to człowiek by chciał gdzieś wyskoczyć. Za miasto najlepiej. Może coś zobaczyć nowego, może na łono przyrody. Ale jak pogoda nie rozpieszcza, to może lepiej do innego miasta, pozwiedzać. I na to się właśnie zdecydowaliśmy.


Wybraliśmy Lublin (my, czyli ja, mój mąż i jego córka), ze względu na stosunkowo niewielką odległość od Warszawy, pozwalającą obrócić „tam i z powrotem” w ciągu jednego dnia. Poza tym chciałam jeszcze raz zobaczyć to miasto, w którym byłam ładnych parę lat temu i które zrobiło na mnie bardzo pozytywne wrażenie.
Dobrym rozwiązaniem komunikacyjnym okazał się Polski Bus. Wprawdzie nie udało się kupić dużo tańszych biletów (trochę późno się za to zabraliśmy), ale załapaliśmy się na okazję pewnego banku, która pozwoliła na mniejszą-większą oszczędność (nie pamiętam już dokładnie). Koszt podróży trzech osób w jedną stronę wyniósł i tak niecałe 40 złotych. Wprawdzie Polski Bus wprowadził obowiązkową rezerwację miejsc, za którą pobiera opłatę, o której poinformował dopiero po zatwierdzeniu transakcji – ale ten koszt to złotówka, więc da się przeżyć (chociaż nie lubię takich „niespodzianek”).



Podróż była wygodna – ruszyliśmy spod Pałacu Kultury, a następnym przystankiem był Lublin. :D Autobus dotarł około pół godziny przed planowanym czasem dojazdu, ale to chyba było spowodowane poświątecznym piątkiem, więc mniejszym ruchem na drodze. Nawet w krytycznym punkcie – rondo w Kołbieli – było praktycznie pusto (w drodze powrotnej był niewielki korek, ale porównując do standardowych sytuacji w tamtym miejscu, nawet niewart tej wzmianki).

Wyjechaliśmy około godziny 8:45, a na miejsce (jak wspomniałam, przed planowanym czasem) dotarliśmy około 11. Pogoda była w sumie „wycieczkowa” – trochę chmur, trochę słońca, koło 20 stopni. Najpierw oczywiście poszliśmy coś zjeść. Najbliżej dworca autobusowego było CH Tarasy Zamkowe, które na dachu mają specjalnie przystosowaną przestrzeń do podziwiania znajdującego się nieopodal Zamku w Lublinie. Jednak nie centrum handlowe było naszym celem, więc tylko po szybkich przekąskach i kawie poszliśmy zwiedzać Zamek, a właściwie – Muzeum Lubelskie w Lublinie.


Jako że nie było czasu, by zobaczyć wszystko, zdecydowaliśmy się obejrzeć wystawy oraz zwiedzić Basztę. To był dobry wybór, bo wystaw było dużo, wszystkie bardzo ciekawe, czas się kurczył, a chcieliśmy jeszcze zobaczyć coś na zewnątrz. I zjeść. :D

Z obejrzanych wystaw (można o nich poczytać na stronie Muzeum) zapamiętałam najbardziej czasową wystawę o historii polskiego pieniądza papierowego. Zwłaszcza jak doszło się do banknotów sprzed denominacji… ;) Bardzo interesujące były też plakaty reklamowe z okresu międzywojnia (ówczesny marketing był naprawdę niesamowity).


Po obejrzeniu Baszty, w której dominowały wystawy związane z jej rolą w czasie okupacji podczas drugiej wojny światowej (ale pierwotnie było to więzienie dla szlachty, nie wiedziałam!), poszliśmy na Stare Miasto. Znaleźliśmy bardzo fajne miejsce, w którym wreszcie mogliśmy się najeść (oprócz mojego męża, który jest na diecie, ale dzielnie wytrzymał otaczające go wonie i aromaty). Naprawdę polecam – jeśli będziecie kiedyś w Lublinie, to warto zajrzeć do pubu „U Szewca”. My zamówiliśmy cebularz, żurek, szewskie bułeczki, makaron ze szpinakiem i bekonem, a odchudzający się mąż – sałatkę z łososiem. Do tego herbaty i lemoniada. Całość bardzo smaczna i przyzwoita cenowo, zresztą widać na załączonym paragonie:




Wybór miejsca był losowy, ale jak widać, bardzo trafny. Wrócimy tam. :)



Potem zostało już nam niewiele czasu do autobusu, więc połaziliśmy jeszcze trochę, podziwiając budynki, ozdoby, patrząc na mijanych ludzi i jedząc jeszcze raz lody. 






A potem – autobus i ta sama droga, co rano tyle że w przeciwnym kierunku…

Wycieczka była bardzo sympatyczna. Co ważne: dało się ją szybko zorganizować, koszt przejazdu nie był zbyt wygórowany – pod tym względem Polski Bus jest bardzo korzystny. Oczywiście, im szybciej podejmuje się decyzje, tym lepiej. Zostawiliśmy sobie jeszcze masę rzeczy do zobaczenia i kto wie, może niedługo znowu tam skoczymy. A może zupełnie gdzie indziej – w końcu tyle pięknych miejsc jest do zobaczenia na Mazowszu i bliskich okolicach. W ubiegłym roku byliśmy na przykład w Czersku czy trochę dalej – w Płocku, odwiedziliśmy też Pułtusk. To świetne miejsce na krótki, jednodniowy wyjazd – akurat tyle, żeby nie zmęczyć się drogą, a naprawdę można zobaczyć wiele interesujących rzeczy.

















wtorek, 13 czerwca 2017

Przez żołądek do serca

Dokładnie dwa lata temu poznałam mojego męża. Początki naszej znajomości były bardzo intensywne, pachnące bzem, pełne słońca i długich spacerów. Przypadliśmy sobie do gustu od pierwszego wejrzenia, rozmawiało się nam też bardzo dobrze i już od pierwszych chwil mieliśmy mnóstwo tematów do omówienia.
Na pierwszą randkę wybraliśmy nieistniejącą już herbaciarnię na Saskiej Kępie. Dzień był gorący, ale w kawiarnianym ogródku bardzo się tego nie odczuwało. Rozmawialiśmy, jedliśmy lody, potem jeszcze poszliśmy na krótki spacer. A żegnając się, oboje wiedzieliśmy, że nie na zawsze, tylko do następnego razu…. :)
Pierwsze miesiące naszej znajomości przypadły akurat na wakacyjny okres, więc korzystaliśmy z uroków lata, ile tylko się dało. To był niesamowity czas, pełen spotkań, wyjazdów, spacerów, pierwszych wspólnych obiadów i kolacji… ;)

Taak, jedzenie było ważnym elementem w naszym związku. Ale ciekawe, że to bardziej on trafił do mojego serca przez żołądek niż ja go w ten sposób zdobyłam. Uświadomiłam to sobie w czasie rozmowy z sympatyczną znajomą. Rozmawiałyśmy o diecie mojego męża, o ciastach, które upiekła, o jedzeniu w ogóle. Przypomniało mi to parę historii.

Kiedyś, dawno temu, gdy byłam prawie tak naiwną Gąską, jak ta z moich historii na blogu, znałam pana, który był w moim życiu – wydawało się wtedy – najważniejszy. Ów pan, romantyczny ideał, zabrał mnie kiedyś na tydzień do Paryża. Ot, tak. Oczywiście „zabrał” w sensie towarzyskim, bo niekoniecznie finansowym. Pewnie coś tam dopłacił, pewnie nie rozliczaliśmy się fifty-fifty, ale nie był to wyjazd sponsorowany. Byłam dorosła, miałam swoje pieniążki, ale byłam też naiwna jak cielątko czy wspomniana Gąska, więc zgodziłam się na wspólny fundusz podczas tego pobytu („ach, jaka wspólnota jest między nami, mamy jedne pieniądze”…). W efekcie z pobytu w tym najbardziej z romantycznych miast pamiętam przede wszystkim to, że byłam… głodna. I zmęczona, bo hotel był dość daleko od centrum (co zrozumiałe ze względu na koszty). Zazwyczaj więc chodziliśmy zwiedzać na piechotę (tak, to też ma sens, więcej się zobaczy), ale po dotarciu do takiego Luwru i obejrzeniu go człowiek miał prawo być zmęczony i głodny. Wspomniałam, że zakładałam obcasy, bo chciałam być bardziej kobieca? :D
I bardzo często było tak, że słyszałam: „Albo wracamy metrem, albo jemy obiad”. Zgadnijcie, co wybierałam? ;) Tak, tylko że ten obiad to nie były żadne francuskie specjały, tylko zazwyczaj kebab. Albo jakieś kanapki, własnoręcznie robione w pokoju hotelowym. Okej, byłam młoda, zakochana, nie to jedzenie było najważniejsze. Ale po latach uświadomiłam sobie, że to moje najmocniejsze i najtrwalsze wspomnienie z Paryża. :D Pan dawno zniknął z mojego życia, zdjęcia gdzieś są głęboko schowane, ale na słowo „Paryż” wyskakuje mi od razu zwrot: „Chcę jeść!”.* :P
Przy innej okazji – na innym wyjeździe, też zagranicznym, już z innym panem – byłam nieco mądrzejsza. Pieniędzy wzięłam więcej i trzymałam je mocno przy sobie. Niemniej też pamiętam jeden wieczorny spacer, podczas którego zgłodniałam i chciałam wstąpić do McDonalda, a wtedy usłyszałam: „Bez sensu, w hotelu mamy opłaconą kolację, naprawdę nie wytrzymasz?”. Szkoda, że nie dodał, że dwóch godzin. :D Powinnam była pójść i zjeść, ale wydało mi się znów to niekobiece, a jednak pana jeszcze chciałam zdobyć. Nie udało się, nie żałuję. ;)
I wreszcie nadszedł rok, gdy dzięki jednemu z adoratorów schudłam w ciągu kilku miesięcy trzynaście kilo. Naprawdę, nie żartuję. Pan, z którym spacerowałam w czasie późnozimowych i wczesnowiosennych miesięcy, potrafił przemierzyć ze mną kilkanaście kilometrów, by potem… zaprosić mnie na herbatę. Oczywiście, byłam głodna i nawet nie miałam problemu, żeby sobie kupić jedzenie (dorosłam, zmądrzałam.. :D), ale miejsca, w których ową herbatę piliśmy, zazwyczaj oferowały tylko ciastka. I sobie życzyłam je do herbaty, i nawet dostawałam i jadłam, ale co znaczy takie ciastko po tylu kilometrogodzinach…

Tak więc, gdy poznałam mojego męża, a on zaprosił mnie na herbatę i ciastko, a potem wciąż dbał, bym na żadnym spacerze nie była głodna (a nie znał moich traumatycznych przejść pod tym kątem), musiał, po prostu musiał zdobyć moje serce. :D  I zdobył. <3



-------------------
* (To oczywiście nie był głód bezdomnego czy mieszkańca Trzeciego Świata, ale jednak musiało coś być, skoro do tej pory to pamiętam).

poniedziałek, 12 czerwca 2017

Odchudzanie męża

Tydzień temu mój mąż rozpoczął dietę. Dodatkowo zbiegło się to z decyzją o odchudzeniu Fruzi, która naprawdę zaokrągliła się zbyt konkretnie i czas najwyższy, by coś z tym zrobić. Dwie diety, dwóch „pacjentów” – dzieje się. :D Trochę rykoszetem obrywamy ja i Kocio, choć kocur ma gorzej, bo koty mają niewyszukaną dietę „MŻ”, czyli zwyczajnie mniej żarcia. Miski są napełniane rzadziej i mniej obficie. Ja za to gotuję mężowi specjały, dokładnie wyliczone kalorycznie i glikemicznie, ale przynajmniej – w przeciwieństwie do Kocia – mogę zjeść, ile chcę. ;)

Dieta trwa dopiero tydzień, przed nami jeszcze trzy, ale proces jest dla mnie tak niesamowity, że postanowiłam opisywać go na oddzielnym blogu. Bo – ku naszemu ogromnemu zaskoczeniu – dieta nie jest tak straszna, da się z tym żyć, może być nawet zabawnie (no dobrze, dla mnie bardziej). Ale doświadczenie jest bezcenne i naprawdę uważam, że warto się nim podzielić ze światem. Zainteresowanych zapraszam więc na stronę www.odchudzaniemeza.pl . I trzymajcie za nas kciuki, żeby się udało! :)

wtorek, 6 czerwca 2017

Sernik i duma

Któregoś dnia – dawno temu, gdy byłam mała –  przyszła mi do głowy niesamowita myśl. Patrzyłam bowiem na moją mamę, która wykonywała kolejną z miliona czynności domowych i w duchu zadałam sobie pytanie: skąd ona wie, co powinna robić i w jakiej kolejności? Przecież nikt jej tego nie mówi, sama podejmuje decyzje. Z poziomu dziecka w szkole podstawowej wydawało mi się to czymś wręcz fascynującym. Potem, już starsza, ale wciąż niesamodzielna, zastanawiałam się, jak ja sobie poradzę w życiu, skąd będę wiedziała na przykład, co gotować na obiady. Przecież potencjalny mąż, którego wtedy nawet nie umiałam sobie wyobrazić, mi tego nie powie. No bo skoro ja – kobieta, więc stworzona do tego przez naturę – nie wiem, to skąd facet ma takie rzeczy wiedzieć? Albo, co gorsze, będzie wiedział, zadysponuje potrawę, a ja nie będę umiała jej przygotować. I co wtedy? Pomysł, że sam może sobie zrobić, albo że można po prostu kupić, nie przyszedł mi do głowy. ;)
Od tamtego czasu minęło już sporo lat, nabyłam trochę doświadczenia życiowego i nawet umiem gotować. ;) Wciąż jednak zdarzają mi się takie rozkminki, które pokazują, że sztuka prowadzenia domu, choć nie jest to szlachecki dworek ze służbą, a zwykłe mieszkanie w mieście, wydaje mi się czymś znacznie bardziej skomplikowanym i zasługującym na uznanie niż praca zawodowa. W końcu nie ma obecnie szkół, które edukowałyby młode panienki pod kątem nie tylko gotowania (od biedy można by za takie uznać szkoły kucharskie), ale właśnie ogólnie prowadzenia domu. Nieraz „zawieszam się” podczas którejś z prac domowych, bo nie wiem, jak to ogarnąć, i cichutko marzę, by ktoś przyszedł i mi to wszystko po prostu zadysponował…
No, prawda jest taka, że gdyby ktoś się ośmielił coś takiego zrobić, na pewno nie byłabym szczęśliwa. :D Lubię dom, lubię o niego dbać, a najbardziej jednak chyba lubię gotować. W dzisiejszych czasach nie trzeba mieć książki kucharskiej, bo pełno w internecie wszelkiego rodzaju blogów kulinarnych, przepisów, można obejrzeć zdjęcia czy wideo, jak wykonać po kolei potrawę. Kiedyś tego nie było i jeśli mama nie nauczyła, to potem mogło być trudniej. ;) Na szczęście żyję tu i teraz, więc mogę korzystać z wszelkich tego typu porad, kiedy tylko chcę i mogę. A sprawia mi to olbrzymią frajdę i pomaga też odpocząć od nudnych godzin przy komputerze.
Mam niesamowitą radość, kiedy przyrządzę potrawę, której smak pamiętam jeszcze z dzieciństwa, albo upiekę coś, co do tej pory jawiło mi się jako arcydzieło sztuki cukierniczej. ;) Oczywiście, mam na to czas – pewnie byłoby z tym wszystkim inaczej, gdybym pracowała na etacie, miała dziecko i jeszcze milion innych obowiązków (niech każdy wstawi, jakie mu pasują). Ale ja mogę sobie pozwolić na pół dnia w kuchni – to sobie nie żałuję. :D
Najnowszą frajdą jest dla mnie odkrycie, że umiem upiec sernik. :D Taki prawdziwy, nie na zimno z torebki. ;) Przepis wzięłam z tego bloga, choć muszę powiedzieć, że mam lekką rękę do stosowania ilości składników, ale nie dlatego, że jestem tak zadufana, tylko rzadko kiedy chce mi się tak wszystko idealnie odliczać. Przepis jest dobry i ciasto smakowało wszystkim domownikom. Malutka foremka, ale to prawdziwy, tradycyjny sernik. I jestem z niego dzisiaj bardziej dumna niż ze znajomości InDesigna. ;)

(Nie zdążyłam zrobić zdjęcia, bo sernik został zjedzony szybciej niż powstał ten wpis).

czwartek, 1 czerwca 2017

Opowiadanie z suspensem

Zosia postanowiła zmienić pracę. Jako że rynek był już nieźle nasycony, zdecydowała, że przebije się dodatkowymi umiejętnościami. W związku z tym zapisała się na studia i niedługo potem wrzuciła na popularny portal ogłoszenie, że studentka szuka pracy. Liczyła na to, że uda jej się podjąć jakiś staż, by zweryfikować nabytą wiedzę i podeprzeć to mocnym punktem w CV. Słowo „studentka” miało zmylić potencjalnych pracodawców na etapie czytania ogłoszenia – studentka, a więc tańsza, może uda się na niej nawet zaoszczędzić podatku – a potem, jeśli któryś się zainteresuje i złoży konkretną propozycję, nie będzie to już miało znaczenia. Bo studia jednak podyplomowe, bo wiek Zosi już raczej niekwalifikujący jej do stażu (tak przynajmniej wynikało z informacji w urzędach pracy) – a więc i do profitów z tego tytułu.
Słowo „studentka” przyciągnęło jednak innych amatorów. Do Zosi pisali panowie, mniej lub bardziej bezpośrednio proponujący „układ” albo po prostu sponsoring, czy jeszcze bardziej wprost – seks za pieniądze. Zosia była nieco zdziwiona, jakoś nie wpadła na to, że ogłoszenie ze słowem „studentka” może mieć takie konotacje. Pewnego wieczoru, na jakiejś babskiej posiadówce, opowiedziała to swojej koleżance.
- A gdzie umieściłaś to ogłoszenie, na jakiej stronie? – spytała Basia.
- No wiesz, na tym portalu z drzewkiem…
- To co się dziwisz? Przecież to darmowy portal.
- Nie no, rozumiem, aż tak naiwna nie jestem, wiem, że takie sytuacje się zdarzają. Nie podałam na szczęście numeru telefonu, a maile łatwo zignorować czy zablokować. Ale że na słowo „studentka” takie reakcje…
- Dziewczyno – powiedziała Basia – jak ktoś chce, kto wszędzie znajdzie podtekst i zaproszenie. Posłuchaj, co kiedyś opowiadała mi moja mama. Jej znajoma dorabia sobie sprzątaniem, więc poprosiła córkę, by pomogła jej szukać klientów przez internet. Zamieściły więc ogłoszenie na tym samym portalu, co wspominałaś, i jeszcze na jakichś lokalnych serwisach. I pomału ludzie dzwonili, ta znajoma mojej mamy poznajdowała też klientów po prostu w okolicy, i tak jakoś szło. Ale wiesz, jest na emeryturze, chciała zarobić więcej, więc ogłoszenie wisiało i co jakiś czas ta córka jej odświeżała. I kiedyś ta dziewczyna pomyślała, że może wyróżni jakoś to ogłoszenie. No bo wiesz, wszędzie „Pani posprząta”, „Posprzątam” itepe itede. I wyróżniła…
- Co się stało? – zapytała przejęta Zosia, bo Basia zamilkła i przez chwilę nie mogła opanować śmiechu.
- No wiesz, przyjeżdża ta córka do rodziców na obiad. A rodzice coś się podśmiewają po kątach, to patrzą na nią i na siebie. Pyta, co się stało. Oni, czy może odświeżała ogłoszenie mamy niedawno. „No tak, tak jak się umawialiśmy, a coś się stało?”. W końcu ta mama zaczyna opowiadać:
„Wyobraź sobie, córciu, dzwoni telefon, numeru nie znam, więc myślę, może ktoś szuka pani do sprzątania. I rzeczywiście, męski głos pyta, czy dobrze się dodzwonił, czy pani sprząta. Tak, mówię, zgadza się. Na to pan, że super, że potrzebuje właśnie. Ja pytam, na kiedy potrzeba, co konkretnie, w głowie już się zastanawiam, ile powiedzieć za godzinę, a on nagle: Bo mam jeszcze pytanie – czy pani się przebiera do sprzątania? Ja mówię, że tak, że zawsze mam strój ze sobą. On na to: Ale jaki? A gdybym ja coś pani przyniósł… to założy pani? Zdębiałam. A on jeszcze pyta: A posprząta pani w tym stroju za sofą? Odpowiedziałam, że wszędzie posprzątam, ale że jednak przypomniało mi się, że nie mogę w najbliższym miesiącu i się rozłączyłam. Dzwonił jeszcze kilka razy, ale już nie odbierałam od niego. I tak siedzimy z tatą i myślimy, coś ty, córciu, napisała w tym ogłoszeniu… I powiem Ci jeszcze, że tak myślałam, że może trzeba było pojechać do niego i zobaczyć, co to za strój proponuje. Pewnie by się strasznie zdziwił, jakby taką emerytkę jak ja zobaczył… :D”
Córka tej pani podobno zamarła, a potem, gdy odzyskała głos powiedziała rodzicom, jaką modyfikację wprowadziła do tego ogłoszenia o sprzątaniu.
- Jaką, powiedz? – spytała Zosia, bo Basia wreszcie złapała szklankę, by się napić, i przez chwilę nic nie mówiła.

- Ano taką. W tytule ogłoszenia wpisała: „Pani posprząta z uśmiechem”.

poniedziałek, 29 maja 2017

Ile może być Rubikonów?

Pisałam już na blogu o zmianach – np. tu lub tu. Pisałam o trudnościach, jakie się z tym wiążą, ale przede wszystkim – o motywacji do zmian. Zacytuję sama siebie: „Pierwszym etapem dobrej, mądrej i trwałej zmiany jest uświadomienie sobie tej chęci. Potem – szybciej lub wolniej – przebywa się kolejne etapy, by wreszcie osiągnąć cel”. W poprzednim poście wspomniałam, że ostatnie dwa lata były dla mnie rewolucyjne. Co się do tego przyczyniło?
Może najpierw zmiany zawodowe – chyba łatwiej o tym pisać. ;) No i przyczyny są łatwiejsze do określenia. Odkąd skończyłam studia, nieustannie byłam związana z językiem polskim – najpierw jako nauczycielka, potem jako redaktor językowy/korektor. Nie każdy może powiedzieć o sobie, że pracuje w zawodzie wyuczonym, a ja byłam dumna, że mi się tak udało. Oczywiście, niczym złym jest praca w zupełnie innej branży, nie to chcę powiedzieć. Po prostu byłam szczęśliwa, że spełniają się moje marzenia. Wprawdzie to też troszkę naciągane, bo poszłam na polonistykę zasadniczo po to, by uczyć w szkole. Nie wyszło mi to marzenie. Podjęłam decyzję o przekwalifikowaniu się, bo jako nauczycielka czułam się niespełniona. Wciąż miałam uczucie, że moja praca pozostawia dużo do życzenia, że po prostu nie umiem uczyć. To było bardzo frustrujące, a jednocześnie ogromnie męczące. Zarazem uważałam – i wciąż tak myślę – że zawód nauczyciela to przede wszystkim powołanie, pasja, która wymaga poświęceń, która jest ogromnie odpowiedzialna. Czułam ogromny ciężar, gdy uświadamiałam sobie, że nie jestem w stanie temu podołać. Chyba to była jedna z pierwszych decyzji, polegająca na – uwaga! – rezygnacji z marzenia. Realnie oszacowałam swoje umiejętności i potrzeby, i zrozumiałam, że w tym miejscu nie mam czego szukać.
Co było najtrudniejsze? Uświadomienie sobie tego, a następnie – pogodzenie się z tym. Co było prostsze? Poszukanie nowych możliwości. Dlaczego nie uważam tego za bardzo trudne? Bo szukałam w sobie i zależało to tylko ode mnie. Nie od innych. Oczywiście, ponowne „wbicie się” na rynek zawodowy z innym fachem, gdy moi koledzy i koleżanki z roku już zdobyli doświadczenie i wyprzedzili mnie w zawodzie, było trudne. Nie ukrywam, że ktoś mi pomógł znaleźć pierwsze stanowisko. Ale to ja chciałam, ja szukałam, ja się wreszcie dokształcałam i goniłam tych bardziej doświadczonych. To mi dawało siłę, że sobie poradzę. Zresztą, wciąż bazowałam na latami gromadzonej wiedzy – jako redaktor i korektor mogłam (a nawet musiałam) wykorzystywać nabytą wiedzę z zakresu gramatyki ortografii czy interpunkcji. Resztę, czyli technikę zawodu, szlifowałam w praktyce, a doświadczenie przychodziło z każdym kolejnym tekstem.
Dzisiaj nadszedł czas, by powtórzyć to działanie. Od kilku lat pracowałam właściwie tylko jako freelancer, co brzmi może nawet i fajnie, ale konkrety są już często mniej przyjemne. Czyli: brak pewności, że praca (a więc i zarobek) będzie, nieprzewidywalność finansów, trudność w planowaniu czasu wolnego. Bywały miesiące, że z trudem udało mi się otrzymać jedno zlecenie, bywały i takie, że nie wiedziałam, jak zmieścić się w czasie. Oczywiście są i plusy – nienormowany czas pracy, możliwość pracy w domu (co też bywa ambiwalentne), ale najważniejszym – jednak – minusem dla mnie była niestabilność.
I ta właśnie niestabilność sprawiła, że mam jej serdecznie dość. Ponieważ przez lata zdobywania zleceń byłam wciąż aktywna na rynku zawodowym, dostrzegam w tym fachu raczej regres. Redakcja i korekta są już najczęściej outsourcingowane, rzadko zdarza się umowa inna niż cywilno-prawna (o działalności gospodarczej nie wspominam, bo uważam, że zarobione pieniądze są na to zbyt małe), o etatach można praktycznie zapomnieć. Trudno mi jednak było znaleźć w obszarze swoich zainteresowań, umiejętności i kompetencji coś, na czym mogłabym zawodowo bazować. Ostatnią ścieżką, jaką widziałam, było dziennikarstwo, ale co ja na to poradzę, że nie lubię pisać? ;) Naturalnie, na zamówienie. :D
Ale przekroczyłam Rubikon kolejny raz. Powiedziałam sobie, że muszę coś zmienić. Chcę coś zmienić. I teraz jest ten czas, by to zrobić.



Jestem teraz w o tyle lepszej sytuacji, że wciąż mogę pracować nad tekstami, nie muszę z nich rezygnować całkiem, tak jak zrezygnowałam ze szkoły. Przyczyny też są inne – nie czuję się gorsza od innych, może nawet wręcz przeciwnie. Chcę żyć tylko jak człowiek, mieć grunt pod nogami, który jednak umowa o pracę daje – bo daje możliwość zaplanowania urlopu, bo organizuje dzień, tydzień, rok, bo pozwala na bycie wśród ludzi. Chcę wiedzieć, że jeśli nawet zarobię najniższą krajową, to będę mogła tych pieniędzy co miesiąc być pewna.
Jeszcze nie mam nowego zawodu. Na razie poszłam na studia i to kompletnie z nie mojej dotychczasowej bajki. Znalazłam się jednak w miejscu, które może mi dać wiele satysfakcji, w którym będę mogła się zrealizować, które na pewno będzie dla mnie wyzwaniem. I w którym wykorzystam umiejętności, jakie mam, a jakich do niedawna nawet nie byłam świadoma.
I nie tylko ja to potrafię zrobić. Każdy może zmieniać swoje życie. Pomału albo gwałtownie. Często nie zależy to do końca od nas. Łatwiej chyba, gdy ma się wsparcie. Ale siły i chęci do zmiany muszą być w tym człowieku, który chce je przeprowadzić.

A odpowiadając na pytanie zawarte w tytule wpisu – najlepsze jest właśnie to, że jeśli otworzymy się na te zmiany, przestaniemy się ich bać, to nie muszą być one ostateczne i definitywne. Przecież jeśli coś się nie uda albo zaistnieją nowe okoliczności – znowu będzie można coś z tym zrobić. :)

poniedziałek, 22 maja 2017

Idzie nowe

Prawie dwa lata mi zajęło, żeby spróbować wrócić do bloga. Chociaż od samego początku był to mój niezależny, niewymuszony przez nikogo pomysł, nie byłam w stanie kontynuować tego projektu. W moim życiu zaszło tyle zmian, że nie sądziłam, że jest to możliwe w życiu. Na przestrzeni lat dziesięciu – jeszcze, ale dwóch? Trudno mi więc było podjąć jakikolwiek temat, gdy życie osobiste i zawodowe wirowało, pulsowało, dynamicznie zakręcało, by znów pobulgotać i na chwilę przycichnąć...
Jedyną stałą są dwa koty. :) Tak, Kocio i Fruzia mają się dobrze, chociaż mam wrażenie, że Fruzia przeszła/przechodzi podobną ewolucję jak ja. No, może nie aż na tylu płaszczyznach, ale podobnie jak ja musiała przystosować się do nowych sytuacji, które - chociaż dobre - stanowią jednak zmianę, a mam wrażenie, że obu nam zmiany przychodzą niełatwo. Mniej łatwo. :) Wyszłyśmy jednak z tego silniejsze, doroślejsze ;) – i może nawet obie wyładniałyśmy. :P

W każdym razie życie powoli znów się stabilizuje, nowości zaczynają być dniem codziennym, więc jest dobrze – i znów można zacząć pisać. O tych zmianach, o planach na przyszłość, wciąż o koteckach. :) O Gąsce i jej niesamowitych perypetiach. A także o placku z rabarbarem i – kto wie? – o Google Analytics. :D

wtorek, 17 listopada 2015

Nie odmówię

Wczoraj było pierwsze losowanie w Narodowej Loterii Paragonowej. To taka inicjatywa Ministerstwa Finansów mająca na celu zachęcić Polaków do brania paragonów fiskalnych za zakupione towary bądź usługi. Moim zdaniem – ciekawa i słuszna.
Coraz częściej, kupując towar w sklepie, pilnujemy, by wziąć paragon, bo jest on podstawą i warunkiem ewentualnej reklamacji. Bardziej jednak pilnujemy tego w sklepie odzieżowym czy ze sprzętem elektronicznym niż na przykład spożywczym. A szkoda, bo nieraz zdarzają się pomyłki przy wydawaniu bądź metkowaniu towaru (osobiście miałam naklejone na kupowanej na wadze szynce „naleśniki z jabłkiem”) – a to skutkuje niezgodnością w rachunku. Nie każdy sprawdza to przy kasie, czasem orientujemy się dopiero w domu – i co wtedy? Raczej już nic nie zrobimy. A jak zapłacimy za nieświeże lub zepsute jedzenie? Bez paragonu też nic nie zrobimy.
Są takie miejsca, gdzie często kupuję, ale chociaż pamiętam o paragonie, jest on mi dawany rzadko i niechętnie. Tam akurat zazwyczaj płacę kartą, więc dostaję wydruk – potwierdzenie transakcji, po czym obsługujący mnie pan zaczyna zachowywać się tak, jak gdyby wszystkie procedury zostały dopełnione. Oczywiście dopytuję o paragon – wtedy słyszę, że już, zaraz się wydrukuje. Pan faktycznie coś tam wbija i stuka na jakąś maszynę, a ona wypluwa świstek z niechęcią. (Albo i nie wypluwa, bo się tusz czy papier skończył). Paragon z tamtego sklepu jeszcze nigdy do niczego mi się nie przydał, ale po prostu powinnam go dostawać, a nie wydzierać panu z gardła.
Zazwyczaj w sklepach jednak jest tak, że to klienci nie biorą paragonu. Przy kasach pełno jest tych małych karteluszków, które kasjer musi wydrukować. Co innego, jeśli chodzi o usługi. Paragony u fryzjera czy lekarza dopiero zaczynają się pojawiać. Owszem, mogę zrozumieć, że przyjmująca prywatnie pani logopeda wzięła za wizytę umówioną kwotę i nie wręczyła na to kwitu. Ale zdziwiłam się, że w większej prywatnej przychodni zapłaciłam w rejestracji – i nie dostałam żadnego paragonu. Ot, położyłam sto złotych, pani wzięła, dała kartę i powiedziała, który numer gabinetu…
Loteria paragonowa ma dobre założenie. Tak naprawdę można tylko zyskać. Rejestrujemy bowiem pokwitowania za to, za co już i tak zapłaciliśmy – nie ponosimy żadnych dodatkowych kosztów. Nagrody są atrakcyjne, poza tym otrzymuje je nie tylko klient – ale również sklep, z którego paragon został wzięty. Można więc powiedzieć, że każdemu się opłaca.
Regulamin losowań, przyznawania nagród, ich rodzaj, wszystkie zasady – dostępne są na stronie internetowej Loteria Paragonowa. Wczoraj było pierwsze losowanie (na antenie publicznej telewizji, o czym informowano na stronie Loterii). Loteria ma również swoją stronę na Facebooku, o czym nie wiedziałam. Dopiero dzisiaj poszukałam, znalazłam i poczytałam komentarze, które wprawdzie nie są oryginalne, ale stały się inspiracją do niniejszego wpisu.
Polakowi nie dogodzisz. Wspomniałam wyżej o celach i zaletach wspomnianej loterii. Tymczasem zdaniem komentujących nagród jest za mało i nie takie, losowanie na pewno było nieuczciwe, nie było informacji o dacie losowania (była!), formularz do rejestrowania paragonów powinien być inny… Nihil novi.

A dla mnie udział w loterii to dodatkowa korzyść. Przynajmniej uporządkowałam paragony na tyle, by móc w przybliżeniu oszacować, ile i na co tak realnie wydaję. Nie muszę za to dostawać nagrody, choć nie odmówię, gdy mnie wylosują. ;)

poniedziałek, 2 listopada 2015

Wpis o wpisach

Kiedy rozpoczynałam pisanie tego bloga, bardzo potrzebowałam miejsca, w którym mogłabym uzewnętrznić swoje emocje. Chciałam dzielić się dobrym i złym. Chciałam chwalić się swoimi kotkami, codziennymi radościami i smutkami, refleksjami i przemyśleniami, a najbardziej chyba – marzeniami. Ta potrzeba była ogromna – wystarczy spojrzeć na liczbę wpisów w ubiegłym roku, zwłaszcza w pierwszych miesiącach. Nowe posty powstawały przecież prawie codziennie! Widziałam też, że teksty były czytane, wiem, że podobały się opowiadania o Gąsce – też ją lubiłam. ;) Sprawiało mi to ogromną radość i pomagało też z wieloma rzeczami się uporać. Wreszcie przestałam dręczyć się niektórymi wspomnieniami. Inne tematy przeanalizowałam wystarczająco, by zrozumieć, że nie są problemem lub że tkwi on gdzie indziej. Blog dla mnie samej spełnił więc funkcję terapeutyczną. Zamieszczane zaś na blogu opowieści o kotkach odciążały niektórych znajomych od słuchania o nich. ;)
Nie wiem, co tak naprawdę sprawiło, że posty zaczęły pojawiać się rzadziej. Tematów wciąż było dużo, zresztą mam folder, w którym znajdują się zaczęte – i nieraz prawie skończone – teksty. Jednak ten rok przyniósł wiele zmian w moim życiu, a niektóre są tak zasadnicze, że chyba to zablokowało mi na dłuższy czas klawiaturę. Sądziłam jednak, że to chwilowe i przyjdzie dzień, taki jak dzisiaj, że znów usiądę i po prostu coś napiszę. Jednak tematy, które przychodzą mi do głowy, nie są tematami na tego bloga. Dlatego postanowiłam podzielić się swoimi wątpliwościami oraz zapytać tych, którzy bywają w Człowiekowie, czy jest coś, co podobało się tak bardzo, że warto do tego wrócić. Dotychczasowe posty to był tematyczny miszmasz, mający pomóc mi zorientować się, o czym chciałabym pisać lub o czym ludzie chcą czytać. Może któryś z proponowanych tematów mógłby stać się tym dominującym? (Zrobiłam nawet  kiedyś ankietę w tym celu, ale... wiem w zasadzie tyle samo, co z komentarzy na fanpage’u. :) ). Jeśli nie, to – cóż, trzeba będzie przyjąć, że czas Człowiekowa minął. A może wystarczy je tylko trochę odświeżyć? Jeśli ktoś zechce mi pomóc w refleksji, to czekam na komentarze pod wpisem, na Facebooku lub w prywatnych wiadomościach. A tymczasem życzę pięknego listopadowego dnia (ponad 10 stopni na plusie za oknem – ale pięknie!). :)