piątek, 11 lipca 2014

Nocny łowca

Historia pewnego polowania w trzech aktach.
Bohaterowie: Kocio i Ćma

To nie jest TA KONKRETNA ĆMA, ale chciałam przybliżyć tym, którzy myślą o maleństwie w rodzaju mola.

Zaczęło się mniej więcej miesiąc temu. W moim niewychodzącym od zawsze Kociu zagrała myśliwska krew.

Akt I

Zauważyłam, że przestał domagać się wieczorem wspólnej zabawy, a  za to w sobie tylko wiadomym celu buszował po mieszkaniu. Wyglądało to jednak na działanie przemyślane, acz – według mnie  słabo skoordynowane. Szybko jednak okazało się, że nie miałam racji. Kocio bowiem dopasowywał się do rytmu uciekającej przed nim zwierzyny. Była nią ćma. Kiedy ją wreszcie zlokalizowałam, była już niesprawna, jeśli chodzi o fruwanie, ale wciąż dzielnie uciekała. A to się schowała pod szafkę, a to pod lodówkę, a to pod dywan… Kocio dzielnie ją tropił, po czym… ponownie zmuszał do ucieczki. Kiedy ćma nieruchomiała, wtedy ją trącał łapą albo ponaglał miaukiem – co to za przerywanie zabawy? Nie mogłam oderwać oczu od tej pary, bo Kocio był wreszcie TAKI SZCZĘŚLIWY i jednocześnie TAKI PRZEJĘTY tą zabawą. No, kto się bawił, ten się bawił… Ale wreszcie się urwało. W pewnym momencie ćma wlazła w jakąś szparę. Kocio darł pyszczek, ale ona nie wychodziła, a ja od tamtego czasu chodzę po domu WYŁĄCZNIE w kapciach.

Akt II

Ledwo zdążyłam zgasić światło, gdy jak burza wleciał Kocio i hyc, na parapet. Patrzę, a na firance siedzi duża ćma (najwyraźniej inna, bo fruwała). Przymierzał się do niej z jednej i drugiej strony, ale nie miał pomysłu, jak się do niej dobrać. Ona się chytrze nie ruszała, a w nim emocje coraz wyraźniej wzbierały. A ja zamiast planowo zasnąć patrzyłam i biłam się z myślami. Rozpatrywałam dwa scenariusze: albo Kocio wreszcie nie wytrzyma i skoczy na ćmę – więc na firankę – oczywiście bez efektu, ale szkoda myśleć o firance (i o karniszu; dwa kilo temu już go naderwał, o czym mówić teraz), albo ja wstanę i mu ją strącę z tej firanki. Ryzykując, że po ciemku mogę się z tą paskudą spotkać – ekhem – ciało w ciało.
W końcu jednak troska o firankę i karnisz przeważyła. Wstałam, dzielnie strzepnęłam paskudę (czyli ćmę) i uciekłam pod kołdrę. Co oni robili, nie wiem, i nie wiem, gdzie ONA się podziała.
Po prostu dalej chodziłam WYŁĄCZNIE w kapciach.

Akt III

Chciałabym, żeby ostatni.
Zaczęło się pewnego wieczora, kiedy położyłam się wyjątkowo wcześnie, bo mocno rozbolała mnie głowa. Kocio, pełen troski i empatii, umościł się na parapecie, przez otwarte okno w milczeniu kontemplując otoczenie. Aż się wzruszyłam, że taki grzeczny i nie domaga się hałaśliwie zainteresowania.
Wreszcie się ściemniło i zaczęłam leciutko drzemać, gdy otrzeźwiły mnie kocie jęki. Nie wiedziałam początkowo, o co chodzi. Czy nie może dostać się do kuwety, bo któreś drzwi bronią dostępu, czy siedzi na regale i próbuje wymusić uwagę, czy coś go boli…? Niechętnie się podniosłam. Kocio nie zwrócił na to najmniejszej uwagi i dalej jęczał, jednocześnie czymś mocno zajęty. Wsłuchałam się uważniej. Poza jego jękami słychać było charakterystyczne brzęczenie skrzydeł… Zrozumiałam, że jęki wydaje zaaferowany łowca, a moja interwencja jest zbędna. I położyłam się spać.
Trzy czy cztery godziny później sytuacja uległa zmianie o tyle, że zaczęło świtać, ale polowanie wciąż trwało. Bynajmniej nie dlatego, że ofiara była taka cwana. To Kocio przedłużał sobie przyjemność łowów, którą to radość wyrażał pełnym i przenikliwym głosem, na który osoby z bólem głowy są wyjątkowo wyczulone… Chyba jednak i on powoli tracił energię, bo wreszcie poszedł do miski przegryźć coś dla wzmocnienia. Szybko przycisnęłam się do poduszki i wreszcie zasnęłam.
…Na jakąś godzinkę, bo pod otwartym ze względu na temperaturę oknem panowie włączyli kosiarki. O szóstej rano.
Kolejna noc. Kiedy już prawie zasypiałam, usłyszałam znów typowy, myśliwski jęk. Westchnęłam – trochę nad sobą, a trochę nad losem zwierzyny – gdy usłyszałam inny niż wcześniej chrzęst. Podniosłam się, zapaliłam lampkę. Kocio nawet tego nie zauważył, w takim skupieniu coś przeżuwał. Nie wiem co, nie chcę wiedzieć, ale mam podejrzenia…

Jak widać, czy miastowy, czy wiejski – natury nie oszukasz. Hodujemy w naszych domach drapieżniki. Pozornie miłe, puchate i kochane, ale czasem już we śnie tracą kontrolę nad tym imidżem i zaczynają się upodabniać do swoich dzikich krewniaków:


(Fot. Jolanta Paź)
                                




A już po zachodzie słońca to lepiej nie wchodzić im niepotrzebnie w drogę. J

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz