wtorek, 17 listopada 2015

Nie odmówię

Wczoraj było pierwsze losowanie w Narodowej Loterii Paragonowej. To taka inicjatywa Ministerstwa Finansów mająca na celu zachęcić Polaków do brania paragonów fiskalnych za zakupione towary bądź usługi. Moim zdaniem – ciekawa i słuszna.
Coraz częściej, kupując towar w sklepie, pilnujemy, by wziąć paragon, bo jest on podstawą i warunkiem ewentualnej reklamacji. Bardziej jednak pilnujemy tego w sklepie odzieżowym czy ze sprzętem elektronicznym niż na przykład spożywczym. A szkoda, bo nieraz zdarzają się pomyłki przy wydawaniu bądź metkowaniu towaru (osobiście miałam naklejone na kupowanej na wadze szynce „naleśniki z jabłkiem”) – a to skutkuje niezgodnością w rachunku. Nie każdy sprawdza to przy kasie, czasem orientujemy się dopiero w domu – i co wtedy? Raczej już nic nie zrobimy. A jak zapłacimy za nieświeże lub zepsute jedzenie? Bez paragonu też nic nie zrobimy.
Są takie miejsca, gdzie często kupuję, ale chociaż pamiętam o paragonie, jest on mi dawany rzadko i niechętnie. Tam akurat zazwyczaj płacę kartą, więc dostaję wydruk – potwierdzenie transakcji, po czym obsługujący mnie pan zaczyna zachowywać się tak, jak gdyby wszystkie procedury zostały dopełnione. Oczywiście dopytuję o paragon – wtedy słyszę, że już, zaraz się wydrukuje. Pan faktycznie coś tam wbija i stuka na jakąś maszynę, a ona wypluwa świstek z niechęcią. (Albo i nie wypluwa, bo się tusz czy papier skończył). Paragon z tamtego sklepu jeszcze nigdy do niczego mi się nie przydał, ale po prostu powinnam go dostawać, a nie wydzierać panu z gardła.
Zazwyczaj w sklepach jednak jest tak, że to klienci nie biorą paragonu. Przy kasach pełno jest tych małych karteluszków, które kasjer musi wydrukować. Co innego, jeśli chodzi o usługi. Paragony u fryzjera czy lekarza dopiero zaczynają się pojawiać. Owszem, mogę zrozumieć, że przyjmująca prywatnie pani logopeda wzięła za wizytę umówioną kwotę i nie wręczyła na to kwitu. Ale zdziwiłam się, że w większej prywatnej przychodni zapłaciłam w rejestracji – i nie dostałam żadnego paragonu. Ot, położyłam sto złotych, pani wzięła, dała kartę i powiedziała, który numer gabinetu…
Loteria paragonowa ma dobre założenie. Tak naprawdę można tylko zyskać. Rejestrujemy bowiem pokwitowania za to, za co już i tak zapłaciliśmy – nie ponosimy żadnych dodatkowych kosztów. Nagrody są atrakcyjne, poza tym otrzymuje je nie tylko klient – ale również sklep, z którego paragon został wzięty. Można więc powiedzieć, że każdemu się opłaca.
Regulamin losowań, przyznawania nagród, ich rodzaj, wszystkie zasady – dostępne są na stronie internetowej Loteria Paragonowa. Wczoraj było pierwsze losowanie (na antenie publicznej telewizji, o czym informowano na stronie Loterii). Loteria ma również swoją stronę na Facebooku, o czym nie wiedziałam. Dopiero dzisiaj poszukałam, znalazłam i poczytałam komentarze, które wprawdzie nie są oryginalne, ale stały się inspiracją do niniejszego wpisu.
Polakowi nie dogodzisz. Wspomniałam wyżej o celach i zaletach wspomnianej loterii. Tymczasem zdaniem komentujących nagród jest za mało i nie takie, losowanie na pewno było nieuczciwe, nie było informacji o dacie losowania (była!), formularz do rejestrowania paragonów powinien być inny… Nihil novi.

A dla mnie udział w loterii to dodatkowa korzyść. Przynajmniej uporządkowałam paragony na tyle, by móc w przybliżeniu oszacować, ile i na co tak realnie wydaję. Nie muszę za to dostawać nagrody, choć nie odmówię, gdy mnie wylosują. ;)

poniedziałek, 2 listopada 2015

Wpis o wpisach

Kiedy rozpoczynałam pisanie tego bloga, bardzo potrzebowałam miejsca, w którym mogłabym uzewnętrznić swoje emocje. Chciałam dzielić się dobrym i złym. Chciałam chwalić się swoimi kotkami, codziennymi radościami i smutkami, refleksjami i przemyśleniami, a najbardziej chyba – marzeniami. Ta potrzeba była ogromna – wystarczy spojrzeć na liczbę wpisów w ubiegłym roku, zwłaszcza w pierwszych miesiącach. Nowe posty powstawały przecież prawie codziennie! Widziałam też, że teksty były czytane, wiem, że podobały się opowiadania o Gąsce – też ją lubiłam. ;) Sprawiało mi to ogromną radość i pomagało też z wieloma rzeczami się uporać. Wreszcie przestałam dręczyć się niektórymi wspomnieniami. Inne tematy przeanalizowałam wystarczająco, by zrozumieć, że nie są problemem lub że tkwi on gdzie indziej. Blog dla mnie samej spełnił więc funkcję terapeutyczną. Zamieszczane zaś na blogu opowieści o kotkach odciążały niektórych znajomych od słuchania o nich. ;)
Nie wiem, co tak naprawdę sprawiło, że posty zaczęły pojawiać się rzadziej. Tematów wciąż było dużo, zresztą mam folder, w którym znajdują się zaczęte – i nieraz prawie skończone – teksty. Jednak ten rok przyniósł wiele zmian w moim życiu, a niektóre są tak zasadnicze, że chyba to zablokowało mi na dłuższy czas klawiaturę. Sądziłam jednak, że to chwilowe i przyjdzie dzień, taki jak dzisiaj, że znów usiądę i po prostu coś napiszę. Jednak tematy, które przychodzą mi do głowy, nie są tematami na tego bloga. Dlatego postanowiłam podzielić się swoimi wątpliwościami oraz zapytać tych, którzy bywają w Człowiekowie, czy jest coś, co podobało się tak bardzo, że warto do tego wrócić. Dotychczasowe posty to był tematyczny miszmasz, mający pomóc mi zorientować się, o czym chciałabym pisać lub o czym ludzie chcą czytać. Może któryś z proponowanych tematów mógłby stać się tym dominującym? (Zrobiłam nawet  kiedyś ankietę w tym celu, ale... wiem w zasadzie tyle samo, co z komentarzy na fanpage’u. :) ). Jeśli nie, to – cóż, trzeba będzie przyjąć, że czas Człowiekowa minął. A może wystarczy je tylko trochę odświeżyć? Jeśli ktoś zechce mi pomóc w refleksji, to czekam na komentarze pod wpisem, na Facebooku lub w prywatnych wiadomościach. A tymczasem życzę pięknego listopadowego dnia (ponad 10 stopni na plusie za oknem – ale pięknie!). :)