poniedziałek, 30 czerwca 2014

Komentarz do wpisu „Powrót Króla lub upadek Rzeczypospolitej”

Z zainteresowaniem przeczytałam tekst Powrót Króla lub upadek RzeczypospolitejAutor bardzo celnie odwołuje się do konkretnych faktów historycznych z dziejów Polski i świata. Z nich wynikają nie dla wszystkich oczywiste tezy:

1) Polska była najsilniejsza, gdy głową państwa nie był człowiek wywodzący się z Warszawy lub Poznania czy Gniezna. Polska swoje najpiękniejsze lata miała wtedy, gdy rządzili synowie Giedymina.
2) Rzeczpospolita zawsze największe zwycięstwa odnosiła razem z Litwą i Ukrainą. Przez Litwę rozumiem tutaj nie Żmudź, która dzisiaj przypisuje sobie wyłączne prawa do dziedzictwa Wielkiego Księstwa Litewskiego – lecz przede wszystkim Białoruś.
3) Nie ma wolnej Polski bez wolnej Ukrainy.
4) Im silniejsza była władza magnaterii i szlachty – tym słabsza była Rzeczypospolita. Dzisiejsze partie polityczne, w których rodzinne klany przesiadając się z jednej partii do drugiej nadal pełnymi garściami grabią majątek narodowy – to właśnie dzisiejsza szlachta i magnateria.
5) Konflikty zawsze wybuchały na początku wieku.

Powyższe punkty są cytatem z tekstu Autora, ja zaś wyróżniłam dla mnie najistotniejsze z istotnych wnioski. Moim zdaniem najtrafniejsze jest przesłanie punktu czwartego, niestety. Pamiętając bowiem konsekwencje, jakie z tego faktu poniosła Polska, trudno nie patrzeć z obawą w przyszłość. Radą na to byłaby – moim zdaniem – jedynie silna władza centralna. A może wystarczyłby sprawniejszy aparat państwowy? Ten, który już mamy, ale działający bez opóźnień, niepodlegający naciskom mediów i innych instytucji, reprezentujących interesy inne niż dobro państwa, po prostu – skuteczny? Być może wtedy pochodzenie głowy państwa nie byłoby czynnikiem kluczowym (to swoją drogą ciekawa teza).
Opinię, iż te konkretne alianse były dla Rzeczpospolitej wyznacznikiem jej sukcesu, a zatem powinna je kontynuować, chyba bym jednak przemyślała i podchodziła do tej tezy ostrożnie. Zwłaszcza jeśli chodzi o Ukrainę. Polska, moim zdaniem, powinna bardziej się skupić na zadbaniu o swoje relacje z mocarstwami sąsiednimi, które już nieraz potrafiły nam udowodnić, jak bardzo się z nami nie liczą. Nie chodzi mi przy tym wcale o zaskarbianie ich łask, ale wypracowanie takiej niezależności ekonomicznej, która pozwoliłaby na zmniejszenie obaw w rodzaju: „Co będzie w razie konfliktu”. Jednocześnie, po raz kolejny historia powinna przypomnieć, że ład i silna władza w państwie zniechęcają potencjalnych agresorów do podjęcia działań przeciwko nam. Tymczasem mam wrażenie, że wciąż bardziej popularne jest myślenie: „Nierządem Polska stoi”. Przeszłość wykazała już fałszywość takiego rozumowania. Obecna tzw. afera taśmowa to kolejny kamyczek do tego ogródka. Jeśli więc politycy i media nie wyjaśnią do końca tej sprawy, może to stanowić dla państw sąsiednich ważną wskazówkę na temat chaosu w naszym kraju. Cóż z tego, że premier otrzymał wotum zaufania? Albo to politycy innych państw nie wiedzą, ile to znaczy?

Dzisiaj nie możemy mieć złudzeń, że XXI wiek będzie inny, ponieważ właśnie zamykamy stary cykl i wkraczamy w nowy, który tym razem zaczyna się od agresji Rosji na Ukrainę” – czytamy na blogu J.N. Rożyńskiego. To jest bardzo prawdopodobny scenariusz i zamknięcie na to oczu nie sprawi, że problem zniknie. Warto się nad tym zastanowić.


Cały tekst znajduje się na stronie JAROSŁAWA N.ROŻYŃSKIEGO Czas na głos nowego pokolenia Polaków w XXI wieku!

niedziela, 29 czerwca 2014

Blondynka pod prysznicem

 Jeśli człowiek chce coś zobaczyć czy usłyszeć, to podświadomość często mu w tym pomaga.
No dobrze, może nie wszystkim, ale mi na pewno.
Jak pewnie większości wiadomo, dokładam wszelkich starań, by mojemu Kociu zapewnić jak najwięcej rozrywki. Mijane sklepy zoologiczne powodują u mnie efekt Francuza podczas walki – cofam się. :P Nieraz sprzedawcy, zwłaszcza w tych punktach samoobsługowych, gdzie można pochodzić między półkami i pooglądać towar, patrzą na mnie podejrzliwie i/lub nawet niechętnie. Bo kto wchodzi i zaczyna po kolei z identycznym wyrazem zachwytu na twarzy oglądać wszystko? Karmy, żwirki, transportery, zabawki? No właśnie ja. Ale to „wszystko” oglądam tylko za pierwszym razem. Później, gdy znam już rozkład pomieszczenia i usytuowanie towarów, zatrzymuję się już tylko przy zabawkach.
Ostatnio postanowiłam trochę odmienić sobie i Kociu asortyment zabawek. Przyznam, że staram się czasem zastąpić mu towarzysza zabaw i np. czasem bawimy się w berka. On to z pobłażliwością akceptuje i nawet się angażuje w gonitwę, ale niestety – przestrzeń za mała, a moja kondycja jest zdecydowanie niewystarczająca. Natomiast lubiane przez Kocia wędki są fajne, zgadza się, ale też trzeba machać nimi aktywnie i w pełnym skupieniu. Jak tylko odwróciłam wzrok na telewizję, bo słuchałam wiadomości albo jakiś kabaret leciał (w sumie… podobne…), już Kocio był niezadowolony. Przerywał zabawę i albo nabzdyczony wychodził z pokoju, albo zaczynał łazić po regałach i – niby przypadkiem, ot tak, od niechcenia – zrzucać wszystko, co było w zasięgu łap i ogona. Dodatkowo czułam wyrzuty sumienia, że nie wypełniam prawidłowo swoich obowiązków, a poza tym wiadomo – jak się kota nie wybawi w dzień, to on w nocy odbierze, co mu należne…
Wykorzystałam więc upodobanie Kocia do przebywania na balkonie. (Za każdym razem, swoją drogą, kiedy go tam wypuszczam, jestem wdzięczna Uli – że w odpowiednim czasie mi o konieczności osiatkowania balkonu powiedziała, i oczywiście chłopakom z Kociej Siatki). Pamiętałam z warsztatów, jak Julia mówiła o zabawkach hand-made, i postanowiłam sama coś takiego przygotować. Kocio jest wybredny, zresztą wiadomo, że zabawki czasem trzeba się też „nauczyć”. Skoncentrowałam się więc mocno i… jest: bingo! Wymyśliłam dla Kocia prostą, ale nową rzecz. Wzięłam miskę, napełniłam ją wodą, wrzuciłam tam piłeczkę (taką żeberkowaną, żeby było za co zaczepić pazurem) i całość wystawiłam na balkon. Łącznie z kotem. I co? Natychmiast wsadził tam łapę i z wyraźnym obrzydzeniem na pysiu (mokre!) zaczął piłeczkę łowić. Jak już ją wyrzucił, to ja wrzucałam ją na nowo. A on znowu, z tym zdegustowanym pysiem, wsadzał łapę…
Oczywiście, nie siedziałam na balkonie non stop, zresztą widzę, że on mnie tam toleruje, ale bez przesady. Mogę sprzątnąć, podać zabawkę czy jedzenie, poprawić pudełka, ew. dostawić właśnie zabawkę. Ale balkon to jego teren… Więc po prostu co jakiś czas zaglądałam tam, podrzucałam piłeczkę do miski… i po jakimś czasie słyszałam triumfalny chlup. :D
Wciąż jednak czułam, że to mało. Że Kociu na pewno chętniej bawiłby się na jakiejś większej powierzchni. Widziałam oczywiście w internetowych zoologach jakieś baseniki dla kota, ale szkoda mi było kasy. Basenik równie dobrze mogę właśnie balią zastąpić, a nie wiadomo, jak szybko znudzi się kotu zabawka. I co wtedy? Za to wyposażenie tego domowego jeziorka zaczęło mnie gryźć. Same piłeczki Kocio wyjmował za szybko. W poszukiwaniu inspiracji zaczęłam więc przeglądać Allegro. Może są jakieś zabawki do kąpieli? Sama miałam kiedyś taką nakręcaną rybkę…
I w tym stanie ducha, z głową pełną rybek w baseniku, którymi Kocio z lubością się bawi, poszłam sobie któregoś wieczoru do osiedlowego hipermarketu. Takiego, co to i artykuły spożywcze, i ubrania, i zabawki. Nie planowałam żadnych zakupów, ale pieniądze „w razie czego” w torebce były. Miałam chęć po prostu połazić, może jakieś promocje w ciuchach, może właśnie jakieś zabawki – ludzkie, ale uniwersalne – znajdę, i to tańsze nieco? A w każdym razie będzie można je od razu zobaczyć. Pokręciłam się trochę, ale w zasadzie na półkach leżało zwykłe badziewie. W każdym razie nic, co chwyciłoby mnie za serce (i portfel). No to wychodzimy. Ale skoro już jestem, to wezmę może chleb na jutro i coś do tego chleba. Ponieważ marketu nie znałam, to trochę pobłądziłam, zanim znalazłam to, czego szukałam. Kierując się już do kas, odkryłam alejkę z karmą i akcesoriami dla zwierząt. Karmy marketowej nie kupuję, ale skręciłam, by sobie popatrzeć. Ciekawiły mnie zwłaszcza akcesoria. Zainteresowały mnie kocyki, więc zatrzymałam się, by sprawdzić cenę. I wtedy zobaczyłam coś, co zaparło mi dech:
Było to akwarium dla kota. Nie w sensie lokum, tylko atrapa prawdziwego akwarium, żeby kot mógł sobie na to popatrzeć czy włożyć łapę, jednym słowem: mieć kocią satysfakcję. Natomiast człowiek nie ponosiłby kosztów drugiej hodowli, konserwacji sprzętu itd. Zachwycił mnie pomysł. U mnie w domu było kiedyś akwarium, ale obsługa tego wydawała mi się szalenie skomplikowana i nie podjęłabym się obecnie trzymania tego w domu. Zwłaszcza – nie oszukujmy się – tylko dla kota. Taka atrapa wydała mi się jednak czymś idealnym. Nawet wiedziałam, gdzie będzie stać… Czym prędzej chciałam zgarnąć z półki, ale ciężar mnie przystopował i sprawił, że spojrzałam na cenę. Niby miałam taką kwotę na koncie (niedużo powyżej stu złotych), kartę przy sobie – też… Ale wydatek w tym momencie nie pozostałby niezauważalny, a raczej nie był priorytetowy… A może w internecie znajdę taniej? I z tą myślą, z ciężkim sercem i lekkim poczuciem niespełnienia, poszłam do kasy.
Pół nocy spędziłam w internecie i nie znalazłam niczego podobnego. Owszem, rybki „jak prawdziwe” – jedna sztuka kosztowała ca. pięćdziesiąt złotych, akwaria dla nich… Ale wszystko w ogóle w dziale dziecięcym i w końcu pomyślałam, że trzeba iść spać. A rano – z powrotem do sklepu i dokładniej obejrzeć tę zabawkę. I markę, koniecznie markę znaleźć, wtedy może pani Emilka znajdzie coś podobnego w hurtowniach. Poszłam zresztą do niej przed ponowną wyprawą do marketu, ale ona o niczym takim nie słyszała. Zaleciła mi tylko właśnie spisanie marki, a najlepiej – zrobienie zdjęć.
I wreszcie stanęłam przed ową półką. Jest! Akwarium jeszcze było! Bez żenady cyknęłam fotki i zaczęłam wczytywać się w opis na pudełku.

…Gdybym kupiła to dzień wcześniej, nabyłabym prawdziwe akwarium na maksymalnie dwie złote rybki.


Już przestałam się wstydzić swojej głupoty; pozostał tylko zachwyt dla własnej kreatywności. Może przeczyta to jakiś producent zabawek i wykorzysta ten pomysł? Z pewnością kupię. :D


środa, 25 czerwca 2014

Bez puenty

Czasem wydaje ci się, że masz wpływ na swoje życie. Analizujesz przyczyny swoich dotychczasowych niepowodzeń, mniejszych lub większych porażek, i postanawiasz wreszcie to zmienić. Przecież możesz, bo każdy jest kowalem swojego losu. Trzeba tylko zmienić perspektywę, zrobić pierwszy krok (od którego zaczyna się najdłuższa droga), a wtedy wszechświat nagnie się do twoich pragnień – jak to ma w zwyczaju wobec tych, którzy tak bardzo o czymś marzą.
Najpierw więc uznajesz, że koniec z dotychczasową izolacją i zamykaniem się przed ludźmi. Bo przecież oni chcą się z tobą kontaktować, ale ty dotychczas na to nie pozwalałeś. Wprawdzie nie przypominasz sobie, kiedy ostatnio odrzuciłeś zaproszenie na imprezę… ale na pewno tak było. A jeśli nie, to też z pewnością dlatego, że zniechęciłeś innych do swojego towarzystwa. Czym? No cóż, sam dobrze wiesz. Swoimi dziwnymi poglądami na popularne tematy, optymizmem, niepoddawaniem się, nawet w sytuacjach uznawanych przez innych za porażki. A już asertywność doprowadzała ich do białej gorączki. Tylko że może oni rozumieli to inaczej. Nie oryginalne spojrzenie, ale niezgodne z powszechnie przyjmowanym światopoglądem grupy. Hm, to może niektórym przypomnieć, że może jest więcej niż jedno spojrzenie na dany temat? A trzeba pamiętać, że różnorodność zdań w grupie utrudnia jej kontrolowanie. Zawsze przecież jest jakiś lider. Jeśli zaś masz inne zdanie niż druga osoba, to może ona czuć niepokój, rodzący się z niepewności co do własnej umiejętności oceny sytuacji. Łatwiej więc przerzucić to uczucie na ciebie, ty do tej pory chętnie je przyjmowałeś. I przepraszałeś za swoją opinię – słowami lub zachowaniem. Na drugi, najdalej zaś trzeci raz, czekałeś ze swoją wypowiedzią na odgórne wytyczne… Jednak to też nie było słuszne, bo przestawałeś być interesującym towarzystwem, a jedynie papugą, powtarzającą cudze poglądy, bo nie stać jej na własne.
Optymizm w dzisiejszych czasach bywa bardzo podejrzany. No bo jak wierzyć, że wszystko będzie dobrze, kiedy wiadomo, że wszystko zmierza ku złemu? Potwierdzają to doniesienia mediów, które  w każdych wiadomościach informują o kolejnej aferze, wojnie, wybuchu epidemii czy powodzi. Systematycznie podają liczbę zabitych w wypadkach drogowych, zmarłych na nieuleczalne choroby albo w wyniku błędnej diagnozy lekarskiej. A ty cieszysz się, bo jesteś zdrowy i twoja rodzina blisko ciebie? Lub nie musisz z drżeniem serca czekać na powrót dziecka do domu (bo go nie masz)? Jesteś egoistą. Za każdym razem, kiedy się uśmiechasz, budząc się rano, powinieneś natychmiast przypomnieć sobie o tych wszystkich tragediach i szybko zajrzeć do gazet, by zaktualizować dane. O, wtedy będziesz wreszcie dostosowany do społeczeństwa i pożądanym towarzystwem. – Tyle że nie.


Przyjrzyj się swoim codziennym obowiązkom. Pracujesz jako freelancer, prowadzisz własną działalność i realizujesz zlecenia w domu. Dla wielu osób w naszym społeczeństwie (zwłaszcza dla ludzi starszych, ale nie tylko) oznacza jedno: nic nie robisz. Praca w domu (w sensie: zawodowa) nie jest traktowana jako praca. Kto się jej nie podjął, zazwyczaj myśli, że taki człowiek wysypia się do południa, potem wstaje, żeby zjeść – i ma wolne. Nikt nie myśli, kiedy on wykonuje swoje obowiązki. Zresztą pewnie nie jest ich dużo i są proste. Każdy mógłby to robić. Jeśli nawet nie, bo np. prowadzisz studio fotograficzne (aczkolwiek… większość osób, robiących w życiu zdjęcia najczęściej komórkami lub prostymi aparatami typu małpka), ale mieści się ono w twoim domu, to przecież można ciągle wpadać do ciebie z wizytą lub dzwonić. Przecież jesteś u siebie, w domu – ergo: masz dużo czasu. I nie chcesz go poświęcać innym? Wstydź się. Więc wstydzisz się i zaniedbujesz pracę oraz inne obowiązki zawodowe. (Gdyby ktoś sobie tego nie uświadamiał, to np. robienie zdjęć nie kończy się w momencie przyciśnięcia tego guziczka w aparacie. A korekty nie da się robić ciągiem i po każdej partii tekstu trzeba zrobić przerwę. I nie da się efektywnie pracować o dowolnych porach doby). Po czym jakość wykonywanych przez ciebie usług spada, więc klienci przestają przychodzić, a zleceniodawcy – podpisywać kolejne umowy. I wtedy stajesz się bezrobotnym.
Nie myśl, że teraz będziesz dobrym towarzystwem dla innych. Na początku wydaje ci się, że tak, że chociaż nadrobisz właśnie zaległości towarzyskie. Przecież masz wreszcie czas, by spełnić wszystkie oczekiwania, jakie inni mieli względem ciebie. Możesz zawsze odebrać telefon, jesteś w każdej chwili gotowy, by wyjść na spotkanie. Nie masz żadnych historii do opowiedzenia – więc jesteś świetnym słuchaczem. Poza tym starasz się nie załamywać swoją sytuacją i wierzysz, że prędzej czy później, ale jakaś praca się znajdzie. Nie obarczasz więc innych swoimi troskami, czasem tylko spytasz, czy nie słyszeli o jakimś wakacie. Moment, wróć. Nie zapytasz tak prędko. Twoje życie towarzyskie bowiem wcale nie rozkwita, a nawet jakby się kurczy… Bo pracujący znajomi nie mają czasu nawet na telefoniczne pogaduszki. Ty się wysypiasz do południa (swoją drogą, a po co masz wcześnie wstawać? By dzień bez perspektyw był dłuższy?), a oni skoro świt pędzą do swoich korpo. Generalnie jest ci lepiej. O, gdyby oni mieli tyle czasu, co ty! Ale niestety, nie mają, więc musisz zrozumieć. Albo i nie, w zasadzie to bez znaczenia. No dobrze, zresztą czasem znajdą czas na pogadanie – między powrotem z pracy a zakupami dla domu, które i tak trzeba zrobić, więc ostatecznie w galerii, tak przed osiemnastą. Początkowo się wahasz, w końcu nie bardzo cię stać, by wydawać pieniądze tak lekką ręką w kawiarniach… więc nieśmiało proponujesz, że może jednak spotkacie się u ciebie. Zrobisz pyszną kawę lub herbatę, a od mamy masz jeszcze znakomite ciasto. Ale nie, znajomi nie mają czasu. To w galerii masz czas posiedzieć? – pytasz naiwnie. Jakie posiedzieć, przecież mówię, że muszę zakupy dla rodziny zrobić. Może ty też zrobisz dla siebie, a potem najwyżej usiądziemy sobie na ławeczce przed wejściem, na jakiś kwadrans. Za pierwszym razem nawet jedziesz, przyjmując to za dobrą monetę. Tłumaczysz sobie, że od biletu nie zbiedniejesz (tak, jesteś uczciwy, nie jeździsz na gapę… zresztą, ewentualny mandat kosztowałby więcej), ubierasz się i jedziesz. Potem czekasz jak głupi, nie możesz się dodzwonić, ale wreszcie znajomy wpada. Cóż, w pracy musiał zostać trochę dłużej, a potem jeszcze te korki. I niestety, nie usiądziecie już na ławeczce, żeby pogadać. Ty tego nie rozumiesz, naturalnie, masz mnóstwo czasu i nie pracujesz. Ale następnym razem na pewno się uda. Tyle że nie.
Zaczynasz rozumieć, że jakoś nie możesz dogadać się ze światem. Cóż. Niech świat się martwi. Ty wciąż masz wiarę, że będzie lepiej i że twoje sprawy się ułożą. Nie poddajesz się depresji, aktywnie szukasz pracy, przygarniasz zwierzątko. Jest dobrze. Powoli za to zaczynasz rozumieć, że otaczający cię ludzie nie życzą ci dobrze. Nie, żeby zaraz źle. To przecież też wymagałoby emocji i skupienia uwagi na tobie. Ale nie interesują ich twoje potrzeby tak, jak ciebie interesowały ich. Rozumiesz, że choć starałeś się spełniać ich oczekiwania (zobacz wyżej), to wciąż coś było nie tak. Bo nie chodziło o ciebie, ale o ich pragnienia, które miałeś spełniać. A pragnienia się zmieniają, czyż nie? Poza tym, kiedy spełniałeś te oczekiwania, też irytowałeś, bo tracili powód do narzekań.
Kiedy więc wreszcie zrozumiałeś, że trzeba skupić się na sobie i że to nic złego dbać o siebie, zaczynasz szkolić asertywność. Za pierwszym czy drugim razem masz jeszcze wyrzuty sumienia, odmawiając wyświadczenia przysługi, która naprawdę koliduje z twoimi planami (tak! Też je masz, choć sam – nie szef w biurze – narzucasz sobie grafik) albo po prostu wtedy, kiedy wiesz, że dana osoba cię po prostu wykorzystuje. Może nawet nieświadomie, nie przeczysz. Tyle że później to ty czujesz się jak odrzucony śmieć. Oczywiście, taka postawa znakomicie weryfikuje, kto jest naprawdę ci życzliwy. Nikt? Cóż, chyba lepiej, że już wiesz.
Zamykasz się w domu. Izolujesz od rzeczywistego świata, ograniczając kontakt z nim do niezbędnego minimum. Właściwie jest ci dobrze. Pracujesz nad budowaniem dystansu wobec świata i coraz lepiej ci to wychodzi. Jesteś… spokojny, choć może nie powiesz, że: szczęśliwy. Ale czym jest szczęście i jaka jest jego definicja?


I kiedy już zbudowałeś tę swoją niezależność, a doskwierające poczucie osamotnienia zmieniło się w codzienność, przychodzi ktoś, kto burzy ten świat. Nie, żeby wielka miłość. Po prostu na twojej drodze staje ktoś, kto wyrywa cię z tego marazmu, zmusza do okazania emocji – bo jego są tak wielkie, że przebijają się przez barierę twej obojętności. Wreszcie wierzysz, że tej osobie będziesz potrzebny. Mur, który tak pracowicie budowałeś, rozsypuje się w drobny pył.


I cała zabawa zaczyna się na nowo...

poniedziałek, 23 czerwca 2014

(Nie)politycznym okiem

Chyba już wszyscy wiedzą, co się dzieje obecnie w naszej polityce. Nawet ci, którzy zazwyczaj się tym nie interesują, ew. siedzą w Bieszczadach. A jeśli ktoś sobie nie zadał trudu, by przeczytać opublikowane zapisy nagrań, to cytaty wylewają się z mediów, a nowe memy na ten temat powstają w internecie w mgnieniu oka.
Oczywiście trudno się dziwić, że temat budzi emocje. Bo chociaż niby wszyscy zdajemy sobie sprawę, że politycy nas… jak to elegancko powiedzieć…? – cyckają (może być? Mój kolega z liceum tak mówił. Kiedy znów okazywało się, że jakieś obietnice nie zostaną dotrzymane, kolega mówił: „Znowu nas wycyckali”), to jednak przykro tak się o tym dowiedzieć wprost.
Należę do tego grona osób, które nie przeczytały pełnego zapisu podsłuchanej rozmowy – chociaż czytać zasadniczo lubię. I nie z powodu niechęci do wulgaryzmów, których tam podobno cała masa. Skąd niby miałam o tym wiedzieć, skoro nie czytałam? Ale myślę, że streszczenie całej sprawy przez media w pełni zaspokaja moje potrzeby. Nie muszę wiedzieć nic więcej. To, czego się dowiedziałam, wystarczy mi aż nadto.

Jestem przeciętną Kowalską, ale z podgrupy idealistów. Nie, nie mam złudzeń, że politycy są nadludźmi, którzy działają z pobudek czysto bezinteresownych. Mimo wszystko ogromną przykrość sprawia pozbawienie złudzeń, że są choć ludźmi przyzwoitymi. Od teraz nie mam już wątpliwości, że rządzą nami – Polakami – ludzie prymitywni, którzy nawet nie ukrywają swojej pazerności i zachłanności na pieniądze i władzę (a jedno wiąże się z drugim). Jednocześnie są tak głupi, że nie potrafią czy nie chcą tego ukryć, wierząc w swoją bezkarność. (No chyba wiedzą o czymś takim, jak podsłuch? Mało już było tego rodzaju afer, w Polsce i na świecie?). I chyba najgorsze, w mojej ocenie, jest to, że mają rację. Bo jaka jest alternatywa…? Że będą musieli podać się do dymisji? Przecież następni, których wybierzemy my – społeczeństwo demokratyczne – nie będą przecież lepsi. A jeśli nawet znajdą się tacy, to też nie na długo. Albo będą musieli odejść, albo się dostosować, taka jest prawda.

Temat jest ważny i trudny. Sprawa ma w ogóle dwa aspekty, bo jedna rzecz to sama sprawa podsłuchu – kto, dla kogo, jak? (O etyce w tym przypadku chyba nie ma sensu przypominać). Ale z drugiej, może i dobrze się stało (i to nie tylko moje zdanie), że te nagrania ktoś zrobił, bo się czegoś dowiedzieliśmy o tym, co naprawdę myślą ludzie, na co dzień wygłaszający okrągłe, poprawne polityczne i nadające się do cytowania słówka. I wciąż nie to jest najgorsze. W końcu żadne wielkie zaskoczenie: afera w polityce, też mi nowina. Nawet nie podpisałabym się w żadnym referendum za wcześniejszymi wyborami, myślę też, że chyba po raz pierwszy od dawna świadomie je zbojkotuję – nie idąc albo oddając nieważny głos. Bo nie ma sensu.
Niestety, według mnie najgorsze jest to, że ta sprawa przyschnie jak wiele innych. I nie wyciągniemy – my, obywatele, i oni, rządzący – konstruktywnych wniosków na przyszłość. Niewiarę tę opieram niestety na znajomości historii. Tak, większość z nas uważa, że ją zna, i pławi się w poczuciu krzywd, jakich Polska i Polacy doznali, a zarazem bohaterstwa, jakie wielokrotnie i na różnych frontach musieliśmy okazywać. Tyle że nie chodzi mi o tylko historię minionego wieku, a dużo wcześniejszą – mianowicie, historię Polski szlacheckiej. Ktoś powie: a co to ma do rzeczy? Czasy się zmieniły, jest inaczej. Otóż nie. Czasy może i są inne, ale ludzie – wciąż mają tę samą mentalność. Ludzie, a konkretnie my, Polacy. Jest w nas wiele cech, które niestety nie służą ogólnemu dobru. Gorzej – przyczyniają się do kolejnych klęsk. Cytat z Kochanowskiego: „Nową przypowieść Polak sobie kupi / Że i przed szkodą, i po szkodzie głupi”(księgi wtóre, pieśń V), wciąż jest aktualny. A przecież poeta pisał to w szesnastym wieku! Nie umiemy wyciągać wniosków z porażek, niestety. Przy tym nie lubimy słuchać cudzych rad, za to łatwo nas ogłupić pochlebstwem i pustymi zaszczytami. Tak było i jest. Zamiast wzmocnić władzę centralną, uczynić ją silną i sprawną, koncentrujemy się na zdobywaniu przywilejów i niestety – źle rozumianej wolności.

Zwłaszcza ten ostatni problem jest ważny i widoczny w naprawdę przeróżnych dziedzinach życia. Być może, jest to konsekwencją tego, że tak naprawdę wolni we własnym kraju jesteśmy zaledwie dwadzieścia pięć lat. Nie pamiętam komuny na tyle, by mówić o swoich doświadczeniach z reżimem, ale wierzę, że brak cenzury, otwarcie granic, coraz większa swoboda życia – to wszystko uderzyło ludziom do głowy. I stopniowo zapomnieli, że wolność to nie tylko prawa, przywileje – ale i obowiązki. Co jednak mówić o przeciętnych ludziach, skoro politycy najwyraźniej zapomnieli, że władza to nie zaszczyty, ale przede wszystkim ogromna odpowiedzialność wobec siebie i narodu. Brzmi górnolotnie i patetycznie, wiem. Ale czy to coś złego? Wolałabym słyszeć więcej takich fraz, a nie frazesów, którymi jesteśmy na co dzień częstowani. I zdecydowanie chętniej przeczytałabym nawet opinię ministra Sikorskiego na temat naszego sojuszu ze Stanami (swoją drogą, sądzę, że tu akurat wiele osób myśli podobnie…), gdyby zawierała klasyczną polszczyznę, taką, jaką kiedyś zwaną ogólną. Szkoda, że to już nie te czasy…
Jeśli tak dalej pójdzie, to nie skończy się to dobrze dla nas. Nie wiem, czy wojną, czy rozbiorem, czy sami się wykończymy – podatkami i aferami. Mam za to granitową pewność, że moje słowa nic tu nie zmienią. Mogę tylko słuchać, co mówią w mediach – ale tego też mam pomału dość. Pewnie nie ja jedna. Przecież to nie pierwsza sprawa z podsłuchem, jaka zdarzyła się w naszym rządowym światku. I co wynikło z poprzednich? Co się zmieniło na lepsze? Pytam retorycznie. Z jednej strony, oczywiście dobrze, że tego typu sprawy są nagłaśniane przez media. Tak samo jak inne trudne, bolesne kwestie, związane z ludzkimi cierpieniami. Tyle że z drugiej – nic specjalnie z tego nie wynika (poza tym, że media mają temat i poczucie zrealizowanej misji). Pogadają, pogadają, tego zdymisjonują, tamtego awansują – a ja dalej cieszę się, że moja wegetacja przebiega bez zakłóceń, bo niektórych nawet na to nie stać. Chciałabym się mylić, chciałabym, żeby to był jakiś punkt zwrotny. Tyle że w to nie wierzę.

Można by podsumować modnym ostatnio cytatem, z czego tylko „… i kamieni kupa” nadaje się do przytoczenia. Ale znalazłam taką myśl Piłsudskiego (który, jak wiadomo, też nie przebierał w słowach[1]) – a może to dowód na to, że istnieje życie pozagrobowe, a nasze modlitwy zostaną prędzej czy później wysłuchane?:)
Myślałem już nieraz, że umierając, przeklnę Polskę. Dziś wiem, że tego nie zrobię. Lecz gdy po śmierci stanę przed Bogiem, będę go prosił, aby nie przysyłał Polsce wielkich ludzi.
 Józef Piłsudski w rozmowie z Arturem Śliwińskim, 23 listopada 1931

A już tak zupełnie na koniec. Czy poruszenie wśród, związane z ta sprawą, nie jest tak duże przypadkiem dlatego, że ci, których głosy szczęśliwie nie znalazły się na odsłuchiwanych taśmach, boją się, że i na nich są jakieś nagrania? A już na pewno cieszą się, że tym razem na nich nie padło, wiedząc, że to po prostu fart, a nie, że zachowują się inaczej. I dlatego na wszelki wypadek jedni potępiają sprawę i sprawców w czambuł, i domagają się przedterminowych wyborów, a drudzy – lekceważą temat, że w sumie nic się nie stało. Nie wiem, nie znam się, Kowalska jestem. Ale na pewno większość szych politycznego świata gorączkowo się teraz zastanawia, co mówił, zwłaszcza podczas zakrapianych kolacji. I kto mógł to nagrać... Może i dobrze, że trochę nad tym pomyślą. Od czegoś trzeba zacząć. Jak się rozpędzą, może wymyślą coś mądrego. Trzeba być optymistą (co nam pozostało?) ....



[1] Np. słynne powiedzenie: Naród wspaniały, tylko ludzie kurwy.

Kociowe zagadki

Ostatnio pisałam o Kociu, że nie dawał mi spać. Był koniec maja, gorące dni i noce, a Kociowy temperament był zabójczy jak upały. Nagle jednak, bez żadnego wyraźnego powodu, jego zachowanie zmieniło się diametralnie. Miałam wręcz wrażenie, że ktoś podmienił mi kota… Zrobił się przylepny (jak na niego), cichy i prawie bezwonny. ;)
No, „prawie” czyni różnicę… Bezwonność kończyła się zazwyczaj wieczorami, w porze, gdy szłam do łazienki czynić wieczorną toaletę. Najwyraźniej dźwięk włączonej szczoteczki do zębów działał na Kocia pobudzająco albo też uznawał, że skoro ja się ogarniam, to i on powinien. I leciał do kuwety, a zapach rozchodził się wokół i wszędzie… Pół biedy, gdy tylko myłam zęby czy twarz. Łatwo było uprzątnąć „urobek”, i  już spokojniej kończyć swoją toaletę. Gorzej, gdy właśnie weszłam do wanny, zrobiłam sobie przyjemną piankę… gdy nagle aromat olejku do kąpieli ginął przytłoczony zgoła innym zapachem. Cóż, i tak nie ma co za długo w wodzie siedzieć, bo się skóra marszczy. Niemniej ten swoisty fenomen mnie zastanowił i któregoś razu postanowiłam zwierzyć się z tego na Forum. Nie zawiodłam się na jego uczestnikach i mam nadzieję, że nie pogniewają się, jeśli trafią tu i przeczytają fragmenty swoich wypowiedzi (bez nicków, żeby nie było pretensji, tylko numerki wypowiedzi):
Ja: Informuję, że Kocio jest nie ten sam. Nawet zastanawiam się, czy ktoś mi kota nie podmienił. Śpi, daje spać mi, nie wymusza zabawy, gdy pracuję, mogę poczytać książkę, obejrzeć coś... Mimo to i tak weszło mi w nawyk budzenie się koło czwartej. Patrzę jak łobuz śpi na parapecie... i też zasypiam. I żeby pokazać, jak mnie kocha, zawsze, gdy idę myć zęby, on leci zrobić kupę. Kuweta jest bliziutko łazienki... 
O[dpowiedź]1: Muszę się Wam wyżalić, bo gdzie mnie nie zrozumieją jak nie tu. Tu podobno są ludzie, którzy potrafią zrozumieć kota i wyjaśnić, dlaczego zachowuje się tak a nie inaczej. No to może zrozumieją i wyjaśnią mi, dlaczego ludzie zachowują się tak a nie inaczej. Konkretnie jeden ludź – moja pani, ta, co się podpisuje „panna_beata”. Mój problem jest taki: Zawsze, ale to zawsze, gdy wstaję raniutko i idę skorzystać z kuwety, ona leci do łazienki myć zęby. Kuweta jest bliziutko łazienki. Wiecie, jak trudno się skupić, gdy tuż obok ktoś leje wodę, szoruje zęby, bulgocze i pluje?! Może ona chce mi pokazać jak bardzo mnie kocha, i że w każdych okolicznościach jest gotowa mi towarzyszyć, ale naprawdę są okoliczności, gdy wolałbym być sam.
Kreślę się z szacunkiem – Kocio. 
Ja: Wyjaśniam, że ja idę PIERWSZA do łazienki. To ON mnie dogania. (To na wypadek, gdyby ktoś uznał, że Kocio jest szykanowany). 
O2: To niczego nie zmienia. Kocio, jak każdy kot, w takich sprawach działa z opóźnieniem. Czyli, myśli sobie: chyba mi się chce... kupę. Czy na pewno...? A może jednak nie..., a może jednak...? Wtedy Ty lecisz do łazienki, a Kocio sobie myśli: – Wystarczy, że zachce mi się sr.ć, a ta już leci do łazienki bulgotać!
Co za dom? Jak żyć panie premierze?
Poza uzdrawiającą mocą śmiechu, opisanie sprawy na Forum ponownie zlikwidowało temat. (Taka magia Zakątka :D). Kocio postanowił aktywizować się we wszystkich dziedzinach, kiedy już na pewno nikt mu nie będzie przeszkadzał, czyli kiedy pójdę spać. A podczas mojej toalety skromnie asystuje gdzieś z boku, łypiąc tylko oczkiem, czy wreszcie odkręcę kran, jednocześnie opuszczając zbiornik na wodę...
Ale przede wszystkim jest słodkim i czułym tulaskiem. Rano budzę się zazwyczaj z nosem w futrze, a jeśli nie, to i tak słodziak leży obok, a mi wolno go głaskać lub podłożyć rękę pod pysia. Nie przeszkadza mu to w spaniu, czasem nawet mruczy, jakby mu dobrze było... Z kolei wieczorem udaje się na balkon i siedzi tam zazwyczaj do późna w noc (a ja, mimo że czerwiec, śpię pod dodatkowym kocem. Ale czego się dla dobrostanu kota nie zrobi...). Wcześniej jednak przynosi do łóżka TO:

A teraz zobaczcie TO w pewnym oddaleniu:



Tak, to jego myszka. Jedna z ukochanych zabaweczek. Nosi ją nieustannie, którejś nocy się nawet obudziłam, jak się nią bawił. Nie, nie dlatego, że głośno. Tylko… znów ta (bez)wonność… ;) Ale czuć tylko wtedy, gdy myszka jest świeżo naśliniona. Wieczorami przynosi ją suchą i kładzie – zazwyczaj centralnie – na swoim kocyku. Nie wiem, czy zajmuje sobie miejsce, a myszka ma mu je wygrzać, czy też – i to wydaje mi się bardziej prawdopodobne – jest niejako w jego zastępstwie, żeby nie było mi smutno zasypiać samej.;) Myślę, że to wielce prawdopodobna teza. :D


piątek, 20 czerwca 2014

Gąska na zakupach [Przy rowerach (7/10)]

Zakupy bywają częstym kobiecym sposobem odreagowania stresów. Podobno dzieje się tak dlatego, że w trakcie robienia zakupów wydzielają się endorfiny, co znacznie poprawia nastrój. Pewnie z tego też powodu pojawiają się opinie, że szaleństwa zakupowe są domeną kobiet niespełnionych w życiu erotycznym. Gąska uważała takie opinie najczęściej za bezsensowne, choć oczywiście nie ośmieliłaby się ostro skrytykować kogokolwiek za taki pogląd. Nie leżało to przecież w Gąskowej naturze. W głębi ducha zastanawiała się jednak, czy aby na pewno jest wystarczająco kobieca, skoro nie ma takich charakterystycznych babskich upodobań, jak hodowla kwiatków czy właśnie zakupy. Oczywiście mowa o takich wyprawach do galerii, gdzie celem czasem jest, owszem, kupienie konkretnej rzeczy, ale wcześniej trzeba przejść wszystkie możliwe sklepy, nawet z innym towarem, namierzenie się tego, naoglądanie, często też – nakupowanie niepotrzebnych przedmiotów. Albo po prostu: przedmiotów, bo wyjdzie na to, że buty czy torebka to niepotrzebne gadżety – a przecież bez tego ani rusz.;)
Gąska tego nie lubiła. Może wracały jeszcze wspomnienia dzieciństwa, gdzie zakupy kojarzyły się z cało- albo przynajmniej półdniową mordęgą rodzinnych wypraw po buty czy kurtkę. Rzadko było kupowane coś ładnego, częściej – praktycznego. Gąska pamięta zwłaszcza buty, które musiały mieć solidną  podeszwę, mocne wiązania i najlepiej, by wytrzymały wszystko, co życie niesie – również butom. Na szczęście na tym etapie życia noga jeszcze rosła, więc za każdym razem istniała szansa, że podczas następnego zakupu może uda się wytargować coś bardziej odpowiedniego dla młodej dziewczyny. Nic z tych rzeczy. Dopiero za jedne z pierwszych zarobionych pieniędzy kupiła sobie pantofelki, które były najbardziej niepraktyczne, jak to tylko możliwe – ale co z tego. Ważne, że były delikatne, na cieniutkim obcasiku i z cienkimi paseczkami, które służyły jako zapięcie. Potem, stopniowo, nauczyła się łączyć ładne i wygodne. Zresztą i wybór towarów w sklepach był większy niż za jej dzieciństwa. Wciąż jednak nie lubiła takiego łażenia. A już zwłaszcza z koleżankami, które po kilku godzinach buszowania w sklepach i przymierzania nieskończonej ilości ubrań, kupowały wreszcie… apaszkę albo po prostu nic. Gąska świetnie rozumiała facetów, którzy na hasło „zakupy” uciekali, byle dalej.;) Cóż, oni jeszcze obawiali się (często) o zawartość swoich portfeli.
Raz kiedyś Gąska znalazła się w podobnej jak oni sytuacji. Otóż spotykała się z miłym panem, który zapytał kiedyś, czy mogliby pojechać razem po buty dla niego. Nie ma co ukrywać, że skrzywiła się w duchu, ale zdawała sobie sprawę z niestosowności tych odczuć, więc głośno powiedziała, że oczywiście. „Co tam”, pocieszała się, „facet to szybko załatwi”. Umówili się w któryś weekend w Galerii Mokotów. Kiedy przyjechała, już na nią czekał. Gąska była znowu w złym humorze i znów nie wiedziała, dlaczego. Powoli zaczynała sobie zdawać sprawę, że tego związku nie da się uratować, coraz wyraźniej widziała, że problem jest w niej, ale jednak o tę relację jeszcze walczyła. Spytała się więc spokojnie, czy – skoro był wcześniej – może już coś obejrzał, upatrzył? (A w duchu pomyślała: „A może nawet kupił…?”), na co on odpowiedział z miną świętego Mikołaja, który wie, że zaraz wręczy upragniony prezent: „Nie, nic nie oglądałem, czekałem na Ciebie. To co, zaczniemy chodzić od góry? Tu jest dużo sklepów”. Niestety, Gąska nie doceniła jego wspaniałomyślności. Powiedziała, że mają wejść do góra dwóch sklepów, bo ona nie ma siły na obejście całej galerii. Jeszcze nie skończyła mówić, a już czuła się obrzydliwie. Tadek jednak przyjął to dzielnie, jak zawsze udając, że nie widzi nic złego w jej zachowaniu. Może, gdyby wtedy zrobił awanturę…
To było kiedyś. Od pewnego czasu jednak Gąska powoli zmieniała swoje nastawienie do łażenia po sklepach. To znaczy, dalej nie lubiła robienia konkretnych sprawunków. Na pewno każdy zna ten problem, gdy potrzebne są spodnie, koszula czy buty na bliską okazję (wesele, komunia czy coś jeszcze innego), najlepiej jeszcze w konkretnym kolorze i rozmiarze. Bardzo rzadko udaje się znaleźć to, co sobie wymyślimy. I takie zakupy rzeczywiście stają się wtedy udręką. Dlatego też czasem warto, o ile ma się na to środki finansowe, kupować coś, gdy się trafi, nie czekając na konkretną potrzebę. Gąska zaczęła stosować tę zasadę, nauczyła się też korzystać z prawa do zwrotu towaru – tym sposobem budżet jakoś się zamykał. A nie da się ukryć, że był moment, gdy ilość wydanej kasy na zupełnie niepotrzebne – bo nietrafione – fatałaszki dawała się zauważyć. Najpewniej wiązało się to z tym, że po prawie półtora roku totalnego dołka finansowego odbiło się codzienne obracanie złotówki w palcach po pięć razy i wydawanie ich praktycznie tylko na jedzenie i opłaty. Wciąż nie zarabiała kokosów, wciąż nie było ją stać na wiele przyjemności – ale przestała w sklepach tylko oglądać.
A poza tym samopoczucie na zakupach poprawiają zabiegi niektórych sprzedawców, by ów towar sprzedać. Kiedy jako nastolatka Gąska pojechała na pierwsze takie „łażenie” do prototypu współczesnych galerii – czyli pod Pałac Kultury, gdzie mieściły się tzw. szczęki – przytrafiła jej się cudna historia. Otóż Gąska nieśmiało zatrzymała się przy stoisku z butami, by obejrzeć, dotknąć i może nawet przymierzyć (!) pantofelki na niewielkim obcasiku. Właśnie ten głód ładnych butów był w niej chyba najsilniejszy. Uprzejmy sprzedawca znalazł jej rozmiar. Już mierząc but, Gąska czuła coraz większy stres. Nie wiedziała, jak ma się dalej zachować. Wiedziała, że butów nie kupi, bo zwyczajnie nie miała pieniędzy (i to nie tylko przy sobie), a z kolei ogromnie trudne wydawało jej się powiedzenie, że nie kupuje butów – bo nie. Gorączkowo szukała powodów, dla których mogłaby odmówić. Sprzedawca asystował jej cały czas i szybko zaczął domagać się decyzji. Gąska więc powiedziała, że niestety, ale obcas wydaje się jej za wysoki (nota bene, miał chyba maksymalnie 3 cm wysokości). Pan oczywiście zaczął ją przekonywać, że skąd, że to idealna wysokość. Na to Gąska: „Wie pan, ale ja i tak jestem wysoka, a jeszcze w tych obcasach to żaden chłopak do mnie nie podejdzie”. Na to pan sprzedawca, bardzo emocjonalnie: „Proszę pani! Mężczyzna, który nie ma przynajmniej (na tym słowie położył bardzo duży nacisk) 180 cm wzrostu to nie jest prawdziwy mężczyzna”. Po chwili ciszy, głosem już dużo spokojniejszym: „Ja mam wprawdzie 167 cm, ale pani spojrzy na mojego kolegę”. Spojrzała, no wysoki. Jednak pierwszy raz zrozumiała, ile własnej dumy (i godności osobistej) sprzedawca może poświęcić, by coś sprzedać.;)

Więc kiedy Gąska zrozumiała, że złość na Daniela jej nie przechodzi, pojechała na zakupy. Nie miała za dużo pieniędzy, ale jednak zawsze coś. Poza tym uznała, że taniej wyjdzie ją jedna bluzka niż psychoterapia – no, może nawet dwie bluzki. I jakaś torebeczka. Uśmiechnięta, chodziła od sklepu do sklepu. Jej ulubioną galerią było Wola Park, więc tam spędziła około czterech godzin. Przy okazji kupiła sobie rajstopy w butiku obsługiwanym przez miłą panią. Właściwie bardziej z powodu tej pani niż szczególnej jakości rajstop Gąska lubiła tam chodzić. Dziewczyna była miła i uśmiechnięta wobec wszystkich klientów, miło było tam po prostu być. Na sam koniec weszła jeszcze do kiosku kupić chusteczki. Wiecznie jej ich brakowało, nie tyle z powodu nadmiernego zużycia, ile częstej niemożności ich zlokalizowania w torebce. Co okazywało się zawsze, gdy ktoś o nie pytał albo sama ich potrzebowała, ale przy ludziach. Jeśli nawet się znalazły, wyglądały… oględnie mówiąc, mało higienicznie, no. Więc co jakiś czas kupowała nowe i nie otwierała paczki, jak długo się dało. Potem miała je już tylko dla siebie i na osobności. Więc skoro przechodziła obok kiosku i pamiętała o zakupie, to postanowiła po prostu to załatwić. Sprzedawca, młody chłopak, był miły i uśmiechnięty, a gdy, szukając tym razem w czeluściach torby portfela, przeprosiła, uzasadniając, że torba jest zbyt chyba wielka, on odparł: „Ale za to jaka ładna”, patrząc przy tym jej prosto w oczy. Aż się zarumieniła.

Wróciła do domu głodna, nieludzko zmęczona i bardzo, bardzo zadowolona z życia. Pewnie, nie wymyśliła, jak się zachować wobec Daniela, co dalej zrobić w tej sprawie. Ale w przyjemny sposób na jakiś czas o tym zapomniała. „Żeby takie dni można było spędzać częściej...”, zdążyła pomyśleć, zanim zasnęła.

wtorek, 17 czerwca 2014

Przy rowerach (6/10)

Obudził ją ból głowy. No tak, nawet dwie lampki wina to o dwie za dużo jak na jej możliwości. Wiedziała, że później będzie się z tego śmiać, ale chwilowo było jej po prostu niedobrze. „Oby to był tylko kac, który nie przejdzie w migrenę”, pomyślała i zwlekła się z łóżka. Nauczona smutnymi doświadczeniami, nie lekceważyła nawet tak drobnej dolegliwości. Ktoś z boku mógłby uznać, że baba pieści się ze sobą (swoją drogą, skoro nie ma kogoś innego do tej roli… :P), gdy tymczasem to tylko zwykły kac. Migrena zaś, jak wiadomo, jest wymysłem histeryczek i tylko one używają tej eleganckiej nazwy. Normalnego człowieka po prostu „łeb napier….”, i tyle. Poza tym, jak ktoś ma czas na rozważanie swoich stanów zdrowotnych, to znaczy, że ma za mało do roboty. I wszystko w tym temacie.
Gąska, kiedy czuła się dobrze, mogła śmiać się z takich poglądów czy z nimi polemizować. Albo sprawić komuś przyjemność i przytaknąć, że tak, jest arystokratyczną marudą i wymyśla sobie globusy, niczym pani Emilia z Nad Niemnem. Teraz jednak słaniała się na nogach, w głowie się jej kręciło, a żołądek był zaciśnięty. Słabym krokiem skierowała się do łazienki, gdzie przeprowadziła „odważny” eksperyment: umyła zęby. No, tym razem się udało, nie zemdliło jej. Można więc było wziąć leki przeciwbólowe i napić się słabej kawy, licząc, że wróci do formy bez dodatkowych skutków ubocznych.
Gąska naprawdę miała słabą głowę do alkoholu. Nie piła też za dużo, nawet piwa czy właśnie wina, bo późniejsze dolegliwości były zbyt nieprzyjemne. Samo też picie nie było jej potrzebne, by wprawić się w lepszy nastrój. Z tym radziła sobie całkiem nieźle nawet bez wspomagaczy. Ta nieumiejętność przyjmowania nawet niewielkich procentów była również jednym z elementów jej Gąskowej natury. Dlatego też, wbrew własnemu rozsądkowi, nie odmawiała czasem wypicia czegoś mocniejszego na imprezach. Trochę się wstydziła odmawiać, bo niestety w naszej kulturze współbiesiadnikom ciężko to przyjąć do wiadomości. A Gąska nie chciała być uznawana za dzieciaka również pod tym względem. Wystarczyło, że nie umiała ukrywać swych naiwnych oczekiwań i emocji…
Po raz kolejny obiecywała sobie, że spróbuje być bardziej stanowcza w kontaktach z innymi ludźmi. W końcu też ma prawo oczekiwać (słowa „wymagać” jeszcze nie ośmielała się użyć nawet w myślach), że inni będą respektować jej potrzeby. Niestety, wiedzieć to jedno, a robić – drugie. „Ale od dzisiaj naprawdę to się zmieni”, myślała Gąska, powoli się ubierając. „Następnym razem, jak gdzieś wyjdziemy, zamówię sok. Nie będę siliła się na wizerunek damy, popijającej od niechcenia wino, gdy naprawdę wciąż myślę, czy jutro głowa mnie będzie bolała tylko trochę, czy kilka dni”. Stanęła przed lustrem, uśmiechnęła się do siebie… i nagle zdała sobie z czegoś sprawę. „Ojej, ja już nie myślę: Jeśli się spotkamy, tylko: Jak się spotkamy…”.
Poszła do kuchni robić śniadanie, ale wciąż uśmiechała się bezwiednie. Wiedziała, że musi zaraz wziąć się w garść i skupić na sprawach zawodowych, ale czuła się tak dobrze… Nawet ból głowy mijał jakoś szybciej niż zwykle. „Życie jest piękne”, pomyślała po Gąskowemu, i zabrała się do pracy.
Jednak dwa tygodnie później poranek wyglądał zgoła inaczej. Naczynia w zlewie ledwo uszły w całości, z taką wściekłością zmywała je zezłoszczona dziewczyna. w ciągu tych ostatnich dwóch tygodni widziała się z Danielem parę razy. Jeszcze jedno spotkanie było takie oficjalne – spacer „gdzieś na mieście”, ustalanie godziny, wybieranie stroju… Nie da się ukryć, było to męczące. Gąska naprawdę cieszyła się na nie, ale wróciła po prostu zmęczona. I to bynajmniej nie fizycznie. Umordowało ją po prostu „robienie dobrego wrażenia”. Początki znajomości zawsze są wyczerpujące, wie o tym każdy, kto taką sytuację przeżył. Najpierw bowiem jest radość, ekscytacja, że kogoś poznaliśmy. W tych emocjach wszystko jest przyjemnością. Potem jednak, zanim relacja stanie się znów fajna, jest ten okropny moment: poznawanie się. O ile na pierwszych dwóch, trzech spotkaniach jest mnóstwo tematów do rozmowy, to już kolejne zaczynają parę spraw weryfikować. Na przykład właśnie kreatywność chociażby w rozmowie. Albo zadaje się pytanie i słyszy „Przecież już o to pytałeś/aś, mówiłem/am ci o tym”. Czyli – nie słuchałaś/eś uważnie, nie interesuje cię to. (I akurat nie chodzi o daty, panowie). Albo z kolei zaczyna męczyć to uważne słuchanie, bo samemu też by się coś chciało powiedzieć. Nie wiadomo, czy już wypada trzymać się za ręce, kto powinien płacić i czy już czas na zaproszenie do domu. To wszystko szalenie męczy, a im człowiek starszy, tym – nie ukrywajmy – jest trudniej.
A Gąsce doszło jeszcze słuchanie o Pani Eks. No naprawdę, chyba trochę za szybko ten Daniel uznał ją za powiernicę takich tematów. Gąska zresztą nie była pewna, czy w ogóle chce nią być. Ale on nie pytał, po prostu mówił. Zaczynał oczywiście od tego, jak bardzo tęskni do córeczki, ale EKS mu nie ułatwia kontaktów. A w ogóle to ta EKS zawsze była trudna, bo na przykład… I opowiadał historię z ich związku, który przecież oficjalnie się skończył. Tak, dziecko zostało i zawsze będzie ich łączyć, ale relacje między byłymi małżonkami najwyraźniej wciąż były żywe. Gąska na początku próbowała jeszcze jakoś aktywnie słuchać: zadawała pytania o szczegóły sytuacji, by móc umiejętnie doradzić czy pocieszyć. Ale Danielowi najwyraźniej nie było to potrzebne. Owszem, cieszyło go, ale traktował te uwagi jako zachętę do dalszych opowieści.
Potem zaczęli umawiać się po prostu, tak jak dało radę. W dużej mierze było to uzależnione od jego pracy, bo dziewczyna była jeszcze na tym etapie, że dostosowywała swój grafik do jego wolnego czasu. W końcu pracowała w domu… Zauważyła jednak, że coraz mniej wagi przywiązuje do kwestii stroju (aby był czysty i w miarę odprasowany), raz wróciła się już od drzwi, bo dostrzegła plamę na spódnicy. Tak, wychodziła w domowej kiecce, w której zmywała, czytała i robiła całą resztę. I to, że jej nie zmieniła, nie wynikało z pośpiechu. Miała coś przygotowane na przebranie, ale pomyślała, że po drodze wyrzuci śmieci… i chyba zapomniała, dokąd ta droga ma doprowadzić. ;) Na szczęście zauważyła w porę. Chociaż… czy on by dostrzegł? No, ale jednak mogła spotkać kogoś znajomego po drodze i zasadniczo nie chciała być uznana za flejtuszka. ;)
Widać więc wyraźnie, że zaczynała oswajać się z całą sytuacją. Byłoby to dobre i nawet wskazane. Gąska jednak czuła, że nie wynika to z jej dojrzałości (:P), lecz zgrzyta jej temat Eks. A nawet i to nie. Zastanawiała się nad tym po ostatnim spotkaniu, z którego wróciła po prostu wkurzona. „Co mnie tak irytuje?”, myślała, szukając książki do czytania, bo wiedziała, że tylko w ten sposób uda jej się wyciszyć wzburzenie. W innym przypadku przewracałaby się tylko w łóżku, coraz bardziej zdenerwowana. Lektura przed snem była dobrym, sprawdzonym patentem. Jednak po kilku stronach odłożyła książkę. Uznała, że musi dotrzeć do źródła swojej złości.
„Co mnie tak denerwuje?”, pytała się nie wiadomo który raz. Wróciła myślami do wspólnego wieczoru i nagle – tak! Już wiedziała! Mimo nienagannych manier, mimo traktowania jej jak damy – nie czuła się na tych spotkaniach kobietą. Kobietą dla niego. Pełniła jedynie funkcję kogoś, komu można się zwierzyć ze swoich trosk z byłą żoną. Taki darmowy psycholog (no, może niezupełnie, ale za kawę i ciasteczko, a nie konkretną kwotę).
„Czy on w ogóle zdaje sobie sprawę z tego, że dla mnie jest to przykre? Jak on może mnie tak wykorzystywać? I to na dodatek TAK, a nie INACZEJ! Nie, żeby było coś złego w byciu psychologiem, ale przecież umawiając się ze mną, proponując spotkania, dawał do zrozumienia, że widzi mnie w innej roli! Ja to mam szczęście: albo kumpel, albo sponiewierany przez los. Bo ja to jestem świeżynka, która niczego nie doświadczyła w życiu. Jak on mnie traktuje, jakbym jakąś głupią gęsią była”.
Tu Gąska zatrzymała się w swoich rozmyślaniach. Rozbawiło ją własne oburzenie na określenie, którym sama się uraczyła. Ten śmiech pozwolił jej wreszcie skupić się na książce, co pozwoliło jej zasnąć.
Od rana ją jednak nosiło. Wreszcie nie wytrzymała i postanowiła gdzieś pójść, żeby poprawić sobie nastrój. Czyli na zakupy. Bardzo duże zakupy. Pomalowała się (żeby lepiej wyglądać w przymierzanych ciuszkach), założyła ukochane kolczyki z kotkami (a jakże!), sprawdziła, ile ma na koncie – i wreszcie wyszła do galerii (handlowej, żeby nie było :P).

To był jeden z jej lepszych pomysłów – jak sama uznała wieczorem. :)

Krówka na wypasie

Jakoś tak niedawno dowiedziałam się od sympatycznej Pani w zoologicznym sklepie, że kastrowany kotek może wcześniej przejść na karmę dla dorosłych kotów. Przejęłam się tą uwagą, ale z drugiej strony – nie byłam do końca pewna jej słuszności. Nie, żebym Pani Emilce nie wierzyła, ale „weryfikowanie informacji” to moja naturalna pasja. I jaki świetny temat, by sobie z kimś porozmawiać! No, konsultacja z wetem w tej sprawie była, poza oczywistą przyjemnością (kolejna cudowna pani z Wetmedic), także kosztowna, ale za to miałam pewność, że kot będzie karmiony należycie. Zaraz też zresztą byłam z nim w przychodni na profilaktycznych badaniach, więc został zważony i oceniony pod względem prawidłowości wagi (jest idealny, jakżeby inaczej! :)). Kocio dostał karmę z półki „Adult” i uznałam, że pod tym względem sumienie mogę mieć spokojne.

A nie, nie do końca. Bo oprócz rodzajów karmy dla kota jest też kwestia częstotliwości jej podawania. Na samym początku, kiedy przyszłam z Kociem do domu, postawiłam mu miskę z suchym żarełkiem „na stałe”, a mokrą karmę porcjowałam. Chyba wyczytałam tę radę w internecie. Jeśli czytają to osoby, który uczestniczyły w moim procesie dojrzewania do podjęcia decyzji o przygarnięciu kota, to pewnie pamiętają, że najbardziej panikowałam właśnie pod tym względem, czyli: jak toto karmić? Nie tylko „czym”, ale i „jak”. Nie wiem, czy uzyskałam wtedy wyczerpującą odpowiedź, ale pewnie nie, skoro w momencie nieoczekiwanej wprowadzki nowego lokatora guglowałam te tematy.

Potem już było oczywiście spokojniej. Kot jadł to i tyle, co miał nasypane i nałożone, i jakoś sobie z tym radził. Widać było, że jest ok. Znaczy, że metoda dobra. Skonsultowałam to zresztą w przychodni, z której zabrałam Kocia, był akcept, więc nie widziałam problemu. Pojawił się on – najpierw w mojej głowie – trochę później. Zaczęłam się nagle, z różnych źródeł, dowiadywać, że niektórzy karmią koty kilka razy dziennie. W sensie, że karmę suchą i/lub mokrą wydzielają, a nie ustawiają w trybie całodobowej dostępności. Jeszcze się tym tak bardzo nie przejmowałam, bo Kocio, jako młodziak, miał prawo jeść, ile chcąc (tak uznałam), ale kiedy przeszliśmy na poziom „adult”, pomyślałam, że czas i to zmienić. Z lekkim bólem serca pochowałam miski, bo i dla mnie w sumie był to wygodny sposób obsługiwania kocurka. Skończy się spanie rankami, pomyślałam. Miałam rację, ale stało się tak z innego powodu... ;)

Po rozmowie z miłą panią wet przywróciłam dawne obyczaje. Miska z suchą karmą, dobraną idealnie do jego zaburzonego nieco przewodu pokarmowego, stoi na honorowym, niezmiennym miejscu, natomiast wędruje talerz z pokarmem mokrym. A to się na balkonie pojawi, a to w kuchni, a to obok suchego – wszystko zależnie od mojej (tak!) wygody. Kocio się nie kłóci i grzecznie zjada to, co dostanie (chyba że nie) i w tym miejscu, gdzie akurat się obaj (on i posiłek) znajdują. I to nie podlega dyskusji.

Natomiast niesamowicie kontrowersyjna okazała się sprawa tej całodobowej miski. Ot, w pewnym momencie kot mi zgłupiał i przestał spać w nocy. Bynajmniej nie z głodu, po prostu – przypływ adrenaliny, energii i „gimbusiarstwa”. P Po tygodniu takich bezsennych nocy uznałam, że chyba jest jakiś problem. Naprawdę, wcześniej AŻ TAK nie głupiał. ;) Bawiłam go wieczorami, pewnie, ale on z kolei często lekceważył moje starania o przyzwoitych porach. O tych nieprzyzwoitych (druga, trzecia nad ranem) to z kolei ja nie chciałam. :P Wreszcie, wyzuta z sił, wyżaliłam się na fejsbukowej kociej stronie. Niby pytałam o radę, ale sama i tak już dużo wiedziałam (zresztą byłam już po dwóch spotkaniach warsztatów PetBonTon), ale zawsze jest nadzieja, że ktoś… coś…

I tam dowiedziałam się, że miska z jedzeniem, dostępna na okrągło, jest paśnikiem. Co mnie zaskoczyło i bardzo mi się nie spodobało. Natomiast dzięki tej sytuacji przypomniałam sobie, że do wiedzy z internetu należy podchodzić z dużym dystansem. Bo czemu nie zgadzam się z tym poglądem? Otóż, po rozmowie ze znawcami tematu „w realu”, a do nich zaliczam też poglądy przedstawiane przez kociarzy na zajęciach PetBonTon, myślę, że kot, mający dostęp do miski z żarciem na okrągło, wcale nie będzie szybciej tył. Przeciwnie, ponieważ wie, że jedzenie jest stale dostępne, nie musi najadać się na zapas. Zje tyle, ile mu trzeba. Owszem, zgadzam się, że kot to myśliwy i bardzo podobają mi się koncepcje Julii z PetBonTon, by kotu czasem w jedzeniu „poprzeszkadzać”. A to je rozsypać (i niech szuka), a to rzucić,  a to podać np. w kratce po jajkach. Ale nie zawsze jesteśmy przy kocie. Ja, która spędzam w domu naprawdę dużo czasu ze względu na sytuację zawodową (a raczej jej prawie brak), nie byłabym w stanie tak wydzielać mu jedzenia, by móc kontrolować, ile on zjadł i kiedy. Za to jak nasypię określoną ilość „paszy” do miski  to wiem, co i jak, nawet jeśli mnie dłużej nie ma.

Oczywiście znów pada argument przeciwników „paśnika”: że karma wietrzeje. Cóż. Ustalmy, że w misce znajduje się np. dobowa lub dwunastogodzinna porcja żywności. Rzeczywiście, straty odżywcze będą niezmierzone. (Ironia, jeśli ktoś nie zauważył). A jak podaję uparowane mięso, to też jest bez pewnych elementów (nie tylko tych złych). Mówi się trudno. I tak wiem, że w przypadku Kocia jego karma jest dobrej jakości. Na tyle, że ewentualne straty podczas „wietrzenia” nie pozbawią jej całkiem wartości odżywczej.

A traktować Kocia jak krówki przy paśniku nie mam zamiaru i nie pozwolę nikomu nawet sugerować, że nią jest! O.

sobota, 14 czerwca 2014

Przy rowerach (5/10)

„Cześć, wreszcie się ogarnąłem. To co, masz chęć się spotkać?”. „Hej, fajnie, że się odzywasz. Kiedy i gdzie? :)”. „Jutro, pojutrze?”. „Pojutrze, piątek będzie chyba lepszy. O dwudziestej przy Feminie?”. „OK”.

Po ponad dwóch tygodniach milczenia wreszcie się odezwał. Przez ten czas Gąska zdążyła się wyciszyć. Trochę straciła nadzieję, że się jeszcze zobaczą, ale trochę też była zadowolona z jego milczenia. Bo właściwie trochę obawiała się tego spotkania. Sama do końca nie umiała ustalić przyczyny tego niepokoju. Wreszcie jednak postanowiła machnąć ręką i pójść na żywioł. Zaszaleć i… nie myśleć, co będzie.

W tym nastawieniu udało jej się wytrwać do piątku. Właściwie nawet, ku jej zdumieniu, nie kosztowało to specjalnie dużo wysiłku. Z pewnością również dlatego, że miała dużo zajęć, zgromadziła też wyjątkowo dużo prac domowych z obrzydliwym (dla niej) prasowaniem na czele. Więc kiedy zadzwoniła Zuzia (wtajemniczona, a jakże!) i spytała o nastrój, Gąska ze zdumieniem odkryła, że randka już dzisiaj! O rety, rety! ;)

Dopiero w autobusie pozwoliła sobie na emocje. Na szczęście były to tylko same pozytywne uczucia. Cieszyła się na spotkanie, pogoda dopisywała – czego chcieć więcej? Zastanowiła się przez moment, o czym będą rozmawiać, gdzie pójdą… „Eee tam. Niech on się tym zajmie. Co to, ja zawsze wszystko muszę?”. Wysiadała spokojna i zrelaksowana. Na zegarku dochodziła dwudziesta, ale Daniela jeszcze nie było. Mimo to wyjęła już słuchawki z uszu i zaczęła szukać w torebce lusterka. W tym momencie poczuła, że ktoś objął ją z tyłu w pasie i jednocześnie cmoknął w policzek. Daniel! :))))

Okazało się, że chłopak przyszedł wcześniej, ale poszedł do pobliskiej kwiaciarni po kwiatki. Dlatego nie było go w umówionym miejscu, gdy przyszła. Podał jej bukiecik z uśmiechem i patrzył w oczy, czekając na jej reakcję. Uśmiechnęła się więc oczywiście, choć małodusznie przemknęło jej przez myśl, że świetnie, teraz będzie musiała całe spotkanie z tym wiechciem chodzić. Dobrze chociaż, że bukiecik był mały… I dobrze, że Daniel nie mógł czytać jej w myślach. „Ależ ja się paskuda robię”, pomyślała. Odłożyła jednak refleksje na później, kiedy już będzie po spotkaniu. A ono przecież dopiero się zaczęło. ;)

Daniel chyba naprawdę był w dobrym humorze. Ożywiony, uśmiechnięty i te kwiaty… Zaproponował, żeby poszli w kierunku Starego Miasta, a potem może gdzieś usiądą przy lampce wina czy na co  będą mieli ochotę. Zadowolona, że przejął inicjatywę, zgodziła się i poszli przed siebie. Początkowo w milczeniu, bo jednak ruch na chodniku był spory, ale gdy tylko przeszli ruchliwe skrzyżowanie i oddalili się nieco od głośnej ulicy, Daniel zaczął rozmowę. Spytał, co porabiała przez ostatnie dni, ale Gąska pilnowała, by się nie rozgadać za bardzo. Po pierwsze, nie wiedziała, o czym mówić. O pracy, o domu, o kocie? Nawet za bardzo nie czuła potrzeby zwierzeń, ale wiedziała, że łatwo ulega swojemu gadulstwu. Tym razem wolała się powściągnąć. Odpowiedziała więc uprzejmie, ale zdawkowo i banalnie, i odbiła piłeczkę.

Daniel nie kazał się prosić. Chętnie opowiadał o sobie i swoich pasjach, ale szybko przeszedł na inny temat. Okazało się bowiem, że ostatni weekend spędził w Częstochowie, ze swoją córeczką. „U swojej byłej”, przemknęło Gąsce przez głowę i wyostrzyła uwagę. Nie zauważył tego i dalej opowiadał o Gosi. A jaka mądra, ładna i w ogóle, jak bardzo ją kocha i za nią tęskni. A w ogóle to ma jej zdjęcie, może by chciała zobaczyć? Jasne, że znała prawidłową odpowiedź, więc natychmiast wyjął telefon (ach, gdzie czasy, gdy wyjmowało się albumy…) i zaczął jej pokazywać fotki. Gosia na szczęście rzeczywiście była ładnym dzieckiem, więc Gąska mogła szczerze ją chwalić, czym sprawiała Danielowi niewątpliwą przyjemność.

Na kilku zdjęciach Gosia była z mamą – tak w każdym razie uznała Gąska, ale wolała się nie pytać. Nie była gotowa na rozmowę o Tamtej.  Nie chciała psuć sobie wieczoru. Mimo to nie udało się od tego uciec. W naturalny sposób rozmowa zeszła na relacje Daniela z jego eks. To znaczy, naturalnie było to dla Daniela, ale Gąska postanowiła na razie tylko słuchać. Na takim zachowaniu jeszcze nie straciła…

Więc słuchała o rozterkach mężczyzny. Chociaż, czy mężczyzna się tak zachowuje wobec kobiety, z którą jest na randce? Bo chyba to była randka…. Chociaż kiedy ma się więcej niż naście lat, to już nie używa się takich określeń. Nieistotne. Ważniejszą kwestią było zorientowanie się w jego układach rodzinnych i rozważenie, czy jej to odpowiada. Jeśli bowiem już teraz ją to zastanawiało, to później może być tylko gorzej. Chyba że on naprawdę chce mieć kontakty tylko z córką, ale pytanie, co na to Tamta.

Daniel w pewnym momencie zorientował się, że dziewczyna się nie odzywa. Przerwał swoje opowieści i zapytał, czy ma ochotę na drugą lampkę wina. Przez ten czas bowiem zdążyli usiąść w jednej z staromiejskich knajpek. Kwiaty miła kelnerka wstawiła do wody, choć Gąsce zależało na nich coraz mniej.

– Przepraszam, zanudzam cię… Pewnie za dużo mówię o Gosi. Ale wiesz, bardzo ją kocham i teraz widziałem ją po długiej nieobecności. I bardzo chciałem podzielić się z tobą swoją radością. Mam nadzieję, że cię nie uraziłem, ale wiedziałaś, że mam dziecko…
– Wszystko w porządku, bardzo miło słuchać o Gosi i jak o niej opowiadasz. To piękne. – Uśmiechnęła się. Mówiła prawdę. Temat Gosi jej nie przeszkadzał… – Po prostu nie chciałam ci przerywać. Chętnie napiję się jeszcze wina.

Koło północy była w domu. Daniel zamówił jej taksówkę, za którą zresztą z góry zapłacił. Pożegnali się po koleżeńsku. Nie powiedział nic na temat kolejnego spotkania, ale miała wrażenie, że teraz to już do niej należy decyzja. „I co z tym fantem zrobić…?”, myślała, zmywając makijaż, zdejmując biżuterię, potem ubranie i wchodząc do wanny. Miała ochotę poleżeć w ciepłej wodzie i po prostu nie myśleć. Szybko jednak przekonała się, że to nie był dobry pomysł, bo po prostu zaczęła zasypiać. Bezpieczniej było iść do łóżka.

Kładąc się spać, zerknęła jeszcze na telefon. Wiadomość! Uśmiechnęła się i otworzyła smsa od Daniela. „Dzięki za cudowne spotkanie! Jesteś wyjątkową kobietą, dawno nie rozmawiałem z kimś takim jak ty. Mam nadzieję, że się niedługo zobaczymy. Śpij dobrze :*”. Uśmiechnęła się jeszcze raz i odpisała tylko „Dobranoc :)”. I poszła spać.

środa, 11 czerwca 2014

Czwarta władza

Kolega podrzucił mi wczoraj link do artykułu w gazecie, który jego zdaniem stanowił przykład niedbałej redakcji i korekty. Rozmawialiśmy niedawno na temat afery w Novae Res (chyba nie ma sensu już ukrywać nazwy, bo kto siedzi w branży, to o tym wie), więc pewnie dlatego tak bardzo mnie to zainteresowało.

Zajrzałam do tego tekstu z ciekawości. Spojrzałam najpierw, kto jest autorem notki – oczywiście, nie ma nazwiska, jest tylko informacja, że opracował to zespół. Aha, czyli nikt imiennie nie jest odpowiedzialny. (Jak się okazało, może to mieć znaczenie dla dalszych kwestii, które odkryłam. O tym jednak za chwilę). Ciekawa byłam owej treści i nie zawiodłam się. Tekst był, zgodnie z zapowiedzią, bełkotliwy i sprawiał wrażenie, jakby był zlepkiem różnych informacji. Przeczytałam go dwa razy, bo nie był długi. Nie było tam takich efektownych błędów, jak w książce, która wywołała niedawno takie emocje, ale mimo to źle się czytało. Oczywiście o interpunkcji nie ma co mówić, ale prosiło się, żeby nad tym choć troszkę popracować.

Mimo wszystko tekst nie zostałby mi w pamięci. Czytałam już – że zacytuję swojego recenzenta na obronie pracy licencjackiej – gorsze teksty. I zawodowo, i prywatnie. Mam jednak taki nawyk, że po przeczytaniu tekstu głównego zaglądam do komentarzy. Wielokrotnie znajduję tam barwne perełki – i językowe, i merytoryczne – którym lubię się przyjrzeć. Zrobiłam tak i tym razem. I mocno się zdziwiłam…

Tekst, który podsunął mi kolega jako przykład językowej bylejakości dziennikarskiej, poruszał sprawę dla naszego kraju trudną. Tematem była kwestia odszkodowań, jakie Polska miałaby wypłacać ofiarom Holocaustu. Myślę, że każdy Polak powinien poczuć się co najmniej oburzony. To przecież ociera się o sprawę kłamstwa oświęcimskiego. Dlaczego Polska ma płacić odszkodowania ofiarom przemocy nazistowskiej? Na szczęście, zanim się porządnie oburzyłam, dotarłam do ważnego komentarza.

Artykuł był polskim tłumaczeniem notki z „Times of Israel”. Jeśli zajrzymy do oryginału i znamy angielski, dowiemy się, że mowa jest o tym, iż „Polska UMOŻLIWI i ułatwi wypłacanie reparacji wojennych osobom bez konta w polskim banku”. O tym właśnie napisał w komentarzu JEDEN czytelnik. Poprosiłam Pawła, by zweryfikował to tłumaczenie (sama niestety w takim stopniu nie władam językiem). On potwierdził, że racja jest po stronie komentatora, nie – dziennikarzy. Różnica w treści przekazanej informacji jest widoczna i, jak oceniam, zasadnicza. Nie przeszkodziło to jednak innym internautom w oburzaniu się na ten fakt, stało się również oczywiście świetną okazją do krytykowania państwa polskiego, rządu i już imiennie – konkretnych jego przedstawicieli. Informacja poszła w świat. Tylko taki „drobiazg”: jest ona nierzetelna…

I to jest dla mnie najbardziej przerażające. Co się dzieje ze słowem pisanym, z mediami? Ubolewałam (także z powodów zawodowych) nad obniżeniem poziomu językowego przekazywanych wiadomości (nie tylko w prasie). Tymczasem, ku swojemu przerażeniu, odkryłam, jak nierzetelne mogą być te informacje również pod względem merytorycznym. Oczywiście, jeśli czytam „Fakt”, „Super Express” czy innego Pudelka, to liczę się z tym, że są to media nastawione na sensację i wtedy mniej liczy się rzetelność przedstawionych newsów. Ale „Gazeta Bankowa” chce chyba dotrzeć do innej grupy odbiorców i zbudować sobie inną renomę? I czy nie ma kogoś, kto powinien za takie kwestie odpowiadać? Może wcześniej je sprawdzić? (Taki pomysł, można z niego korzystać, nie roszczę sobie praw autorskich do tej koncepcji).

Rozumiem oszczędności. Nie rozumiem oszczędzania na meritum działalności. To tak, jakby fotograf otworzył swoje studio, ale wynajmował obskurne lokale (żeby było taniej), a zdjęcia robił przypadkowym sprzętem, również uzależniając swój wybór od ceny (oczywiście preferowana najniższa). Albo zainwestował raz, ale po pięćdziesięciu latach nie rozumiał, że aparat się zużył, a przy tym technika poszła naprzód. Jednocześnie zaś – wymagał, by klienci byli zachwyceni jakością i za nią płacili.

Ktoś powie, że w tym rzecz, bo wydawnictwa internetowe nie generują zysków. Nawet gdyby nie zarabiały na tym wystarczająco (dla kogo?) dużo, to pozostaje pytanie, czy ich wydawnictwa pozainternetowe są bardziej rzetelne? Nie wiem, czy mam odwagę w to uwierzyć, bo w sumie – niby dlaczego? Czytelnik może pozostać w obu przypadkach ten sam. I co, mam uwierzyć, że za kilka złotych dostaję superrzetelną jakość, a w wersji online – już nie? To chyba byłaby bzdura i tak nie powinno być.

Media – czwarta władza. W wielu przypadkach widać, że naprawdę ją mają. Wystarczy przyjrzeć się przypadkom interwencji w sytuacjach, gdy ludzie zostają całkiem bez pomocy. Z drugiej strony – przez takie niedbalstwa tracą na wiarygodności. A za tym może pójść utrata wpływów. Może decydenci w tych sprawach powinni się zastanowić, czy dobra redakcja naprawdę tak dużo kosztuje? Oszczędność w tych sprawach może być znacznie droższa.