Pokazywanie postów oznaczonych etykietą refleksje. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą refleksje. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 11 grudnia 2014

Święta za pasem

Mam wrażenie, że grudzień to najkrótszy miesiąc w roku. Teoretycznie ta obserwacja się nie zgadza, bo przecież to luty ma najmniej dni. Jednak nie chodzi mi o formalny kalendarz. W grudniu żyjemy czasem „do świąt”. Wszystko, co planujemy, odliczamy „do świąt”: pilniejsze prace, zakupy, porządki, wydatki… Tak jakby po 24. czas miał się zatrzymać…
W sumie tak jest. Mimo że po świętach jest jeszcze parę dni roboczych, mimo że nie wszyscy biorą urlopy (a nauczyciele są do dyspozycji dyrekcji i rodziców), to każdy, kto próbuje coś załatwić w tym czasie, odbija się od miękkiej ściany. Zdecydowana większość terminów różnych spraw (nie mam na myśli tych, które nas obowiązują) jest przesuwana na „po Nowym Roku” (taki zapis, gdyż tutaj w znaczeniu: 1 stycznia). Ba, w tym roku to w ogóle będzie szaleństwo, bo 6 stycznia blisko 1., a dni w tygodniu ułożyły się bardzo długoweekendowo. ;)
Oczywiście to zrozumiała tendencja. Staramy się wygospodarować jak najwięcej wolnego czasu dla siebie i bliskich. Przecież święta to taki rodzinny czas, gdy wreszcie możemy się spotkać i nacieszyć własnym towarzystwem. Naturalnie, za dobrze zastawionym stołem. Nie tylko w miarę naszych możliwości, bo idea „zastaw się, a postaw się” (swoją drogą, słyszałam z ust jakiejś celebrytki to powiedzenie w odwrotnej kolejności. Uśmiałam się) w narodzie wciąż żywa. Stąd nie tylko sklepy dobrze zarabiają w grudniu, ale i inne lichwiarskie instytucje, udzielające „chwilówek”, mają niezły zysk. To także nic dziwnego, że ludzie chcą się przez moment poczuć lepiej, zresztą często nie chodzi im o nich samych, ale o dzieci czy na przykład starszych rodziców.
Ten pośpiech mnie jednak drażni. Nie każdy przecież po świętach może kontynuować błogie lenistwo – czy to w domu, czy na wyjazdach. Zresztą, tak naprawdę, to chyba mniejszość może sobie na to pozwolić. Większość wraca do pracy. Dlaczego zatem tak na siłę upychamy w czasie wszystkie czynności?
Jedyne wytłumaczenie, jakie znajduję, jest takie, że chcemy rozpocząć święta w poczuciu, że wszystko jest już uporządkowane. Że mamy nie tylko wytrzepane dywany czy umyte okna, ale o niczym nie musimy pamiętać, o nic się martwić. A poza tym tak blisko koniec roku, naturalny moment do sporządzania bilansów – i tych księgowych, i tych życiowych. Rozumiem powód pośpiechu przy tych pierwszych, ale powinien przecież dotyczyć tylko tej grupy zawodowej. Że jestem elementem tej pracy – cóż. ;) Co do bilansów życiowych natomiast – nie ma się co tak wyrywać, zdążymy… :D
Tak naprawdę jednak myślę, że w tym pośpiechu nie mamy czasu zastanowić się nad jego prawdziwą przyczyną. Tak po prostu jest. Życie jest szybkie, coraz szybsze, a my chcemy zdążyć ze wszystkim. Wywiązać się z roli pracownika, domownika, organizatora itp. Zamiast jednak modyfikować zwyczaje, dokładamy sobie kolejno nowe obowiązki. Bo tak ma być.
Tak jak na przykład sprawa przedświątecznych porządków. Jest jakaś presja i nawet jeśli sprzątasz cały rok, to przed świętami musisz się umęczyć dodatkowo. Żeby lepiej poczuć święta. Są oczywiście rzeczy, które robi się rzadziej – mycie okien, trzepanie dywanów. Ale przed świętami trzeba to zrobić dokładniej. Nie jestem perfekcyjną panią domu. Ba, nawet nie zamierzam nią być. (Zresztą mam dwa koty, więc nawet gdybym miała takie ambicje, musiałabym je sobie schować do kieszeni). Nie wiem, czy ktoś mnie odwiedzi, ale zapraszam jedynie osoby, które przychodzą do mnie, a nie na kontrolę czystości. Zresztą, zapraszałabym nawet teraz, w ten przedświąteczny okres, do pokoju jeszcze bez nowych firanek – czekam z powieszeniem na święta. No właśnie... Jednak wychowanie bywa czasem silniejsze niż zdroworozsądkowe przemyślenia. I chociaż za każdym razem obiecuję sobie, że w tym roku podejdę do tego spokojnie, to… jakoś mi głupio, że nie stoję w kolejkach, nie odsuwam łóżek, nie zdjęłam już firanek i nie zapycham lodówki kolejnymi przysmakami. (I na koniec dnia nie padam na nos).
Ale kiedy już wszystko jest uprane, wymyte, przebrane, czyste, a z mieszkania na korytarz unosi się cudowny zapach świątecznych potraw, bywamy zazwyczaj tak zmęczeni, że nie mamy już siły na świąteczną atmosferę. Co gorsza, nie mamy siły na atmosferę zwyczajną, całoroczną. Zmęczenie powoduje, że siadamy do świątecznego stołu z najbliższymi, na których nie mamy ochoty patrzeć – i nie mamy siły tego ukryć.

Nie namawiam do luzu, polegającego na spędzaniu świąt w brudnym mieszkaniu. Nie namawiam do zachowania sił na udawanie miłości do bliskich. :D Ale myślę, że czasem warto spróbować zwolnić. Wiem, że nie jest to łatwe. Może jednak warto się nad tym choć trochę zastanowić. I postanowić, że – jeśli nie zdążymy nic zmienić w tym roku – to w przyszłe święta będzie już zupełnie inaczej.

sobota, 1 listopada 2014

Pamięć

Kolega miał parę dni temu urodziny. Oczywiście pospieszyłam (forma pośpieszyłam też jest poprawna) z życzeniami. Zadzwoniłam i chwilę pogadaliśmy, między innymi właśnie o tym, co sądzimy o obchodzeniu różnych świąt własnych. Ja osobiście bardzo lubię celebrować wszelkiego rodzaju okazje, swoje i nie swoje (nawet jeśli czasami niektórzy uważają je za naciągane. No to co?). Nie sprawia mi szczególnej trudności pamiętanie o datach – w końcu od czego kalendarze i przypomnienia? ;)
Ten sam kolega (od urodzin) kiedyś pisał, że nie lubi wymuszonego okazywania uczuć – tylko dlatego, że okoliczności tego wymagają. Oczywiście, że ma rację, twierdząc, że nie powinno się z tym czekać do konkretnego dnia i traktować tego zadaniowo. Ale z drugiej strony, jak bez powodu dostajemy od drugiej połówki prezent, to zamiast się cieszyć, patrzymy podejrzliwie i zastanawiamy się, co takiego próbuje nam zrekompensować. Nie jest tak? J A wśród znajomych? Jeśli bez powodu, znienacka, powiem koleżance, że dzisiaj spełniam jej życzenia, płacę za rachunek lub wręczam spontaniczny prezent, ot tak, to zamiast radości robię jej kłopot. Bo pewnie czegoś chcę, bo może oczekuję rewanżu, bo widać próbuję zacieśnić relację, bo nie wiadomo co… A im relacja dalsza, tym dla wszystkich kłopotliwsza.
Toteż uważam, że należy korzystać z okazji, jak tylko się da. Prawdę mówiąc, urodziny uważam za święto bardzo osobiste i nie zawsze oczekuję życzeń ani sama nie mam pewności, czy komuś je składać. Jeszcze dawniej, w prehistorycznych czasach, gdy nie było serwisów społecznościowych, ba – internetu nie było (mam na myśli powszechny dostęp) – takie daty faktycznie znali (albo i nie, ale mówię o założeniu) najbliżsi. Teraz wystarczy sobie ustawić odpowiednią opcję, a będzie o tym wiedzieć każdy.

Ale nieważne, jaka okazja, ważne, że jest. Wtedy jest dobry moment, by zadzwonić z miłym słowem, kupić miły drobiazg…  A już tak naprawdę w tym wszystkim najważniejsze jest to, by o tym kimś nie tylko pamiętać, ale mu to okazać. I właśnie dlatego o tym dzisiaj piszę. Bo dzisiaj i jutro wspominamy i odwiedzamy na cmentarzach tych, którzy odeszli od nas na zawsze. Możemy im zapalić znicze, położyć kwiaty na grobie, pomodlić się za nich, westchnąć… ale już nie pójdziemy z nimi na zakupy, piwo czy do kina. Nie przeprosimy za zaniedbania, nie przytulimy, nie wywołamy uśmiechu na twarzy i łez szczęścia w oczach. To są truizmy, ale warto je sobie czasem przypomnieć. I coś zmienić. Również po to są święta: by przystanąć na moment i zastanowić się nad tym, co akurat dla nas ważne. A może nie tylko dla nas?




...A jeśli ktoś nie zapalił dzisiaj światełka na cmentarzu, może symbolicznie uczynić to TUTAJ

niedziela, 20 lipca 2014

Krótkie słowo w niedzielę

„Dziwny jest ten świat, gdzie... człowiekiem gardzi człowiek”.

Z tym się zgadzam. To był punkt wyjścia niedzielnego kazania.

Nie podobało mi się jednak zestawienie ostatniej tragedii – zestrzelenia samolotu malezyjskich linii lotniczych nad Ukrainą – z katastrofą Tu-154 w 2010 roku. Oczywiście, oba zdarzenia były tragiczne w skutkach, ale jednak przywoływanie ich obok siebie może sugerować – być może niezamierzenie w opinii osoby, która o tym w taki sposób mówiła – że katastrofa smoleńska była w rzeczywistości zamachem. Na ile udało mi się być na bieżąco z kolejnymi ustaleniami w tej sprawie, teza taka nie została potwierdzona. Oba zdarzenia łączy miejsce – tereny należące do Ukrainy, ale nic więcej. A przecież katastrof samolotów pasażerskich było w historii więcej, z pewnością również w tamtej przestrzeni powietrznej.

Zirytowało mnie również ukazywanie profesora Chazana jako wręcz męczennika, który ponosi konsekwencje (odwołanie ze stanowiska dyrektora warszawskiego szpitala) z powodu swojej heroicznej, moralnej postawy. Chyba nie ma kogoś, kto nie wie, o co chodzi. Absolutnie nie podejmuję się oceniać, czy miał rację, a już na pewno nie napiszę, co sądzę o aborcji. Jestem szczęśliwa, że udało mi się do tej pory nigdy nie stanąć wobec takiej decyzji. Tyle że rzucanie gromów na prezydent Warszawy, która go tego stanowiska pozbawiła, wydaje mi się co najmniej niestosowne. Gromy rzucają oczywiście ci, którzy uważają, że sumienie jest ponad prawem, a pani Gronkiewicz-Waltz, jako katoliczka, powinna za swoją decyzję być ekskomunikowana. Usłyszałam to w mediach.


Szkoda, że właśnie to, a nie ewangeliczne przypowieści, było tematem kazania.

czwartek, 17 lipca 2014

Parę słów o filmie „Powstanie Warszawskie”

Dawno nie byłam w kinie i nawet nie bardzo już wiedziałam, co grają. Czasem na FB widziałam, że ktoś na coś się wybiera, ale jakoś mnie nie korciło, a i budżet był na tyle skromny, że wolałam coś tam pooglądać w domu. Któregoś razu jednak zerknęłam na repertuar Cinema City w Promenadzie (niedaleko mnie) i zobaczyłam, że jeszcze grają Powstanie Warszawskie, które na ekrany weszło przecież 9 maja. Pomyślałam, że pójdę. Wybierałam się już, ale przyznam, że wciąż trudno mi uświadomić sobie, że do kina można iść samej. Nie wiem, czemu to dla mnie takie trudne – może to kwestia długiego bloku reklamowego, który łatwiej przetrwać w towarzystwie? ;) Tym razem jednak postanowiłam (jak co kwartał mniej więcej), że teraz to się zmieni i nawet sama, ale będę chodzić co jakiś czas do kina. Dodatkowo wypatrzyłam, że w środy bilety kosztują 14 zł. No, tyle dam radę. Moje osobiste odwrotne prawo Murphy’ego zadziałało natychmiast i gdy tylko powiedziałam o swoim planie siostrze, natychmiast do mnie dołączyła. :)

Film Powstanie Warszawskie to produkcja Muzeum Powstania Warszawskiego. Na tle innych filmów o tematyce wojennej i historycznej wyróżnia się niezwykłą autentycznością. Nie jest to bowiem wizja reżyserska, rekonstrukcja faktów, ale zmontowana z dokumentalnych materiałów archiwalnych fabuła (jej autorem jest Jan Komasa, reżyser innego filmu o tematyce powstańczej – Miasto 44, który ukaże się we wrześniu tego roku), ukazująca prawdziwe oblicze sierpniowej walki stolicy. Materiały były kręcone na zlecenie dowództwa AK, a ich pierwsza projekcja odbyła się w kinie „Palladium” już w trakcie walk powstańczych. Ze zrozumiałych względów – by widz mógł łatwiej prześledzić materiał – wprowadzono bohaterów (a w zasadzie ich głosy), czyli operatora filmowego i jego młodszego brata. Komentują oni filmowaną rzeczywistość, ale jednocześnie rozmawiają ze sobą o sprawach codziennych, bliskich – im i współczesnym im ludziom.

Początkowo nie byłam pewna, czy ten pomysł mi odpowiada. Nastawiona byłam na dokument, nawet nie brałam pod uwagę jakiegoś ciągu przyczynowo-skutkowego zdarzeń. A tu coś takiego… Głosy Karola i jego brata Witka, wyraźnie dobiegające ze studia, „napisane” dialogi, trochę mnie rozpraszały. Przypomniałam sobie jednak wstęp do Zośki” i „Parasola”, w którym autor informuje czytelnika, iż dla łatwiejszego odbioru spisanej historii czyni kogoś niejako jej bohaterem – jednak naprawdę wciąż jest to historia walczących o Warszawę powstańców (przytaczam z pamięci, więc może niedokładnie, ale myślę, że sens zachowałam). I rzeczywiście, trochę łatwiej było przedzierać się w ten sposób przez i tak już niełatwy (ze względu na treść) dokument. Podobny zabieg, jak sądzę, został zastosowany i w omawianym przeze mnie filmie.

Wywarł on na mnie wielkie wrażenie. Temat powstania jest dla mnie ważny, choćby z tego powodu, że mieszkam w Warszawie. Ale nie tylko. Pamięć o historii własnego narodu, jakkolwiek by to szumnie nie brzmiało, a także szacunek dla tej przeszłości, jest – nie tylko moim zdaniem – czymś, co ten naród tworzy i pozwala mu trwać. Uważam, że takie filmy (nie tylko o sierpniu 1944, ale dotyczące okresu drugiej wojny światowej) powinny wciąż powstawać, by ta pamięć mogła trwać.

W filmie można zobaczyć autentycznych ludzi, żyjących w tamtych czasach. Pełna lista ich nazwisk jest wyświetlana po zakończeniu projekcji. Niestety, nie sposób przeczytać wszystkich. Szkoda, że nie pomyślano o tym, by np. wydrukować to na małych ulotkach i wręczać razem z biletem (jak np. wręczano guziki przy filmie Katyń).

Film Powstanie Warszawskie ma niewątpliwie ogromną wartość poznawczą. Ukazuje walczących o wolność ludzi nie tylko z karabinem w ręku, nie tylko w momentach dokonywania bohaterskich czynów – ale kiedy jedzą, kąpią się, przygotowują obiady, broń i materiały opatrunkowe. Zauważyłam, że kobiety upinały wtedy włosy i ani jedna nie miała grzywki! Wiele filmów wojennych pokazuje tylko wzniosłe momenty. Tymczasem rzadko mówi się o muchach, łażących po rannych, o tym, ile czasu i wysiłku kosztowało wyprodukowanie jednego granatu czy przygotowanie roznoszonych przez harcerzy ulotek. Obok walczących chłopców i dziewcząt pokazano też ludność cywilną. Zaskakujące, jak wielu ich trwało w mieście w czasie walk…

Czy było warto, czy ta walka miała sens? W filmie nie padają oceny. Nie muszą. Fakty mówią same za siebie. Nie ma ocen politycznych, pada dosłownie jedno zdanie o Sowietach znajdujących się po drugiej stronie Wisły. Kiedy jednak patrzy się na zrujnowane miasto, na ludzi, którzy giną w jego obronie, stosy ciał leżące na ulicach pod koniec powstania, to serce ściska jedynie żal. Zarazem – budzi się myśl: czy my, dzisiaj, potrafilibyśmy zdobyć się na tak wielką odwagę? I czy doceniamy, że nie musimy tego sprawdzać?

Uciekamy na co dzień od patosu, pochłaniają nas problemy, zajmują narzekania na to, co dzieje się w kraju. Ale mimo wszystko, teraz, kiedy sierpień jest blisko, może warto wspomnieć tych ludzi, którzy „za nasze jutro – oddali swoje dzisiaj”?

A jeśli ktoś nie słyszał, to na zakończenie piosenka promująca film. Pierwszy raz widziałam w ogóle ludzi, którzy po filmie nie zrywali się z foteli, ledwo tylko zgasł obraz. Może zatrzymała ich również muzyka, a może musieli najpierw wytrzeć łzy...?


środa, 25 czerwca 2014

Bez puenty

Czasem wydaje ci się, że masz wpływ na swoje życie. Analizujesz przyczyny swoich dotychczasowych niepowodzeń, mniejszych lub większych porażek, i postanawiasz wreszcie to zmienić. Przecież możesz, bo każdy jest kowalem swojego losu. Trzeba tylko zmienić perspektywę, zrobić pierwszy krok (od którego zaczyna się najdłuższa droga), a wtedy wszechświat nagnie się do twoich pragnień – jak to ma w zwyczaju wobec tych, którzy tak bardzo o czymś marzą.
Najpierw więc uznajesz, że koniec z dotychczasową izolacją i zamykaniem się przed ludźmi. Bo przecież oni chcą się z tobą kontaktować, ale ty dotychczas na to nie pozwalałeś. Wprawdzie nie przypominasz sobie, kiedy ostatnio odrzuciłeś zaproszenie na imprezę… ale na pewno tak było. A jeśli nie, to też z pewnością dlatego, że zniechęciłeś innych do swojego towarzystwa. Czym? No cóż, sam dobrze wiesz. Swoimi dziwnymi poglądami na popularne tematy, optymizmem, niepoddawaniem się, nawet w sytuacjach uznawanych przez innych za porażki. A już asertywność doprowadzała ich do białej gorączki. Tylko że może oni rozumieli to inaczej. Nie oryginalne spojrzenie, ale niezgodne z powszechnie przyjmowanym światopoglądem grupy. Hm, to może niektórym przypomnieć, że może jest więcej niż jedno spojrzenie na dany temat? A trzeba pamiętać, że różnorodność zdań w grupie utrudnia jej kontrolowanie. Zawsze przecież jest jakiś lider. Jeśli zaś masz inne zdanie niż druga osoba, to może ona czuć niepokój, rodzący się z niepewności co do własnej umiejętności oceny sytuacji. Łatwiej więc przerzucić to uczucie na ciebie, ty do tej pory chętnie je przyjmowałeś. I przepraszałeś za swoją opinię – słowami lub zachowaniem. Na drugi, najdalej zaś trzeci raz, czekałeś ze swoją wypowiedzią na odgórne wytyczne… Jednak to też nie było słuszne, bo przestawałeś być interesującym towarzystwem, a jedynie papugą, powtarzającą cudze poglądy, bo nie stać jej na własne.
Optymizm w dzisiejszych czasach bywa bardzo podejrzany. No bo jak wierzyć, że wszystko będzie dobrze, kiedy wiadomo, że wszystko zmierza ku złemu? Potwierdzają to doniesienia mediów, które  w każdych wiadomościach informują o kolejnej aferze, wojnie, wybuchu epidemii czy powodzi. Systematycznie podają liczbę zabitych w wypadkach drogowych, zmarłych na nieuleczalne choroby albo w wyniku błędnej diagnozy lekarskiej. A ty cieszysz się, bo jesteś zdrowy i twoja rodzina blisko ciebie? Lub nie musisz z drżeniem serca czekać na powrót dziecka do domu (bo go nie masz)? Jesteś egoistą. Za każdym razem, kiedy się uśmiechasz, budząc się rano, powinieneś natychmiast przypomnieć sobie o tych wszystkich tragediach i szybko zajrzeć do gazet, by zaktualizować dane. O, wtedy będziesz wreszcie dostosowany do społeczeństwa i pożądanym towarzystwem. – Tyle że nie.


Przyjrzyj się swoim codziennym obowiązkom. Pracujesz jako freelancer, prowadzisz własną działalność i realizujesz zlecenia w domu. Dla wielu osób w naszym społeczeństwie (zwłaszcza dla ludzi starszych, ale nie tylko) oznacza jedno: nic nie robisz. Praca w domu (w sensie: zawodowa) nie jest traktowana jako praca. Kto się jej nie podjął, zazwyczaj myśli, że taki człowiek wysypia się do południa, potem wstaje, żeby zjeść – i ma wolne. Nikt nie myśli, kiedy on wykonuje swoje obowiązki. Zresztą pewnie nie jest ich dużo i są proste. Każdy mógłby to robić. Jeśli nawet nie, bo np. prowadzisz studio fotograficzne (aczkolwiek… większość osób, robiących w życiu zdjęcia najczęściej komórkami lub prostymi aparatami typu małpka), ale mieści się ono w twoim domu, to przecież można ciągle wpadać do ciebie z wizytą lub dzwonić. Przecież jesteś u siebie, w domu – ergo: masz dużo czasu. I nie chcesz go poświęcać innym? Wstydź się. Więc wstydzisz się i zaniedbujesz pracę oraz inne obowiązki zawodowe. (Gdyby ktoś sobie tego nie uświadamiał, to np. robienie zdjęć nie kończy się w momencie przyciśnięcia tego guziczka w aparacie. A korekty nie da się robić ciągiem i po każdej partii tekstu trzeba zrobić przerwę. I nie da się efektywnie pracować o dowolnych porach doby). Po czym jakość wykonywanych przez ciebie usług spada, więc klienci przestają przychodzić, a zleceniodawcy – podpisywać kolejne umowy. I wtedy stajesz się bezrobotnym.
Nie myśl, że teraz będziesz dobrym towarzystwem dla innych. Na początku wydaje ci się, że tak, że chociaż nadrobisz właśnie zaległości towarzyskie. Przecież masz wreszcie czas, by spełnić wszystkie oczekiwania, jakie inni mieli względem ciebie. Możesz zawsze odebrać telefon, jesteś w każdej chwili gotowy, by wyjść na spotkanie. Nie masz żadnych historii do opowiedzenia – więc jesteś świetnym słuchaczem. Poza tym starasz się nie załamywać swoją sytuacją i wierzysz, że prędzej czy później, ale jakaś praca się znajdzie. Nie obarczasz więc innych swoimi troskami, czasem tylko spytasz, czy nie słyszeli o jakimś wakacie. Moment, wróć. Nie zapytasz tak prędko. Twoje życie towarzyskie bowiem wcale nie rozkwita, a nawet jakby się kurczy… Bo pracujący znajomi nie mają czasu nawet na telefoniczne pogaduszki. Ty się wysypiasz do południa (swoją drogą, a po co masz wcześnie wstawać? By dzień bez perspektyw był dłuższy?), a oni skoro świt pędzą do swoich korpo. Generalnie jest ci lepiej. O, gdyby oni mieli tyle czasu, co ty! Ale niestety, nie mają, więc musisz zrozumieć. Albo i nie, w zasadzie to bez znaczenia. No dobrze, zresztą czasem znajdą czas na pogadanie – między powrotem z pracy a zakupami dla domu, które i tak trzeba zrobić, więc ostatecznie w galerii, tak przed osiemnastą. Początkowo się wahasz, w końcu nie bardzo cię stać, by wydawać pieniądze tak lekką ręką w kawiarniach… więc nieśmiało proponujesz, że może jednak spotkacie się u ciebie. Zrobisz pyszną kawę lub herbatę, a od mamy masz jeszcze znakomite ciasto. Ale nie, znajomi nie mają czasu. To w galerii masz czas posiedzieć? – pytasz naiwnie. Jakie posiedzieć, przecież mówię, że muszę zakupy dla rodziny zrobić. Może ty też zrobisz dla siebie, a potem najwyżej usiądziemy sobie na ławeczce przed wejściem, na jakiś kwadrans. Za pierwszym razem nawet jedziesz, przyjmując to za dobrą monetę. Tłumaczysz sobie, że od biletu nie zbiedniejesz (tak, jesteś uczciwy, nie jeździsz na gapę… zresztą, ewentualny mandat kosztowałby więcej), ubierasz się i jedziesz. Potem czekasz jak głupi, nie możesz się dodzwonić, ale wreszcie znajomy wpada. Cóż, w pracy musiał zostać trochę dłużej, a potem jeszcze te korki. I niestety, nie usiądziecie już na ławeczce, żeby pogadać. Ty tego nie rozumiesz, naturalnie, masz mnóstwo czasu i nie pracujesz. Ale następnym razem na pewno się uda. Tyle że nie.
Zaczynasz rozumieć, że jakoś nie możesz dogadać się ze światem. Cóż. Niech świat się martwi. Ty wciąż masz wiarę, że będzie lepiej i że twoje sprawy się ułożą. Nie poddajesz się depresji, aktywnie szukasz pracy, przygarniasz zwierzątko. Jest dobrze. Powoli za to zaczynasz rozumieć, że otaczający cię ludzie nie życzą ci dobrze. Nie, żeby zaraz źle. To przecież też wymagałoby emocji i skupienia uwagi na tobie. Ale nie interesują ich twoje potrzeby tak, jak ciebie interesowały ich. Rozumiesz, że choć starałeś się spełniać ich oczekiwania (zobacz wyżej), to wciąż coś było nie tak. Bo nie chodziło o ciebie, ale o ich pragnienia, które miałeś spełniać. A pragnienia się zmieniają, czyż nie? Poza tym, kiedy spełniałeś te oczekiwania, też irytowałeś, bo tracili powód do narzekań.
Kiedy więc wreszcie zrozumiałeś, że trzeba skupić się na sobie i że to nic złego dbać o siebie, zaczynasz szkolić asertywność. Za pierwszym czy drugim razem masz jeszcze wyrzuty sumienia, odmawiając wyświadczenia przysługi, która naprawdę koliduje z twoimi planami (tak! Też je masz, choć sam – nie szef w biurze – narzucasz sobie grafik) albo po prostu wtedy, kiedy wiesz, że dana osoba cię po prostu wykorzystuje. Może nawet nieświadomie, nie przeczysz. Tyle że później to ty czujesz się jak odrzucony śmieć. Oczywiście, taka postawa znakomicie weryfikuje, kto jest naprawdę ci życzliwy. Nikt? Cóż, chyba lepiej, że już wiesz.
Zamykasz się w domu. Izolujesz od rzeczywistego świata, ograniczając kontakt z nim do niezbędnego minimum. Właściwie jest ci dobrze. Pracujesz nad budowaniem dystansu wobec świata i coraz lepiej ci to wychodzi. Jesteś… spokojny, choć może nie powiesz, że: szczęśliwy. Ale czym jest szczęście i jaka jest jego definicja?


I kiedy już zbudowałeś tę swoją niezależność, a doskwierające poczucie osamotnienia zmieniło się w codzienność, przychodzi ktoś, kto burzy ten świat. Nie, żeby wielka miłość. Po prostu na twojej drodze staje ktoś, kto wyrywa cię z tego marazmu, zmusza do okazania emocji – bo jego są tak wielkie, że przebijają się przez barierę twej obojętności. Wreszcie wierzysz, że tej osobie będziesz potrzebny. Mur, który tak pracowicie budowałeś, rozsypuje się w drobny pył.


I cała zabawa zaczyna się na nowo...

poniedziałek, 23 czerwca 2014

(Nie)politycznym okiem

Chyba już wszyscy wiedzą, co się dzieje obecnie w naszej polityce. Nawet ci, którzy zazwyczaj się tym nie interesują, ew. siedzą w Bieszczadach. A jeśli ktoś sobie nie zadał trudu, by przeczytać opublikowane zapisy nagrań, to cytaty wylewają się z mediów, a nowe memy na ten temat powstają w internecie w mgnieniu oka.
Oczywiście trudno się dziwić, że temat budzi emocje. Bo chociaż niby wszyscy zdajemy sobie sprawę, że politycy nas… jak to elegancko powiedzieć…? – cyckają (może być? Mój kolega z liceum tak mówił. Kiedy znów okazywało się, że jakieś obietnice nie zostaną dotrzymane, kolega mówił: „Znowu nas wycyckali”), to jednak przykro tak się o tym dowiedzieć wprost.
Należę do tego grona osób, które nie przeczytały pełnego zapisu podsłuchanej rozmowy – chociaż czytać zasadniczo lubię. I nie z powodu niechęci do wulgaryzmów, których tam podobno cała masa. Skąd niby miałam o tym wiedzieć, skoro nie czytałam? Ale myślę, że streszczenie całej sprawy przez media w pełni zaspokaja moje potrzeby. Nie muszę wiedzieć nic więcej. To, czego się dowiedziałam, wystarczy mi aż nadto.

Jestem przeciętną Kowalską, ale z podgrupy idealistów. Nie, nie mam złudzeń, że politycy są nadludźmi, którzy działają z pobudek czysto bezinteresownych. Mimo wszystko ogromną przykrość sprawia pozbawienie złudzeń, że są choć ludźmi przyzwoitymi. Od teraz nie mam już wątpliwości, że rządzą nami – Polakami – ludzie prymitywni, którzy nawet nie ukrywają swojej pazerności i zachłanności na pieniądze i władzę (a jedno wiąże się z drugim). Jednocześnie są tak głupi, że nie potrafią czy nie chcą tego ukryć, wierząc w swoją bezkarność. (No chyba wiedzą o czymś takim, jak podsłuch? Mało już było tego rodzaju afer, w Polsce i na świecie?). I chyba najgorsze, w mojej ocenie, jest to, że mają rację. Bo jaka jest alternatywa…? Że będą musieli podać się do dymisji? Przecież następni, których wybierzemy my – społeczeństwo demokratyczne – nie będą przecież lepsi. A jeśli nawet znajdą się tacy, to też nie na długo. Albo będą musieli odejść, albo się dostosować, taka jest prawda.

Temat jest ważny i trudny. Sprawa ma w ogóle dwa aspekty, bo jedna rzecz to sama sprawa podsłuchu – kto, dla kogo, jak? (O etyce w tym przypadku chyba nie ma sensu przypominać). Ale z drugiej, może i dobrze się stało (i to nie tylko moje zdanie), że te nagrania ktoś zrobił, bo się czegoś dowiedzieliśmy o tym, co naprawdę myślą ludzie, na co dzień wygłaszający okrągłe, poprawne polityczne i nadające się do cytowania słówka. I wciąż nie to jest najgorsze. W końcu żadne wielkie zaskoczenie: afera w polityce, też mi nowina. Nawet nie podpisałabym się w żadnym referendum za wcześniejszymi wyborami, myślę też, że chyba po raz pierwszy od dawna świadomie je zbojkotuję – nie idąc albo oddając nieważny głos. Bo nie ma sensu.
Niestety, według mnie najgorsze jest to, że ta sprawa przyschnie jak wiele innych. I nie wyciągniemy – my, obywatele, i oni, rządzący – konstruktywnych wniosków na przyszłość. Niewiarę tę opieram niestety na znajomości historii. Tak, większość z nas uważa, że ją zna, i pławi się w poczuciu krzywd, jakich Polska i Polacy doznali, a zarazem bohaterstwa, jakie wielokrotnie i na różnych frontach musieliśmy okazywać. Tyle że nie chodzi mi o tylko historię minionego wieku, a dużo wcześniejszą – mianowicie, historię Polski szlacheckiej. Ktoś powie: a co to ma do rzeczy? Czasy się zmieniły, jest inaczej. Otóż nie. Czasy może i są inne, ale ludzie – wciąż mają tę samą mentalność. Ludzie, a konkretnie my, Polacy. Jest w nas wiele cech, które niestety nie służą ogólnemu dobru. Gorzej – przyczyniają się do kolejnych klęsk. Cytat z Kochanowskiego: „Nową przypowieść Polak sobie kupi / Że i przed szkodą, i po szkodzie głupi”(księgi wtóre, pieśń V), wciąż jest aktualny. A przecież poeta pisał to w szesnastym wieku! Nie umiemy wyciągać wniosków z porażek, niestety. Przy tym nie lubimy słuchać cudzych rad, za to łatwo nas ogłupić pochlebstwem i pustymi zaszczytami. Tak było i jest. Zamiast wzmocnić władzę centralną, uczynić ją silną i sprawną, koncentrujemy się na zdobywaniu przywilejów i niestety – źle rozumianej wolności.

Zwłaszcza ten ostatni problem jest ważny i widoczny w naprawdę przeróżnych dziedzinach życia. Być może, jest to konsekwencją tego, że tak naprawdę wolni we własnym kraju jesteśmy zaledwie dwadzieścia pięć lat. Nie pamiętam komuny na tyle, by mówić o swoich doświadczeniach z reżimem, ale wierzę, że brak cenzury, otwarcie granic, coraz większa swoboda życia – to wszystko uderzyło ludziom do głowy. I stopniowo zapomnieli, że wolność to nie tylko prawa, przywileje – ale i obowiązki. Co jednak mówić o przeciętnych ludziach, skoro politycy najwyraźniej zapomnieli, że władza to nie zaszczyty, ale przede wszystkim ogromna odpowiedzialność wobec siebie i narodu. Brzmi górnolotnie i patetycznie, wiem. Ale czy to coś złego? Wolałabym słyszeć więcej takich fraz, a nie frazesów, którymi jesteśmy na co dzień częstowani. I zdecydowanie chętniej przeczytałabym nawet opinię ministra Sikorskiego na temat naszego sojuszu ze Stanami (swoją drogą, sądzę, że tu akurat wiele osób myśli podobnie…), gdyby zawierała klasyczną polszczyznę, taką, jaką kiedyś zwaną ogólną. Szkoda, że to już nie te czasy…
Jeśli tak dalej pójdzie, to nie skończy się to dobrze dla nas. Nie wiem, czy wojną, czy rozbiorem, czy sami się wykończymy – podatkami i aferami. Mam za to granitową pewność, że moje słowa nic tu nie zmienią. Mogę tylko słuchać, co mówią w mediach – ale tego też mam pomału dość. Pewnie nie ja jedna. Przecież to nie pierwsza sprawa z podsłuchem, jaka zdarzyła się w naszym rządowym światku. I co wynikło z poprzednich? Co się zmieniło na lepsze? Pytam retorycznie. Z jednej strony, oczywiście dobrze, że tego typu sprawy są nagłaśniane przez media. Tak samo jak inne trudne, bolesne kwestie, związane z ludzkimi cierpieniami. Tyle że z drugiej – nic specjalnie z tego nie wynika (poza tym, że media mają temat i poczucie zrealizowanej misji). Pogadają, pogadają, tego zdymisjonują, tamtego awansują – a ja dalej cieszę się, że moja wegetacja przebiega bez zakłóceń, bo niektórych nawet na to nie stać. Chciałabym się mylić, chciałabym, żeby to był jakiś punkt zwrotny. Tyle że w to nie wierzę.

Można by podsumować modnym ostatnio cytatem, z czego tylko „… i kamieni kupa” nadaje się do przytoczenia. Ale znalazłam taką myśl Piłsudskiego (który, jak wiadomo, też nie przebierał w słowach[1]) – a może to dowód na to, że istnieje życie pozagrobowe, a nasze modlitwy zostaną prędzej czy później wysłuchane?:)
Myślałem już nieraz, że umierając, przeklnę Polskę. Dziś wiem, że tego nie zrobię. Lecz gdy po śmierci stanę przed Bogiem, będę go prosił, aby nie przysyłał Polsce wielkich ludzi.
 Józef Piłsudski w rozmowie z Arturem Śliwińskim, 23 listopada 1931

A już tak zupełnie na koniec. Czy poruszenie wśród, związane z ta sprawą, nie jest tak duże przypadkiem dlatego, że ci, których głosy szczęśliwie nie znalazły się na odsłuchiwanych taśmach, boją się, że i na nich są jakieś nagrania? A już na pewno cieszą się, że tym razem na nich nie padło, wiedząc, że to po prostu fart, a nie, że zachowują się inaczej. I dlatego na wszelki wypadek jedni potępiają sprawę i sprawców w czambuł, i domagają się przedterminowych wyborów, a drudzy – lekceważą temat, że w sumie nic się nie stało. Nie wiem, nie znam się, Kowalska jestem. Ale na pewno większość szych politycznego świata gorączkowo się teraz zastanawia, co mówił, zwłaszcza podczas zakrapianych kolacji. I kto mógł to nagrać... Może i dobrze, że trochę nad tym pomyślą. Od czegoś trzeba zacząć. Jak się rozpędzą, może wymyślą coś mądrego. Trzeba być optymistą (co nam pozostało?) ....



[1] Np. słynne powiedzenie: Naród wspaniały, tylko ludzie kurwy.

niedziela, 8 czerwca 2014

Po weekendzie

Weekend upłynął mi pod znakiem pracy i niedodzwaniania się do znajomych. Wiem, piękna pogoda sprzyja aktywności i super, że ludzie nie są wtedy uwiązani do swoich komórek. A mówi się, że jesteśmy na smyczy urządzeń mobilnych… Jednakowoż nie każdy może sobie na to pozwolić, poza tym nieodebrane połączenie zazwyczaj w telefonie zostawia ślad. Można wtedy oddzwonić na przykład… ;) Co oczywiście nie oznacza, że nikt nie odebrał, nie oddzwonił czy sam, z własnej inicjatywy, się nie odezwał. Jednakowoż proporcje były zauważalnie na na „nie”.

E, ale nie narzekam. Nie można mieć w życiu wszystkiego, więc trzeba się cieszyć tym, co się dostaje. (Na przykład efektywnością zawodową... :D). A mi brak łączności z ludźmi wynagrodził kot. Tylu tulasków, pieszczot i ogólnie wyrazów uczucia nie dostałam od niego dawno, i to jeszcze w takim natężeniu. Naturalnie, nie non stop. Oboje byśmy tego nie wytrzymali. Jak tylko termometr idzie w górę, Kocio zmienia miejsce bytowania na balkon, i tam spędza większość czasu, w pełni zadowalając się swoim towarzystwem – no, mile widziane są wszelkiego rodzaju owady (traktowane jak swoiste wash & go: rozrywka i pożywienie w jednym). Ja też mogę się tam pojawiać (wolno mi :P), ale najchętniej jednak jestem widziana jako dostawca talerzyków z pożywieniem klasycznym oraz miseczek z wodą i/lub jogurtem. (Czasem dostaje, po konsultacji z wetem, ze względu na niewielkie kłopoty z brzuszkiem).

Kiedy on balkonuje, ja mogę zająć się, czym chcę. On i tak wie, że w razie potrzeby jestem blisko, w drugim pokoju. Siedzę tam i zajmuję się pracą zawodową, a kiedy już nie mam siły i widzę, że zaczynam sprawdzać w słowniku, jak się pisze poprawnie „mucha” – dwie wątpliwości – to robię przerwę. I w tej przerwie właśnie czasem chcę do kogoś zadzwonić albo pogadać. I jak pisałam, w ten weekend mi to nie (wy)szło.

Ale nie ma tego złego. Naturalnie. Zmusiło mnie to bowiem do małej refleksji na swój temat. Niewielkiej, ale przede wszystkim zauważyłam, że jednak dużo lepiej akceptuję siebie, swoje życie i łatwiej godzę się z brakiem ludzi wokół siebie. Kiedyś taka niemożność dodzwonienia się do kogoś byłaby dla mnie dramatem, porażką. Uważałabym to za działania celowe, skierowane przeciwko mnie. Dużą „zasługę” w tej dziedzinie z pewnością miały dwie osoby – jedna z nich to oczywiście Miś – które skutecznie wmówiły mi, że jestem mało wartościowym i atrakcyjnym towarzystwem. (Co lepsze, gdy w to uwierzyłam, usłyszałam – od Misia, naturalnie – że mam przestać uważać się za pępek świata...).

Owszem, zdaję sobie sprawę z tego, że czasem może tak być, że ktoś nie chce ze mną rozmawiać. Akurat teraz lub w ogóle. Ale… ja też czasem tak mam. Też czasem nie chcę z kimś rozmawiać. Kimś konkretnym lub w ogóle z ludźmi. I tak jest, i nie ma się co oszukiwać, że jest inaczej… ale nie ma powodu do rozpaczy. Często zresztą wychodzi to na dobre. Albo się przekonuję o tym, że znajomość nie ma sensu (jeśli takie sytuacje zdarzają się często), albo decyduję się na przykład na zrobienie czegoś, co chciałam zrobić już dawno, tylko brakowało mi bodźca. I już nie uważam, że mam pH. ;)

Czasem jeszcze nazywam swój stan samotnością, choć coraz bardziej przywykam do swojego towarzystwa, a i mam paru ludzi, o których wiem, że . I coraz bardziej ich cenię. Ale jak Kocio – nie muszą być obecni dwadzieścia cztery na dobę. Powoli zaczęłam rozumieć, a nie tylko wiedzieć, że samotność to nie to samo, co bycie samemu. Samotność przecież często jest odczuwana również wtedy, gdy jest obok nas masa ludzi, ale my nie czujemy się wśród nich dobrze. Jak na przykład ten mały kotek: 


Ja już siedzę za stołem inaczej. ;) Wprawdzie wydaje mi się, że niekiedy ta moja swoboda przeszkadza innym... ale to już nie mój kłopot. ;)