czwartek, 29 maja 2014

Dura lex

Wiem, co oznacza łacińskie powiedzenie: Dura lex sed lex. Ale kiedy usłyszałam je niedawno w telewizji, to jednak to „dura lex” zabrzmiało w moich uszach bardziej jak „durne prawo” niż „twarde prawo”.

O co chodzi? Może niektórzy z was słyszeli, jak to dyrektor więzienia wpłacił grzywnę czy też kaucję za skazanego na pięć dni aresztu schizofrenika – ubezwłasnowolnionego mężczyznę, który ukradł batonik warty niecałą złotówkę. (Można przeczytać o tym TUTAJ). Pierwotnie karą była grzywna w wysokości 100 zł. Skazany nie wpłacił tej kwoty, za to po zapoznaniu się z sytuacją zrobił to dyrektor więzienia. Dokładnie było to 40 złotych, czyli „wartość” pozostałych dni aresztu. Uwolniony mężczyzna natychmiast wrócił do domu, do papużek, o które się martwił przez cały czas pobytu w zamknięciu – kiedy go zabierali z domu, widział, że miały mało wody.
Happy end? Ależ skąd. Ponieważ dyrektor więzienia nie był osobą bliską, spokrewnioną – to nie miał prawa zapłacić owych pieniędzy. Więc… stanął przed sądem. Dodatkową „winą” dyrektora było to, że w sprawę zaangażował jeszcze przynajmniej dwie osoby ze swojego biura. Przyznam szczerze, że nie jestem w stanie podać precyzyjnie szczegółów tej sprawy, ale to absurd, który mnie osłabia. (I jeszcze owi podwładni/współpracownicy cały czas mówili o zbieranych „pieniążkach” – a ja tak strasznie nie lubię tego zdrobnienia, ale to już tak btw.). Dyrektor został uznany winnym nieprzestrzegania przepisów, ale – i tu uwaga – „ze względu na niską szkodliwość społeczną czynu” sąd odstąpił od wymierzenia kary.

Komentujący sytuację prawnik użył właśnie owego sformułowania „dura lex sed lex” jako uzasadnienia dla postępowania sądu, mimo iż z pewnością również zdawał sobie sprawę z oczywistej absurdalności sytuacji. A może nie…? W końcu, z całym szacunkiem dla człowieka, mam czasem wrażenie, że prawnicy widzą jedynie paragrafy, kazusy i ustawy – a nie widzą w tym ludzi. Może to tak, jak w każdym zawodzie: psycholog zawsze chce o tym rozmawiać, polonista życzy sobie pełnym zdaniem – a prawnik myśli wyłącznie kodeksami…

Wiem, że prawo jest po to, by go przestrzegać. Wszyscy to wiemy. Ale też chyba nikt – nawet niekoniecznie, że w Polsce – nie ma złudzeń, że idea to jedno, a życie to drugie. Szkoda tylko, że przymyka się oczy np. na wykroczenia drogowe, bo immunitet, bo znajomości, bo ktoś dał łapówkę – a tolerowanie takich „kierowców” jest chyba dużo większym zagrożeniem dla społeczeństwa. W więzieniach, które swoją drogą słabo spełniają swoją funkcję resocjalizacyjną, zamyka się za to tych, których uda się złapać. Na przykład złodziei batoników.
Oczywiście, że to akurat jednostkowa sytuacja i chyba każdy się zgodzi, że jest absurdalna. Nie jest jednak już śmieszne, że człowiek niepełnosprawny umysłowo ląduje w zamknięciu. I to nie w szpitalu, a w więzieniu. Co więcej, nie zdarza się to po raz pierwszy. Ilu przypadków media jeszcze nie ujawniły? O ilu jeszcze nic nie wiadomo?

I nie mam tu na myśli zwyrodnialców, którzy chodzą po ulicach z nożami i mordują ot tak, dla przyjemności i chęci zaspokojenia chwilowej fanaberii. Bo wprawdzie to też choroba, ale jednak „szkodliwość społeczna” nieco większa…

Tymczasem karze się ludzi, którzy popełniają „wykroczenia o niskiej szkodliwości społecznej”, kiedy próbują takim nieszczęśnikom od batoników pomóc. Lub tych, którzy w obronie własnej lub swojego mienia „przekroczyli granice obrony koniecznej”. Jeszcze później taki bandyta staje się ofiarą… Dlaczego nie ściga się instytucji, które w umowach stosują klauzule niedozwolone? Ktoś chyba te umowy układa, zatwierdza? Czyżby prawnicy owych instytucji? A to nie jest oszustwo przypadkiem? Nawet nie drobny druczek, tylko stosowanie zapisów niezgodnych z prawem (tak rozumiem sformułowanie „klauzule niedozwolone”). Potem wychodzą na jaw takie afery, i owszem, zwykli ludzie się dowiadują, że zostali po prostu oszukani i sprawa jest do wygrania. Ale dlaczego jest na to przyzwolenie? Gdyby groziły za to jakieś poważne sankcje, może poważne instytucje nie ośmielałyby się tak postępować. Niestety – najwyżej się nie uda i będą musieli oddać to, co ukradli. (Albo i nie). A zwykły człowiek idzie do więzienia za batonik i jeszcze karze się tych, którzy mu pomagają.


Bzdurne prawo, lecz prawo…

środa, 28 maja 2014

Jak futro zaopiekowało się paczką (fotostory)

Przyszła paczka. Spodziewałam się, byłam w domu, ale kurier trafił akurat na moje zajęcia kuchenne, więc jak najszybciej pokwitowałam odbiór i poleciałam do garów. Chwila... gdzie futro? Na balkonie się już nie wietrzy, pod nogami się nie plącze... Czyli gdzie jest? 

Wiadomo, takie rzeczy lepiej sprawdzać. Kiedyś miał ciągoty do kurierów. (Serio! Łasił się do każdego pana doręczyciela, o chłopakach z Kociej Siatki nie mówiąc  ale to akurat rozumiem :P). Wydawało mi się jednak, że jak zamykałam za panem drzwi wyjściowe (wejściowo-wyjściowe :P), to kot krążył w pobliżu drzwi od kuchni. No dobra. Przykręciłam gaz i wyszłam do przedpokoju. Oto, co zobaczyłam:


Siedział tak najwyraźniej od momentu, kiedy pan wyszedł. Śmiechłam na ten widok, ale pytam grzecznie:  Kociu, po co tu siedzisz? On uparcie milczał. Mówię więc dalej:  Nie musisz pilnować, nie zginie. Poza tym to nie do Ciebie. (No bo DLA niego, nie DO niego). Na to Kocio chyba mi nie uwierzył i sprawdził dane adresowe:



 Popatrzył na mnie ufnie...


...i chyba się skonfudował.


Bo udało mi się zarejestrować jedynie takie resztki śmigającego kota:


A paczka oczywiście że pełna kocich sprawiaczy radości. Będzie wieczorem niezły fun!

Pozdrawiamy! :)

Futro nie daje spać

Ostatni tydzień upłynął pod znakiem nieśpiącego kota. Nie wiem, z jakiego powodu, być może przyczyną były majowe upały, ale Kocio uznał, że spanie w nocy jest ewidentnie i zdecydowanie passé. Proszę uprzejmie, nie mam nic przeciwko. Tyle że przy tym uznał, że i mnie należy do tego przekonać. To już było mniej fajne. ;)


(Noce takie są upalne i futrzaki spać nie dają...)

Zabrał się do tego metodycznie. Najpierw urządzał nam pobudkę ok. czwartej nad ranem. Nie byłoby to straszne, gdybym zasypiała przynajmniej o dwudziestej drugiej. Niestety, pora pójścia spać wypadała mniej więcej koło północy – często również z powodu kota, który długo absorbował mnie sobą. Potem litościwie dawał chwilę odetchnąć, aczkolwiek – jak się później okazało – nie była to empatia, tylko po prostu on musiał się chwilę zregenerować. Jak na młodziaka przystało, zajmowało mu to kilka godzin i już bladym świtem był chętny do zabawy. Ze mną. Nie bacząc na moje niemrawe protesty. A ja początkowo bywałam faktycznie tak rozespana lub wręcz jeszcze w półśnie, że nie myślałam nawet o czynnym oporze. Raz nawet zeszłam na dywan i wzięłam patyczek z piórkami do ręki, żeby szeleścić po papierze… To mnie dopiero ocuciło. Spojrzałam na to, co robię, potem na zegar, na kota – a on siedział i patrzył na mnie z zaciekawieniem – potem znów na to, co robię… Puknęłam się w czółko, złapałam futro i wyprosiłam za drzwi, by następnie je zamknąć i wrócić do łóżka.
To wszystko jednak było przygrywką. Kocio bowiem, jak na przedstawiciela swojego gatunku przystało, ma tajny zmysł, podpowiadający mu, co zrobić w najmniej sprzyjających okolicznościach. Czyli jeśli w miesiącu potrzebuję wstać z zegarem raptem trzy razy, to on wybierze akurat te trzy noce, by szaleć. Znacie to?;) No właśnie..:) W tym miesiącu zbiegło się to z upalnymi dniami, które zawsze źle znoszę. I Kocio poszedł na całość.
Wyglądało to tak: gaszenie światła i zadysponowanie przeze mnie ciszy nocnej koło północy. Kotu zostawiałam otwarty balkon i pilnowałam, by wcześniej na pewno zjadł, a potem ogarnął kuwetę (jeśli to zostanie zaniedbane, kot ma wyjątkowo dobre argumenty, by budzić ludzia w nocy). Oczywiście jakaś wspólna zabawa, ale on wolał raczej polowanie na owady i dumanie na balkonie niż jakieś tam ganianie ze mną. Więc gasiłam światło. Po chwili, która – jak się okazywało – trwała ze dwie godziny, a więc było po drugiej, budziło mnie coś, co okazywało się jakimś bolesnym miaukiem kota łażącego po regale, stękiem zeskakującego z regału kota, odgłosem kolejnych spadających z regału przedmiotów (przy wydatnej pomocy kociej łapy…), ponownym miaukiem… Kiedy unosiłam się na łokciu, by sprawdzić, co się dzieje, zapadała na chwilę cisza. Uspokojona, kładłam się z powrotem i już, już, Morfeusz mnie utulał, gdy miauki wracały. I tak wciąż, dopóki nie wywaliłam futrzaka z pokoju. Jednak po paru godzinach – czwarta, najpóźniej piąta – budziły mnie wyrzuty sumienia (a może i skrobanie w drzwi), wraz z brakiem świeżego powietrza w zamkniętym dokładnie pokoju. Wstawałam, otwierałam drzwi. Kot natychmiast wskakiwał na łóżko, by przymilnie zamruczeć, po czym… odbijał się i ze stękiem wskakiwał na regał. By coś zrzucić…
Niby nic takiego, powie ktoś, kto nie ma kota. Czym tu się przejmować? Przecież wystarczy zignorować skrzeczące futro, wynieść do innego pomieszczenia, samej zamknąć pokój (i otworzyć okno, żeby się nie udusić) – i po problemie. Tiaa… żeby to takie proste było…;) Budzik na te parę dni przestał mi być potrzebny, a nerwowość wzrastała z każdym kolejnym dniem niewyspania. Plus i tak irytująca mnie temperatura. Nie wiedziałam przy tym, czy mam zacisnąć zęby i po prostu przeczekać, czy jednak kotu dzieje się coś, co mi sygnalizuje swoim męczącym zachowaniem.
Dopiero wczoraj udało mi się znaleźć zrozumienie na kocim forum. I wczoraj  też spłynęła na mnie podwójna, a nawet potrójna ulga. Po pierwsze, przestałam uważać, że przesadzam, a problem objawił się jako powszechnie znany w środowisku. Po drugie, zmieniła się pogoda. Po trzecie, nie muszę już wychodzić na określoną godzinę, zatem kot wreszcie dał mi spać. Ba! spał razem ze mną, bo obudziłam się z nosem w futrze. Wieczorem go naprawdę przegoniłam, laserkiem i piórkami, ale nie ufam już mu nawet wtedy, gdy słyszę jego sapanie i widzę wywalony jęzor:


I tak wiem, że za chwilę się zaktywizuje na nowo...
Znam jego możliwości regeneracyjne. I nigdy nie jestem pewna, czy po takiej zabawie, gdy ze stękiem znów włazi na zabronioną mu półkę – czy to resztki energii, czy wręcz przeciwnie, kolejna faza aktywności, na którą ja już nie mam sił. Wczoraj jednak okazało się, że akumulatorek został na tamtą chwilę rozładowany i Kocio się przez noc ładował. A teraz leży z godnością na szafce balkonowej. I pozwala mi robić, co tylko chcę.;)

Ach, jak mi wreszcie dobrze! :D

sobota, 24 maja 2014

Przy rowerach (2/10)

Choć po randce zasypiała z uśmiechem, wcale nie była pewna, że on jeszcze zadzwoni. Sama nie miała absolutnie zamiaru tego zrobić. Nie dlatego, że się jej nie spodobał. Przeciwnie, na spotkaniu czuła się dobrze i swobodnie. Mieli dużo tematów do rozmów. Okazało się, że choć Daniel nie jest kociarzem, to lubi zwierzęta i sam myśli o przygarnięciu jakiegoś czworonoga. Gdy tylko się urządzi. Dowiedziała się też, że był żonaty, ale obecnie jest rozwiedziony. Mają córkę. Trafnie oceniła jego wiek, a on kurtuazyjnie twierdził, że ona chyba niedawno wyrabiała dowód osobisty. Miły facet. ;) Jednak… nie zapytał na koniec, czy się jeszcze zobaczą. W sumie to była zadowolona, bo chyba nie wiedziałaby, co odpowiedzieć. Z jednej strony chciała się umówić, z drugiej oczywiście miała masę wątpliwości. „A, samo się wyjaśni”, pomyślała spokojnie i rozsądnie. Co chyba świadczyło, że nie jest zainteresowana. Zazwyczaj przecież wiedziała, że to ten jedyny, zasypiała, wyobrażając sobie wspólne życie… A teraz – nic. A może zmądrzała? Albo w każdym razie trochę dorosła? Wreszcie usnęła.

Po tygodniu nie miała siły udawać, że nie czeka na jakiś znak od niego i że nie jest jej przykro, że on milczy. Poza tym nie bardzo mogła chodzić na rower, bo jeszcze by pomyślał, że mu się podstawia. A jednak troszkę dumy w Gąsce było i nawet świadomość „tykającego zegara” nie była w stanie tego zmienić. No bo zresztą bez przesady. Poza tym wcale nie spotkała w nim żadnego księcia z bajki, ba, nie był to też królewicz. Po prostu… Daniel. I jeszcze facet z przeszłością, zobowiązaniami. „Nic nie straciłam”, pomyślała. Ale jednak… było przykro. No bo się nie odezwał.

Myślała o tym przy śniadaniu. Nie chciała już tych analiz, ale wciąż nie dawało jej spokoju. „Co mu się we mnie nie spodobało? Przecież starałam się być swobodna i uśmiechnięta, i dużo go słuchać. I to on przecież zaproponował to spotkanie. I tak fajnie się nam spacerowało, a potem siedziało przy jakimś stoliku, nie pamiętam nawet nazwy tej kawiarni. A z kolei nie ograniczał się do komplementów, mówił bardzo rzeczowo na wiele tematów, i słuchał mnie – wydawało się – z zainteresowaniem. Co poszło nie tak?”. Myślała i myślała, ale nie miała pomysłu. To znaczy nie, pomysłów miała mnóstwo. Tylko że żaden z nich nie rozwiewał jej wątpliwości, bo skąd miała wiedzieć, jak jest naprawdę. Zadzwoniła w końcu do Zuzi. Ostatnio jakoś rzadziej się widywały, wiadomo, życia singielki i mężatki rzadko się zazębiają, poza tym wieczne problemy Zuzi z teściową usuwały w cień Gąskowe kłopoty. I w sumie się nie zdziwiła, gdy na jej zwierzenia Zuzia odpowiedziała, żeby nie zawracała sobie głowy. „Nie zadzwonił, to widać mu nie zależy. A może to i lepiej. Wkopałabyś się nie tylko jak ja, w teściową, ale jeszcze byłą żonę i cudzego dzieciaka. A zresztą to wiadomo, czy on naprawdę rozwiedziony? Może tylko tak ci powiedział? Przepraszam cię, nie mogę dłużej rozmawiać, widzę mamusię przez okno. Zdzwonimy się!” – i tyle się nagadały.

No cóż. Gąska nie miała żalu. W sumie może niepotrzebnie zawracała głowę Zuzce swoimi kłopotami. Co ona może pomóc? Każdy musi zająć się sobą. Z tymi niewesołymi myślami wyszła z domu. Trzeba było zrobić jakieś zakupy, może to ją podniesie na duchu. Jakąś apaszkę chociaż sobie kupi, poza chlebem naturalnie i czymś na obiad.
Nie, nie spotkała Daniela pod blokiem. Nie zadzwonił też w następnym tygodniu. Gąska właściwie już zapominała o nim. Po co sobie zaprzątać głowy jakimś spotkaniem, które nic nie zmieniło w jej życiu. Lepiej zająć się poszukiwaniem kolejnych zleceń, bo niestety konto znowu zaczęło się domagać wpływów. Chyba że nie będzie jeść, ale w sumie lubi. ;) Wysłała wieczorem parę ofert do wydawnictw i poszła spać. Miała ochotę pojeździć na rowerze, w ogóle spędzić trochę czasu na świeżym powietrzu… ale nie mogła. Jasne, że istnieją jeszcze inne stacje Veturilo, pewnie, że wcale nie musiała go spotkać,  a nawet jeśli, to co. Ale jakoś nie potrafiła się zmobilizować. „Jutro”, pomyślała, „pomyślę o tym jutro”. I zasnęła.

Dwa dni później przyszła odpowiedź na jedną z ofert. Tak szybko się nie spodziewała. Uznała to za dobry omen i natychmiast poprawił się jej humor. Wprawdzie dopiero przesłano jej próbny tekst i nie było obietnicy stałej posady, ale zawsze coś się dzieje. Ochoczo zabrała się do pracy. Parę godzin później skończyła próbkę, odłożyła ją na pół godziny, ponownie przejrzała i wysłała odpowiedź z załącznikiem. Dopiero klikając „wyślij”, spojrzała, kto podpisał maila. Daniel Maślak. Numer telefonu... ten sam, który miała zapisany u siebie pod nazwą „Daniel od rowerów”. Nie zdążyła jednak anulować wiadomości…

Ciąg dalszy nastąpi...



czwartek, 22 maja 2014

Przy rowerach (1/10)

Gąska stała przed szafą i mierzyła się z typowo kobiecym dylematem: w co się ubrać? Jak zwykle, w szafie pełno ubrań, ale ona nie ma co na siebie założyć. Chyba trzeba będzie iść na zakupy… Tylko jasne, że wtedy, gdy czegoś potrzeba, to w sklepach nic nie ma. Nawet za pieniądze, których zwykle by nie wydała na byle ciuszek, nic się nie podoba. Zamknęła więc oczy, policzyła do pięciu… potem do dziesięciu. A potem otworzyła oczy i zamknęła szafę. Usiadła na krześle przy biurku i dopiła resztę herbaty. Dokładniej, to zamierzała ją dopić, ale ręce nie chciały jej słuchać i wylała większość płynu na blat. „Kurrrr…. czę!” – skończyła elegancko, bo nawet będąc sama, nie lubiła bluzgać. A teraz tym bardziej musiała się kontrolować i być nieskazitelną damą.
Gąska szykowała się na randkę. Sama nie wierzyła, że się zdecydowała na nią pójść. Po tylu nieudanych próbach znów spotkała kogoś, komu postanowiła spróbować zaufać.
Jak zazwyczaj w takich sytuacjach, największą rolę odegrał przypadek. Chyba szczęśliwy… Uśmiechnęła się na to wspomnienie. Postanowiła wreszcie odważyć się i spróbować wypożyczyć rower z miejskiego systemu Veturilo. Obczaiła w internecie, co i jak, założyła konto, zapłaciła kaucję. To była ta łatwiejsza część. Ale postanowiła nie zwlekać z praktyką i któregoś wczesnego wieczoru stała przy automacie i powoli, z namysłem wstukiwała kolejne cyferki. Coś oczywiście poszło nie tak, system buczał, że kod nieprawidłowy, że nie ma takiego roweru, że nie ten pin… Miała już łzy w oczach. Jak można być takim głupim, żeby nie móc roweru wypożyczyć, bo co? Pinu zapomniałam? Ja, która pamiętam do dzisiaj wszystkie cyfrowe dane Misia (pesel, numer telefonu, ba! login cyfrowy do konta bankowego…), ja czegoś zapomniałam? Najwyraźniej jednak nie pamiętała. Zrezygnowana już odchodziła od stanowisk rowerowych, gdy podszedł on. W pierwszej chwili nawet nie usłyszała, że ktoś ją woła. Zatopiona w niewesołych myślach na swój temat, odchodziła, jednocześnie szukając w przepastnej torbie empetrójki, pilnując zarazem, żeby nie rozsypać na chodnik całej zawartości. Tak była skupiona, że dopiero kolejne głośne: „Proszę pani” (potem się dowiedziała, że czwarte), wyrwało ją z zadumy. Obejrzała się i zobaczyła, że przy rowerach stoi jakiś starszy mężczyzna. Na oko czterdziestoletni, ale ona już swoim oczom nie ufała. ;) Wrodzona kultura jednak kazała przeprosić za swoją nieuwagę. Automatycznie się uśmiechnęła, choć czuła się bardzo niezręcznie. Wiedziała, że nie wygląda za ciekawie. Pomijając wrodzone niedoskonałości, strój był przystosowany do jazdy na rowerze, a nie do nawiązywania znajomości.
„Ale zaraz, jakich znajomości. Pewnie zauważył, jak się szarpię z tymi rowerami”. Istotnie, nieznajomy chciał jej pomóc. Szybko okazało się, że Gąska prawidłowo pamięta wszystkie dane, tyle że… źle je wprowadzała. Ot, czeskie błędy, w tym wypadku jednak miały zasadnicze znaczenie. Podziękowała i wsiadła na rower, a on poszedł w swoją stronę. Nawet się nie przedstawili.
I byłaby o tym zapomniała, gdyby nie to, że jazda na rowerze jej się spodobała,  a on najwyraźniej mieszkał gdzieś blisko, bo zaczęli się widywać w tej okolicy. Gąska jednak w ogóle o tym nie myślała. Nie miała złudzeń, że mężczyzna w tym wieku (tzn. szacowanym przez nią) musi mieć jakieś zobowiązania. A jeśli nie, to jeszcze gorzej. Tak czy siak, nie jest dla niej ani ona dla niego. Wprawdzie ze dwa razy przed wyjściem na rower, gdy już skojarzyła, że i on się tam pojawia, uczesała się wymyślniej, a na usta nawet nałożyła błyszczyk (na rower się nie malowała, po co?), ale wtedy akurat go nie spotkała. Poza tym, rzeczywiście ten błyszczyk by coś zmienił…
Wreszcie jednak nadszedł dzień, gdy do niej podszedł. Tak po prostu. Po skończonej jeździe, gdy oddała już rower i sprawdzała rozkład jazdy (niestety, żadna stacja rowerowa nie była blisko jej osiedla) i zastanawiała się, czy czekać, czy jednak podejść choć kawałek piechotą, zauważyła, że ktoś się jej przygląda. Kiedy tylko zauważył, że go dostrzegła, podszedł do niej.
– Cześć, jestem Daniel.
Okazało się, że już od dłuższego czasu chciał ją poznać. Niedawno przeprowadził się do Warszawy, w której od pewnego czasu pracował. Posada była na tyle dobra, że zdecydował się na wynajem mieszkania, w perspektywie – może i na kupno. Jednak wszystko ma swoją cenę, a dobra praca oznaczała mało czasu na życie prywatne. Nie chciał mieszać relacji zawodowych z prywatnymi, więc poza pracą nie spotykał się z kolegami z biura (ani koleżankami, dla ścisłości). Wychodził więc wieczorami sam, czasem na rowerze, czasem – z perspektywy pieszego zwiedzać okolicę. Trochę biegał, ale nie znał jeszcze dobrych miejsc, by uprawiać ten sport. Gąskę zauważył z powodu jej nieporadności, ale nie zwrócił na nią większej uwagi. Dopiero gdy pewnego wieczoru obserwował, jak kolejny raz wypożycza rower, dostrzegł niesforny kosmyk włosów wymykający się z niedbałego upięcia – i jakoś go to wzruszyło. Rozczuliło. Szybko się z tego wzruszenia otrząsnął, ale pamięć o tym, jakie to zrobiło na nim wrażenie – została. Pomyślał, że może jest to kobieta z duszą dziewczyny – a takiej szukał już długo. Nie miał pewności, więc postanowił ją zdobyć. Sposób był tylko jeden. Trzeba było podejść i zagadać, a następnie – umówić się na jakieś spotkanie. I tak zrobił.
Z tego powodu Gąska stała przed szafą i dylematem: w co się ubrać. Daniel zaproponował spotkanie, które miało być pojutrze. To strasznie mało czasu, myślała, żeby się przygotować. I zdecydować, w czym pójdzie. Rozmyślania przerwał dźwięk sms-a. „Cześć, za godzinę będę wolny, dzisiaj kończę wcześniej. A może byśmy się wcześniej spotkali? Powiedzmy, za dwie godziny. Przy rowerach?”. „Tak”, odpisała od razu. Nagle wszystko zrobiło się prostsze. „To już zaraz”, myślała. „Spotkamy się i będzie wiadomo, czy to ma sens”. Nie precyzowała, co.

Godzinę i dwie lampki wina później była już gotowa do wyjścia. Pięć godzin później kładła się spać  spokojna i uśmiechnięta. „To chyba wreszcie ten”, pomyślała i zasnęła…


Ciąg dalszy nastąpi...



wtorek, 20 maja 2014

Zatruwacze życia

Tekst inspirowany obrazkiem:




Może nie są widoczne na pierwszy rzut oka, ale nieźle potrafią dać w kość. I czasem są bardziej odczuwane przez osoby z zewnątrz, którzy akurat mieli pecha znaleźć się w pobliżu takiego nośnika trucizny (czyli narzekacza, krytykanta, zamartwiacza, niewybaczacza, plotkowacza). A już najgorzej, gdy trafi się na kogoś takiego wtedy, gdy na przekór wszystkiemu, co w życiu złe, człowiek zaczyna się uczyć takiej zwykłej, codziennej radości…
Dlaczego to takie groźne trucizny? Przecież gdybyśmy w ogóle wyzbyli się tych cech, bylibyśmy tacy… nieprawdziwi. Sztuczni. Podobni cyborgom – niby funkcje życiowe się toczą, ale jakoś tak bez emocji. Nawet te negatywne przecież czasem są potrzebne. A już na pewno lepiej je wylać niż dusić w sobie, by fermentowały i niszczyły nas od środka. Dobrze jednak zachować tyle empatii, by nie obdarzać nimi otoczenia wciąż i wciąż.
Narzekanie jest bardzo powszechne. Nie ma w tym nic dziwnego, bo w końcu otaczająca nas rzeczywistość daje ku temu aż nadto powodów. Czasem trzeba po prostu sobie ponarzekać, by nie gryźć się czymś nieustannie od środka. Zwłaszcza tym, czego nie sposób zmienić, na co nie mamy wpływu. Z drugiej strony jednak, warto zachować umiar. Bo nie dość, że otoczenie zacznie nas postrzegać jako malkontenta, który wciąż marudzi i nigdy nie jest mu dobrze, to na dodatek sami uwierzymy, że wciąż jest nam źle i wszystko jest do niczego. I że to nie nasza wina, jedynie splot niekorzystnych (dla nas) czynników. Bo taki narzekacz rzadko szuka przyczyny problemu w sobie, a już prawie nigdy – sposobu rozwiązania. Bywa, że faktycznie problem leży na zewnątrz. Na przykład wczoraj byłam u lekarza i weszłam godzinę później niż byłam zapisana. Wina lekarza? Nadmiaru pacjentów? Złej organizacji pracy przychodni? Na pewno nie moja – jak rzadko byłam pewna. Kolejka podchodziła do tego różnie, ale zadziwiła mnie pani, która obszernie skomentowała tę sytuację i obarczyła winą za całokształt przyjmującego właśnie lekarza. Nie przypuszczała chyba, że jej  przenikliwy głos słychać było w gabinecie (pielęgniarka mi później powiedziała). A ona do tego lekarza też przecież czekała. Nawet nie próbowała zastanowić się, że może jest jakiś powód obiektywny tej sytuacji. Co jej dywagacje zmieniły? Nic. Może tyle, że szybciej upłynął jej czas, ale ciśnienie z pewnością jej nie dziękowało. A musiała poczekać tak jak wszyscy. Ja tymczasem sobie przysiadłam w kąciku z inna panią i rozmawiałyśmy o zwierzątkach (pani ma yorka). Wyszło nam zdecydowanie bardziej na zdrowie. ;)
Ciekawe, że każdy zawsze wie lepiej, jak coś powinno wyglądać, działać, być zrobione. Krytykanctwo, to obok narzekania, chyba naprawdę nasza druga narodowa cecha. Stojący z boku zawsze mają dobre rady i cenne wskazówki dotyczące naszego życia i pracy. Czasem są one podawane delikatnie, ale mało kto potrafi naprawdę kulturalnie skrytykować zachowanie czy pracę, oddzielając je od negatywnego oceniania osoby. A ile osób potrafi taką krytykę spokojnie przyjąć? Sama krytyka to jednak nic w porównaniu z krytykanctwem, czyli – jak definiuje to pojęcie Słownik Języka Polskiego: „niesłuszne i nierzeczowe krytykowanie czegoś; też: skłonność do takiego krytykowania”. Czyli: nie jestem lekarzem, ale wiem lepiej, jak powinno przebiegać zszywanie rany. Nie jestem Kubicą, ale nikt poza mną nie wie, jak kierować pojazdem. Nie jestem fotografem, ale najlepiej oceniam ostrość i ogólną jakość zdjęcia. Nie jestem rodzicem, ale wiem, jak się wychowuje dzieci. Nie jestem w związku, ale wiem, że małżeństwa wokół sobie nie radzą ze wspólnym życiem. Co więcej, nie znam konkretnego męża/żony, ale moje rady są dla tego związku bezcenne… I przy tym ani odrobiny pokory i krytycznego spojrzenia na siebie. Jak to się kończy? Nie dość, że otoczenie jest wykończone, to my sami nie jesteśmy później w stanie niczym się cieszyć – bo czym, skoro wszystko wokół takie niedoskonałe? A że może byśmy poprawili? Nie no, skąd, nie będziemy się wtrącać…
Martwienie się jest czasem nieuniknione. Chyba nie da się tak żyć, by nie było ku temu powodów. Tylko jaki jest sens zamartwianiem się problemami, które sami tworzymy w naszej głowie, na zasadzie: a jeśli się stanie to lub  nie stanie się tamto? W sumie nieistotne wtedy, czy obawy się spełnią, bo i tak pozbawiliśmy się w dniu dzisiejszym radości. A czy warto? ;)a
(Rada z  ostatniej chwili: jeśli nie wiesz, jak przestać się martwić, poczekaj, aż zapukają do Twoich drzwi świadkowie Jehowi – a prędzej czy później to się stanie. ;) Kiedy wreszcie pójdą, poczujesz się, że życie jest piękne i proste. :D).
Wybaczanie krzywd jest trudną rzeczą, ale wartą podjęcia wysiłku. Nieumiejętność wybaczania bowiem jest chyba największą trucizną, wpływającą zarówno na nas, jak i nasze otoczenie. Pielęgnowanie uraz niszczy nas, blokuje, nie pozwala otworzyć się na innych. Natomiast ten, kto nas skrzywdził – czasem nieumyślnie, ale czasem świadomie, lecz pragnie naprawić swój błąd – też czasem potrzebuje świadomości, że mu wybaczono, dano drugą czy nawet kolejną szansę. Brzemię poczucia winy może być dla niego niekiedy zbyt trudne do udźwignięcia.
I tak tylko myślę czasem, że wybaczanie nie musi oznaczać zapomnienia. To się, według mnie, nie wyklucza. Bo jeśli ktoś naprawdę zniszczył jakąś krzywdą część mojego życia, to moje wybaczenie polega na tym, że nie rozpamiętuję wiecznie tej krzywdy, tylko idę dalej. Ale nie zawsze jestem w stanie zaufać ponownie. Z tym niestety ta osoba musi się liczyć. Różnica polega na tym, że kiedy się spotkamy, możemy spojrzeć sobie w oczy i porozmawiać bez poczucia winy. To jest też bardzo, bardzo ważne.
Na koniec zostawiłam sobie taki detal, jakim jest plotkowanie. Pozornie najbardziej niewinne – ale podstępne. Jak plotka może zniszczyć czyjeś życie, chyba nikomu nie trzeba tłumaczyć. To może warto następnym razem zastanowić się, zanim bezmyślnie (często) puścimy w świat newsa, który wraz z przebywaną trasą zmieni się z paproszka w śmiercionośny pocisk.

Właściwie zawsze chyba warto pomyśleć, zanim się coś powie czy zrobi. A jak nie wiemy co, to też się zastanówmy, kogo poprosić o radę. Bo jeśli trafimy na kogoś, kto najpierw ponarzeka z nami, potem się pomartwi, następnie skrytykuje nasze podejście, obrazi się, gdy nie przyjmiemy jego rady – czego nie wybaczy – a następnie opowie wszystkim, jacy jesteśmy niewdzięczni? Będziemy mieć przechlapane…

poniedziałek, 19 maja 2014

Z wizytą u Cioci Ani

Ciocia Ania to nasza ulubiona pani weterynarz. Tak, nasza, nie tylko Kocia. Szukałam bowiem dla niego lekarza, który również mi by odpowiadał. Podobnie bym pewnie szukała lekarza dla swojego dziecka.
Na czym mi zależało? Przede wszystkim na tym, bym mogła takiej osobie zaufać. A jak mam uwierzyć lekarzowi, którego nie interesuje, co mam do powiedzenia o zachowaniu zwierzaka? Wywiad jest bardzo istotną częścią przy diagnozie. Poza tym chciałabym, żeby lekarz rozmawiał ze mną rzeczowo i uczciwie.
Jasne, że niebagatelną kwestią przy wyborze było wyposażenie gabinetu i dostęp do podstawowych narzędzi diagnostyki. Nie wyobrażam sobie jeździć po mieście z chorym futrem, żeby zrobić zwykły rentgen. Lepiej od razu trafić tam, gdzie można go obejrzeć w całości. Ale z drugiej strony, nadmiar specjalistów i specjalistycznego sprzętu prawie na pewno gwarantuje kolejki. Nawet jeśli nie do internisty, to tłok w poczekalni nie sprzyja spokojowi zwierzaka.
Poczekalnia to zresztą kolejny element, na który zwracam uwagę przy wyborze kliniki. Zarówno dla mnie, jak i pacjenta ;) ważne jest, by czekać w dobrych warunkach. To znaczy takich, gdzie nie słychać, co dzieje się w gabinecie i ewentualnym szpitaliku, żeby było gdzie usiąść i/lub położyć transporter, a zarazem – żeby móc zachować jakąkolwiek odległość od innych zwierząt.
Nie jestem krezuską, ale wolę zapłacić czasem parę złotych więcej, za to mieć zapewniony pewien komfort. I dać go przy okazji sierściuszkowi. Zresztą, łatwo się przekonać, że pozorne oszczędności się mszczą. Jeśli pójdę do weta, któremu nie ufam, ale u którego jest taniej, być może będę miała wątpliwości co do diagnozy. I co wtedy? Konsultować się gdzieś indziej? To dodatkowy koszt. Zaryzykować, że kotu nic nie będzie? Może kosztować najwyższą cenę lub „co najwyżej” poważną chorobę i komplikację spowodowane powikłaniami, gdy np. wcześniejsze prawidłowe rozpoznanie pozwoliłoby na wyleczenie infekcji w zarodku.
Ja i mój kot mieliśmy szczęście, że trafiliśmy na Ciocię Anię – jak mówię o naszej pani weterynarz z przychodni Wetmedic. Świadomie podaję nazwę, bo uważam, że warto polecać tę przychodnię. Nie tylko Ciocia Ania (czyli pani Anna Wieczner) jest wspaniała. Każdy lekarz, którego miałam przyjemność i konieczność tam spotkać, jest naprawdę lekarzem z powołania. Czasem żałuję, że zajmują się tylko zwierzętami… ;)
Wetmedic akurat obchodzi dziesięciolecie swojej działalności. Przez ten czas widać, zwłaszcza po przychodni na Zwycięzców, że „firma” wciąż się rozwija. Niestety, ta na Kwiatkowskiego jest traktowana chyba troszkę po macoszemu, a szkoda. No i brakuje mi wspólnego systemu, który pozwalałby na dostęp do danych i historii pacjenta zarówno pod jednym, jak i drugim adresem – bo ja np. czasem nie mogę podjechać z futerkiem, a Kwiatkowskiego mamy rzut beretem. Może jednak z czasem i to będzie.

W każdym razie moja przygoda z przychodnią – i Ciocią – zaczęła się za czasów Agrafci, mojej świnki morskiej.





Szukałam wtedy weterynarza od zwierząt egzotycznych. Najlepiej niedaleko, bo jednak jazda komunikacją miejską ze zwierzątkiem to dodatkowy stres (o czym niestety musiałyśmy się obie przekonać). Podczas jakiegoś spaceru po osiedlu wypatrzyłam niepozorny budyneczek między blokami. Weszłam, zapytałam, czy mają takiego specjalistę. Mieli, panią Anię. Ponieważ nie potrzebowałam wtedy pomocy, a jedynie szukałam tak, na wszelki wypadek, to tylko zapisałam adres i spytałam o cennik. Kompletnie nie orientowałam się wtedy, czy jest drogi, czy tani, czy normalny. Między innymi z tego powodu weszłam do jeszcze przynajmniej z dwóch osiedlowych przychodni weterynaryjnych. I właśnie te poczekalnie mnie odrzuciły. A jeden wet, który wyszedł akurat z gabinetu, był taki… masywny. Ja się go przeraziłam, cóż dopiero poczułaby świneczka. ;) Poza tym tam „również” mogli się zająć Agrafcią, ale widziałam, że bez szczególnego przekonania. Zostałam przy Wetmedic i to był dobry wybór.
Agrafka niestety zaczęła mieć problemy z zębami. Dla tych, którzy nie wiedzą – zęby gryzoni rosną im przez całe życie. W ostatnich latach nasiliły się problemy ze świńskim zgryzem głównie przez wzrost ilości nastawionych na zysk, a nie dobro zwierząt, hodowli wsobnych (czyli krzyżówek między bliskimi krewnymi). Prowadzi to do osłabienia gatunku i niestety częstszych chorób. Dotknęło to i Agrafkę. Zaniepokojona jej chudością i brakiem apetytu, pojechałam na kontrolę. I wtedy nastąpił ten moment, w którym uznałam panią Anię za Ciocię Anię. Otóż zajrzała ona do świńskiego pysia – nie ograniczyła się do oględzin zewnętrznych siekaczy, jak robi wielu wetów, ale zdiagnozowała całą paszczę. Agrafka miała zrobiony też rentgen szczęki. Przyznam, że trochę nieufnie jeszcze patrzyłam na te czynności, ale uznałam, że zaryzykuję, w końcu to lekarz i powinien się znać. ;) Diagnoza była niefajna, gwarantowała problemy z zębami do końca życia. Pani doktor powiedziała nam to, ale nie ograniczyła się do samej informacji. Dostałam bowiem namiary na specjalistę stomatolog zwierząt, panią Katarzynę Jodkowską. Ciocia Ania na „tymczasem” skróciła nieco trzonowce (a nie jest to prosty zabieg u świnki), żeby Agrafcia mogła jeść, ale na cito zaleciła jechać do pani Jodkowskiej, bo ona tutaj już więcej nie potrafi zrobić.
I chyba to zachwyciło mnie ostatecznie. Niby powinno być to oczywiste, ale jednak nie jest łatwo przyznać się, że coś przekracza nasze umiejętności. Poza tym – wypuszczała pacjenta z rąk. Dla jego dobra… I poza tym, nie lekceważyła zwierzątka, „bo to tylko świnka”. A spotkałam panią wet, która powiedziała, że ona by świnki chętnie nie leczyła… Bo jest przeciwna hodowli takich zwierząt. Rozumiem, ale nie obchodziłoby mnie to, gdybym przyszła do niej z Agrafką.
Pani Jodkowska była wspaniała i dzięki temu, że zajęła się fachowo świńskimi zębami, Agrafka żyła pół roku dłużej. Zaokrągliła się dziewczyna, potłuściała… ale widać nie było jej pisane być ze mną dłużej. :(

Teraz jest Kocizmo i nie miałam wątpliwości, gdzie z nim pójdę do lekarza, choć wzięłam go przecież z innej przychodni weterynaryjnej. Szkoda tylko, że chociaż na początku Cioci Ani Kocizmo pozwalał się „obsługiwać” bez większych nerwów, to teraz traktuje ją każdego innego weta. (Ale wreszcie ja jestem tą ostateczną opoką). Na razie jednak chodzimy tylko się szczepić i odrobaczać, więc i tak nie jest źle. I tak najgorszy jest moment łapania kota i wsadzania do transporterka, ponowne łapanie i wsadzanie, ponowne… :P

sobota, 17 maja 2014

Dyżurny spełniacz marzeń

Zanim przygarnie się zwierzątko, dobrze jest odpowiedzieć sobie na pytanie: po co właściwie to robię? Dlaczego chcę mieć je w domu? Czy po to, by mu pomóc (np. jakiemuś bezdomniakowi)? A może by zaspokoić niespełniony z jakichś przyczyn instynkt macierzyński? Lub jako towarzystwo, a zarazem lekarstwo na samotność? Bo ktoś z domowników mnie zmusza? Czy po prostu chcę mieć maskotkę, która będzie mnie uwielbiać?

Lepiej sobie uczciwie odpowiedzieć na to pytanie, zanim zdecydujemy się na towarzysza. Bo zwierzę to nie rzecz, przedmiot, mające jedynie zaspokajać nasze oczekiwania. To żywa, czująca istotka, której tak samo należą się troska, uwaga i szacunek. Kiedy już przygarniemy psa czy kota (szczura, świnkę, chomika czy nawet ślimaka), musimy liczyć się z tym, że będziemy musieli nowemu domownikowi poświęcać odpowiednio dużo uwagi, i to systematycznie, a nie tylko wtedy, gdy mamy na to ochotę. Co więcej, nie zawsze zwierzak będzie nasze starania przyjmował z radością. Zdarzy się, że pogłaskany prychnie, ucieknie (niekoniecznie mam na myśli ślimaka, może nie był to najlepszy przykład… ale piszę z doświadczenia, co dzieci mogą przynieść do domu) – a my przecież oczekiwaliśmy pisków radości i szczęścia. I jak to, taka wdzięczność za naszą troskę?


Albo się okazuje, że kot to nie tylko mruczący piecyk, ale przede wszystkim ogromny indywidualista. Który nie marzy o tym, by głaskać go całą dobę. Zjeść zje, z kuwety skorzysta, zaszczyci wspólną zabawą… i sobie pójdzie. Wtedy jest smutek, żal, ale często i złość. Bo jak to? Dbamy o sierściucha, a tu taka niewdzięczność? Poza tym koty koleżanek są przytulaśne, a nasz taki aspołeczny. I co wtedy zrobić? Czasem próbujemy przymuszać zwierzę do zachowań, których oczekujemy (i nie chodzi mi o tresurę, tylko o wymuszanie uczuć) – a jak się nie uda zmienić, to cóż: oddajemy… Albo łaskawie zostawiamy, ale bierzemy drugiego. I ten na pewno musi nas kochać, bo przecież koty są miłe! :P
To chyba nie brzmi za fajnie. Zresztą większość nie przyzna się do takiego myślenia, a może nawet – i oczekiwań. Tylko że taką postawę mamy często nie tylko wobec naszych braci mniejszych. Zdarza się, i to pewnie dużo częściej, że do spełniania naszych marzeń służy drugi człowiek. I tu pojawia się problem.
Relacje między ludźmi komplikuje zazwyczaj prosty powód, rzadko jednak sobie uświadamiany,  a jeśli – to niechętnie się do tego przyznajemy. Otóż bardzo często wiążemy się z kimś, kto nam się podoba, a następnie – oczekujemy, że ta osoba się dopasuje do przygotowanego przez nas szablonu… Mało tego, powinna być elastyczna na tyle, by wraz ze zmianą wzorca, potrafiła i do niego się dostosować.
Nieprawda? Nie zgadzacie się z tym? U was jest inaczej? To świetnie. Tylko… czy na pewno?
Dawno to było, ale jeszcze pamiętam czasy, gdy spotykałam się z różnymi panami. I dobrze pamiętam, jak kiedyś żaliłam się koleżance, że „czemu on nie jest bardziej wyrozumiały? Delikatny? Romantyczny? Dlaczego tyle ode mnie wymaga, a jego dowcip jest taki szorstki?”. Itepe. Dopiero przypadkowe zdanie innego przyjaciela otworzyło mi oczy. Powiedział mi bowiem: „Słuchaj, gdyby był trochę inny, nie byłby tym, którego kochasz”. Banalność – i niesamowita celność tego stwierdzenia – odebrała mi na chwilę mowę (a kto mnie zna, ten wie, że to niełatwe :D). Chyba wtedy właśnie odkryłam przyczynę wielu zasadniczych nieporozumień między ludźmi, nie tylko w relacjach partnerskich, ale w ogóle.
Poznajemy bowiem człowieka, jakoś ukształtowanego, z pewnymi predyspozycjami i cechami. Mimo to szukamy w nim tego, co chcemy dostrzec, co nam odpowiada. Fajnie, nie ma w tym nic złego. Problem zaczyna się, gdy to tylko nasze wyobrażenie, a nie rzeczywistość. Bo wtedy najczęściej, zamiast się z tym pogodzić, zaakceptować prawo do bycia sobą – staramy się tego nieszczęśnika zmienić. Dla jego dobra oczywiście, bo naszym zdaniem będzie mu łatwiej się żyło, gdy będzie bardziej rozmowny, ekstrawertyczny i zamiast nudną etatową pracą w biurze zajmie się eksperymentalnym malarstwem czy rzeźbą. Zapominamy, że poznaliśmy milczącego introwertyka, który boi się wszelkich zmian i do spokojnego życia potrzebuje stabilizacji, jaką daje mu m.in. stała posada. I przede wszystkim zapominamy, że ktoś taki nam się spodobał, skoro chcieliśmy do niego podejść, poznać go i w jakimś stopniu związać z nim swoje życie.
Jeszcze innym problemem jest zmuszanie do rozwijania pasji, które dana osoba może i ma, ale brakuje jej odwagi. Pewnie, że szkoda, by marnował się czyjś talent, ale możemy oddać komuś niedźwiedzią przysługę, zmuszając go do rozwijania swoich zainteresowań i nie zważając na obawy tej osoby. Ba, lekceważąc je. A nawet najwspanialsze hobby, realizowane pod przymusem, stanie się największą katorgą. Powiedzmy, że pięknie deklamuję, ale obawiam się publicznych wystąpień (akurat ani jedno, ani drugie nie jest prawdą, ale co tam... :P). Pomocą byłoby namówienie mnie na kursy, które stopniowo oswajałyby mnie z publicznością. Natomiast gdybym została zmuszona do wystąpienia np. na urodzinach Misia przed tłumem obcych dla mnie jego znajomych i dalszej rodziny, to pewnie pod presją zrobiłabym to i dałabym radę. Ale nie wiem, czy kiedykolwiek miałabym chęć to powtórzyć. Przypuszczam, że raczej bym znienawidziła do reszty publiczne występy, a i Misia przy okazji. Niezależnie, jak by się tłumaczył. :P 



Jesteśmy tacy wyrywni do uszczęśliwiania kogoś na siłę. Czy to kotek, czy partner życiowy – my wiemy, co jest dla niego najlepsze. A może to my spróbujmy się dopasować, jeśli uważamy, że w naszej współegzystencji coś nie gra? Dlaczego siebie uważamy za idealny wzorzec? A najlepiej nauczmy się istnieć obok siebie, z wniesionymi w posagu wadami i zaletami, bez wywierania presji na drugą osobę. Każdy ma prawo do własnej indywidualności. I na im wyższym poziomie intelektu jesteśmy, tym łatwiej powinniśmy to zrozumieć. Drugi człowiek nie jest – nie powinien być – dyżurnym spełniaczem marzeń. Jeśli nie jest się gotowym przyjąć drugiej istoty bez chęci zmieniania jej, to znaczy, że nie ona jest potrzebna. Warto to przemyśleć, zanim się kogoś – czasem w najlepszej wierze, „dla jego dobra” – skrzywdzi. 

piątek, 16 maja 2014

Coś nowego

Od jakiegoś czasu marzą mi się eleganckie pantofle. Takie klasyczne czółenka, na klasycznym obcasiku, oczywiście czarne, bo – nie wiedzieć czemu – nie potrafię nosić butów w innym kolorze. Jak muszę, to naturalnie zakładam, ale jeśli tylko mam wybór, to biorę czarne i już. Wiąże się to pewnie z tym, że lubię ubierać się dwukolorowo. Najprościej więc komponować z czarnym – wtedy wszystko pasuje. Ewentualnie przełamać kolorystykę apaszką w kolorze zdecydowanie innym – nie umiem jednak do tego celu wykorzystać butów.
Chodzę więc za tymi czółenkami i wciąż nie mogę ich kupić. Zadumałam się nad tym ostatnio, bo w końcu nie jest to aż takie skomplikowane. Inaczej – nie powinno być. W czym więc leży trudność? Najbardziej prozaiczną przyczyną jest wciąż brak pieniędzy. Chciałabym, aby były to buty dobrej jakości, które – jako że wierzę, iż nie mam akromegalii i stopa mi już nie urośnie – posłużą mi długo. A że to mają być buty nie na co dzień, to tym bardziej zależy mi, żeby od razu były wygodne, nie obcierały zanadto (a najlepiej wcale), miały wygodny obcas… Wiecie, o co chodzi. To wszystko jest możliwe, gdy kupuje się obuwie z wyższej półki. Oczywiście, wydatek nie jest aż tak kosmiczny i już wielokrotnie szłam zdecydowana kupić odpowiednią parę (o ile znajdę swój rozmiar), ale zazwyczaj w ostatniej chwili szukałam pretekstu, by zakup odłożyć na jeszcze kiedy indziej. Wydatek jednorazowy, ale miałam jednak świadomość, że… na razie zbędny. Nie mam po prostu potrzeby, by takie buty mieć. Rzadko bywają teraz w moim życiu sytuacje, gdy mam okazję i/lub konieczność zaprezentować się elegancko. Zazwyczaj ubieram się raczej praktycznie, wygodnie, a nie – elegancko. Nie będę przecież leciała na zakupy w pantofelkach. Ani to sensowne, ani wygodne.
Co więcej, zauważyłam, że mam w szafie dwie pary bardzo wytwornego obuwia. Faktycznie, był taki moment w moim życiu, że próbowałam stać się pięknym kobiecym łabędziem. W tym celu m.in. próbowałam wzbogacić swoją garderobę o rzeczy, jakie kobieta absolutnie powinna mieć – czyli m.in. właśnie eleganckie pantofle. Nic, że nie jestem zwyczajna chodzić w takich obcasach, myślałam, na pewno się nauczę. W końcu tyle kobiet chodzi, a co to ja, gorsza? Zresztą, zawsze lubiłam obcasy, tyle że nie za wysokie. Ot, pięć centymetrów mi wystarczało. Uznałam więc, że nie odczuję trzech centymetrów więcej.
Odczułam, i to bardzo. Skończyło się tak, że podczas drugiego w nich wyjścia pobiegłam do pierwszego obuwniczego, jaki napotkałam na swojej drodze, i kupiłam pierwsze dobre płaskie balerinki, które do dzisiaj są moimi ulubionymi. J A pantofle do dzisiaj poniewierają się na dnie szafy.
Bo niestety tak się dzieje, gdy na siłę próbujemy dopasować się do czegoś, co nam nie odpowiada. Pewnie, że warto próbować nowości, bo nigdy nie wiadomo, czy nie odkryjemy czegoś fascynującego, co idealnie uzupełni nasze życie. Czasem jednak eksperyment się nie udaje – jak ten z moimi butami. I co, miałam chodzić w nich na siłę, krzywiąc stopy i kręgosłup, bo wydałam pieniądze? Bez sensu. Trudno, może forsa została zmarnowana, ale przynajmniej sprawdziłam marzenie i wiem, że już nie kupię nigdy takich butów. Tak naprawdę więc zaoszczędziłam sobie rozterek za każdym razem, gdy mijam sklepy z butami i widzę stosy pantofli – nie dla mnie.
Kiedy w życiu próbujemy czegoś nowego, czasem jest to fajne, ale czasem nam nie pasuje. Nie jest w naszym stylu. Dotyczy to rzeczy, ale i ludzi. Bywa. Nie ma sensu zmieniać się na siłę, bo rzadko wychodzi to na dobre. Z reguły czynimy sobie krzywdę, bo – ponieważ nie jest to nasza natura – wciąż czujemy pewien przymus, dyskomfort, a zarazem lęk, że coś nam nie wyjdzie. I zamiast spodziewanej przyjemności, pogłębia się nasza frustracja.
Jeszcze pół biedy, gdy sami próbujemy wtłoczyć się w jakieś ramy, bo tego po prostu chcemy. Gorzej, gdy próbujemy stać się inni dla kogoś. Z różnych przyczyn, najczęściej – bo kochamy. A tamta osoba kochałaby mnie bardziej, gdybym nosiła szpilki. Albo mówiła przez sen co noc w innym języku. Lub każdego wieczoru miała włosy w innym kolorze. Co jednak, jeśli kręgosłup odmawia mi posłuszeństwa, jestem antytalentem językowym, a na farbę mam uczulenie? Mam się zmuszać, by ktoś mnie za to pokochał? Chyba warto się wtedy zastanowić nad jakością takiego „uczucia”…

Czasem takie zmienianie kogoś bliskiego nie wynika ze złej woli – przynajmniej świadomie. Często mówi się, że „to dla twojego dobra”. Jeśli jednak przyjrzeć się temu bliżej, okazuje się, że pobudki są zdecydowanie bardziej egoistyczne, niż dana osoba miałaby odwagę się przyznać. Niekiedy to są proste przeniesienia własnych kompleksów – potem można patrzeć na partnera i myśleć, że on też tego nie umie… Ale chyba nie o to chodzi w byciu razem dorosłych ludzi?

czwartek, 15 maja 2014

Omnibusy i fajtłapy

Każdy z nas ma w swoim otoczeniu przynajmniej jedną osobę, która zawsze wie lepiej. Wszystko. Często bywa to współmałżonek (partner), ale równie często ktoś postronny. Może jest paru szczęśliwców, którym się udało, ale oni tylko potwierdzają regułę. Nawet Premier ma zawsze na uwadze, że jego czyny będą komentowane i krytykowane przez Prezesa. ;)
Czasem – i to jest chyba najgorsze – taki krytykant (nazwijmy go: „Omnibus”) wcale nie ma złych intencji. Przeciwnie. On tylko chce wesprzeć, pomóc, przestrzec przed popełnieniem głupstwa, uchronić od błędu kogoś, kto wie mniej i radzi sobie gorzej (czyli „Fajtłapę”). Zazwyczaj jednak kończy się to tym, że Fajtłapa i Omnibus kłócą się, aż iskry lecą, a piana kapie z pysków. Dobrze, jeśli skończy się tylko na awanturze. Dlaczego tak się dzieje? Dlaczego dobre intencje mogą mieć aż tak negatywne skutki?
Po pierwsze, bardzo nie lubimy, gdy ktoś nam wytyka nasze błędy. Niestety, krytykować też trzeba umieć. Zazwyczaj nie zdajemy sobie sprawy, że podczas tłumaczenia komuś, co zrobił źle, przenosimy ocenę na tę osobę. Czyli nie mówimy, że coś zostało nie tak zrobione, tylko że robiła to fajtłapa albo jakiś burak, co to nie wie, nie umie, a się bierze. Słusznie wtedy Fajtłapie robi się przykro.
Po drugie, krytykant często korzysta z okazji, by podkreślić swoją wyższość. Są to osoby, które budują swoją wartość kosztem innych. Też czasem robią to nieświadomie, ale boli równie mocno. Przy tym warto podkreślić, że o ile łatwo puścić mimo uszu jakieś oczywiste inwektywy, to trudniej poradzić sobie ze sformułowaniami typu: „No jasne, że zrobiłaś to źle, ale czego się można po babie spodziewać. Trzeba było mnie zawołać”. Na argument, że wołała, ale jaśnie pan książę nie raczył podejść, już nie ma odpowiedzi… Albo jest – taka: „Widzisz, nawet nie umiesz skutecznie zawołać”.
Wiem, że nie musi to być łatwe i może wyglądać, że zachęcam do „cackania się”, ale myślę, że warto czasem skupić się na formie krytyki równie mocno, jak skupiamy się na treści. Bo w końcu krytyka ma być rodzajem, metodą nauki, a nie – sposobem na poniżanie kogoś drugiego. Na tym dużo się nie zyska. Może chwilową satysfakcję – ale jeśli brak do niej innych powodów, to warto się chyba zastanowić, dlaczego tak się dzieje. Czyżby ktoś wpędził w kompleksy słowami „nic nie umiesz, wiadomo”?
Krytykować trzeba umieć, chyba już nie muszę przekonywać. Ale dobrze by było umieć też krytykę przyjmować. Nie słyszeć jedynie wymówek, wyrzutów i nie koncentrować się na tym, jak to zostaliśmy skrzywdzeni. Zamiast tego warto poszukać argumentów merytorycznych w słowach, które słyszymy. Zweryfikować treść uwag, zastanowić się nad nimi. Przecież dzięki temu mamy szansę stać się lepsi. Mądrzejsi. Doskonalsi. ;)

A jeśli krytyce brak sensu? To cóż… w internecie można takiego kogoś po prostu zablokować. W życiu nie zawsze się to udaje, przynajmniej od razu. Pozostaje tylko się nie przejmować, choć sama wiem, jakie to bywa trudne. Może po prostu warto pomyśleć, że ta osoba jej zdaniem ma dobre intencje… A jeśli się uda, zapamiętać, w jakich sytuacjach otrzymujemy owe cenne porady – i nie prowokować ich w miarę możliwości. Ja sama często się podkładam, bo szczerze opowiadam o swoich przeżyciach. Tyle razy przekonałam się, że nie warto, a przy Omnibusach to już w szczególności. I potem znów zapominam i znów jest przykro…

poniedziałek, 12 maja 2014

Trzy sny

Były jej urodziny. Pojechała do rodziców, tak bardziej z obowiązku niż potrzeby serca. Ale… też oprócz nich właściwie nikogo nie miała. A im już nie chciało się nigdzie jeździć, ale zapraszali bardzo serdecznie. Dawali przy tym do zrozumienia, że mają niezwykły, wyjątkowy prezent. – Spełniliśmy Twoje marzenie – mówili z tajemniczymi uśmiechami, gdy już przyjechała. Cóż to może być, zastanawiała się. Przecież ja sama nie wiem, co bym chciała dostać. No ale starali się, trzeba robić dobrą minę, niezależnie od tego, co dostanę. Wbrew sobie była jednak coraz bardziej zaintrygowana. Rodzice prowadzili ją w kierunku budynku, oddalonego od ich domu kilkaset metrów. Co to może być, głowiła się, choć za chwilę miała się przecież dowiedzieć. Zresztą, na pewno nie będzie to prezent moich marzeń. Skąd mieliby wiedzieć, że jedynym szczęściem byłoby dla mnie… dostać Misia z powrotem. Spojrzała raz jeszcze na ich twarze. Byli tacy zadowoleni z siebie, że za chwilę spełnią najtajniejsze pragnienie córki. Naiwni, pomyślała, ale z czułością. Doceń starania, upomniała samą siebie i powoli otworzyła drzwi budynku. Był to właściwie dawny garaż, wielkości średniej stodoły. Rodzice zostali na zewnątrz, a ona weszła do środka. Szła w głąb budynku, bo wydawało się jej, że w kącie ktoś jest. To był… Miś. Uśmiechnięty, wpatrujący  się z nią z wytęsknionym przez nią uczuciem.
Rodzice mieli rację. Dostała wymarzony prezent.
Kiedy szok powoli mijał, a Miś wciąż stał przed nią, uśmiechnięty i kochający, zaczęła dostrzegać to, czego nie widziała na początku. Uśmiech był sztuczny, z wyraźnym trudem trwał na jego twarzy. Zrozumiała, że rodzice w jakiś sposób dowiedzieli się o jej uczuciu, więc znaleźli go i zapłacili mu, by choć ten jeden dzień udawał, że ją kocha… Zaczęła się cofać w kierunku wyjścia i wtedy Miś też powoli zaczął niknąć i rozpływać się w niebycie…

*          *          *

Usiedli przy kawiarnianym stoliku. Ot, przypadkowe, niezobowiązujące spotkanie. Oboje byli dorosłymi, kulturalnymi ludźmi, więc nic nie stało na przeszkodzie, by napić się wspólnie kawy, skoro już się spotkali. – Co u ciebie? – spytał Miś i, nie czekając na odpowiedź, dodał: – Zastanawiam się, co zamierzasz zrobić, żeby mnie odzyskać. Nie, żebym ci coś obiecywał, ale ciekaw jestem twoich pomysłów i na co cię dla mnie stać. – Ton był lekki, w głosie brzmiało znajome Misiowe ciepło. Odwzajemniła uśmiech i równie swobodnym głosem odparła: – Gdybym tylko chciała cię odzyskać, to coś bym na pewno wymyśliła…

*          *          *

I wreszcie doczekała się telefonu od wspólnego przyjaciela z wymarzoną, wyczekiwaną, informacją. Miś jest sam, kobieta, dla której ją porzucił, odeszła. Gąska rzuciła wszystko i pobiegła do autobusu. Wiedziała, gdzie go znaleźć, choć minęło już przecież tyle lat… Im jednak była bliżej celu, tym bardziej zastanawiała się, po co właściwie jedzie. Przecież nie on do niej dzwonił… Wcale nie wiadomo, czy będzie chciał z nią rozmawiać… Autobus jednak zatrzymał się na przystanku, więc musiała wysiąść. Szła bezwolnie, jak w transie. Chciała zawrócić, ale nogi nie słuchały. I oczywiście ją zobaczył. – Cześć. – Cześć. – Patrzyli na siebie w milczeniu. Nie wiedziała, co powiedzieć. Przecież on musiał sobie zdawać sprawę, że nie znalazła się tu przypadkiem. Wresczie on się odezwał: – Pewnie wiesz, że rozstałem się z Anną. – Kiwnęła głową. On mówił dalej: – Dobrze, że przyjechałaś. Wiesz, po tym rozstaniu zdałem sobie sprawę, jak wiele krzywd ci wyrządziłem, gdy byliśmy razem. Możesz mi wybaczyć? – A ty wybaczysz mi? Też przeze mnie cierpiałeś. – Zaskoczyła jego, ale i siebie. Mówiła jednak szczerze, bo właśnie w tej sekundzie, gdy on ją przepraszał, zrozumiała, że właśnie tak było. Chwilę trwało, zanim odpowiedział: – Masz rację. – Patrzył na nią z radosnym zastanowieniem. Uśmiechali się do siebie. Po chwili jednak na twarzy Misia zagościł lekki niepokój. – To… może pójdziemy na kawę? Porozmawiamy… Pewnie tego chcesz. Może powinniśmy do siebie wrócić, spróbować jeszcze raz…
Mówił te wszystkie wymarzone słowa, na które przecież czekała od chwili, gdy odszedł. Przez sekundę czuła pokusę, by powiedzieć: TAK, chwycić go za rękę i już nigdy nie puścić… Ale to była tylko chwila.
– To nie ma sensu. Za bardzo oboje się zraniliśmy, by móc wrócić do siebie i udawać, że tej przeszłości nie było. Wybaczyliśmy sobie, ale nie musi to oznaczać powrotu do naszej relacji ani nawet znajomości. Życzę ci dużo szczęścia, ale nie powinniśmy się już nigdy więcej spotkać.
– Znowu masz rację – powiedział Miś.
Uśmiechnęli się do siebie jeszcze raz i każde poszło do swojego życia...

------------------------------------------------------------------------

To był ostatni sen o Misiu. Od tej pory wreszcie mogła budować swoje życie na nowo. Zrozumiała bowiem, że dotychczas żyła marzeniami o powrocie do przeszłości. Tymczasem nie jest to możliwe. Wybaczenie dawnych uraz pomaga zamknąć dawne czasy, ale nie oznacza to, że powinno się do nich wracać. Przeciwnie. Podczas rozłąki ludzie się zmieniają, chcą czy nie chcą – idą dalej. Dlatego przy ponownym spotkaniu są już kimś innym, niż druga strona pamięta. Sen był mądrzejszy od niej samej. I chociaż Miś być może nigdy się o tym nie dowie – ona wybaczyła i już naprawdę pozwoliła mu odejść. I nie pragnie jego powrotu.


niedziela, 11 maja 2014

Poranne zabawy Kocia

Piórkowanie w wydaniu wędkowym jest już zdecydowanie passé. Szkoda, że tego nie przewidziałam, bo nie kupowałabym takiego zapasu… (Z drugiej strony, gdyby sklep się wtedy wywiązał z zamówienia, nie miałabym tego kłopotu. Cóż, może Kociowi kiedyś wróci zainteresowanie zabaweczką, a na razie uszczęśliwiam drobnymi prezentami znajomych kociarzy :D).
Nie oznacza to jednak, że piórka poszły do lamusa. Zabawa odbywa się teraz za pomocą innego narzędzia i według innego rytuału. Zasadniczymi elementami, niezbędnymi do uzyskania efektu zadowolenia, są: kot właściwy, ja – czyli podajnik i obsługa techniczna pozostałych akcesoriów, czyli: patyczka z piórkami na końcu i papierowej torby z Almy.

Kolejne etapy zabawy ukazane są na poniższych zdjęciach:

1. Najpierw kot wchodzi do torby...

 2. ... by pod wpływem bodźca z niej wyjść. Albo i nie.

 3. Właśnie odkrył zabawkę, która wisi tu od dwóch miesięcy. ;)


4. Teraz zaczyna się zabawa. Kot chowa się w torbie (wiemy już, że umie z niej wychodzić). Moja rola, jako podajnika i stymulatora bodźców, polega na tym, że mam go do tego wyjścia sprowokować.

 5. Macham więc patyczkiem tu...

 6. ... i tam. Widzicie, coś się zadziało.

 7. Bodźce są wciąż zbyt słabe. 

8. O! Kot zaraz chyba wyskoczy!


 9. Tak, wreszcie! Sprawdziłam się jako stymulator, Kocio się zainteresował aktywnie.


10. I zabawa się toczy własnym rozpędem, ale wciąż muszę być blisko i się patrzeć.




 11. Wygląda to tak, jak na filmikach, tyle że trwa z reguły dłużej... to znaczy tak długo, jak kot ma ochotę.







Życzę równie miłej i zabawnej niedzieli.J