środa, 30 kwietnia 2014

Dlaczego nie chcę być ekologiczna

Tak naprawdę to jestem – bo nie mam wyjścia. Rok temu sprzedałam samochód. Nie miałam kasy na przeglądy, OC, benzynę i miejsce parkingowe. A z kolei poruszam się praktycznie w granicach miasta, więc zdecydowałam się na sprzedaż. Kupiec znalazł się szybko i w związku z tym zasiliłam szeregi posiadaczy karty miejskiej. Przypomniało mi się to z dwóch powodów: po pierwsze, dostałam niedawno sms-a ze stacji kontroli pojazdów, że mija termin badania technicznego (a ostatnie było wykonane w dniu sprzedaży), po drugie zaś: mam w związku z tym wątpliwość przyjemność jeżdżenia autobusami.
Co ma do tego ekologia? Otóż podobno coraz więcej osób ma samochody, drogi więc są bardziej zatłoczone, a atmosfera – zanieczyszczona spalinami. A samochodów na drodze przybywa nie dlatego, że nas, ludzi, jest więcej. Nie, po prostu coraz częściej w jednym gospodarstwie domowym jest więcej niż jeden samochód. W związku z tym więcej na drogach pojazdów z jedną osobą w środku. Jeden samochód – jeden człowiek. Jakież to nieekologiczne! Przy tym w ten sposób ludzie wcale nie zyskują na czasie, bo większa ilość pojazdów na drodze równa się dłuższemu czasowi przejazdu. Dodatkowo nie powala jakość dróg, a ilość remontów w Warszawie i wiążących się z tym objazdów też nie ułatwia życia kierowcom. Mimo to wciąż wyjeżdża ich z domów coraz więcej. Dlaczego? Czemu ludzie nie doceniają tego dobra, jakim jest komunikacja miejska i mimo wszystko wolą tłoczyć się na drogach i ponosić koszty benzyny oraz (nierzadko wcale nie dużo mniejsze) parkowania?
O komunikacji miejskiej krąży dużo niepochlebnych opinii. Niestety, w większości nie można nazwać ich nieprawdziwymi. (Wyjątkiem jest metro, dlatego sądzę, że większość mieszkających w stolicy zaciska zęby i przeczekuje niedogodności, jakich niemało w związku z budową drugiej linii). Mam sporo tolerancji i dużo czasu, ale niekiedy nawet moja cierpliwość jest mocno wystawiona na próbę podczas podróżowaniu autobusami i tramwajami? Co więc mi się tak bardzo nie podoba?
Zacznę od niewiarygodności rozkładów jazdy. Po coś one są przecież, nie tylko chyba, by spełnić wymogi formalne. Tymczasem jednak sporo linii jeździ – rzekłabym – spontanicznie. Rozumiem, gdy zdarza się to w godzinach szczytu, gdzieś pośrodku trasy lub pod jej koniec. Ale jeśli zaczyna być to normą, że autobus nie jest w stanie przyjechać na czas, to może warto by było zweryfikować rozkład jazdy i dopasować go do realiów?
Częstotliwość niektórych kursów też pozostawia nieco do życzenia. Ustalmy, że to jest miasto, duże, ba, nawet stołeczne – więc argument, że pod Warszawą niektóre linie jeżdżą dwa razy na godzinę, nie przekonuje mnie w żaden sposób. Może odległości między przystankami są mniejsze w mieście, naturalnie wierzę też, że ruch to zdrowie, ale jeśli jest linia autobusowa, to chcę i mam prawo z niej korzystać, nawet gdyby chodziło tylko o jeden przystanek. Bo czasem bolą mnie nogi, czasem mam ciężką torbę, a czasem zwyczajnie mam taki kaprys. Natomiast gdy linia jeździ zaledwie dwa razy na godzinę, a jej trasa jest niepowtarzalna – to dla mnie i tak jak gdyby tego autobusu nie było. I pewnie przy najbliższych zmianach wyleci ona z rozkładu w ramach oszczędności, uzasadnienie – niepotrzebna, na co wskazuje małe użytkowanie. Tja.
Za to linie potrzebne, które kursują powiedzmy minimum co kwadrans, oblegane zwłaszcza przez pokolenie emerytów i rencistów, mających dobry dojazd na niezbędne ich życiu bazary i przychodnie – wyposażone są w autobusy najmniejsze i najbardziej niewygodne. Liczne barierki, podwyższenia, jakieś zakrętasy, nietypowy układ miejsc siedzących – to wszystko sprawia, że ludzie obawiają się wejść głębiej (bo nie zdążą wysiąść – i mówię to serio), więc stoją przy drzwiach. Efekt jest taki, że na następnym przystanku ledwo można się wcisnąć, za to troszkę głębiej jest masa wolnego powietrza.
Celowo nie napisałam: świeżego. Bo to rzadkość. Nawet w klimatyzowanych autobusach, które też nie zawsze odpalają klimę (tak, wiem dlaczego. Oszczędność). Wystarczy jednak, że ludzie oszczędzają na myciu i już robi się nieprzyjemny zaduch. Im cieplej na zewnątrz, tym zaduch jest gorszy. Systematycznie trafia się też mocno nieświeży osobnik, czyli klasyczny bezdomny, z którym nie wiadomo, co zrobić, więc się go nie rusza… Za to on porusza wszystkie wnętrzności.

Na koniec bonus: za te wszystkie luksusy się płaci. I to wcale niemało. Mimo to komunikacja miejska wciąż traktuje swoich pasażerów jako zło konieczne. Więc nie dziwne, że kto może, ucieka do swoich aut. Koszty przestają być straszne, gdy pomyśli się o wartościach dodanych. A jeśli kogoś nie stać, to cóż… zawsze może chodzić na piechotę. Podobno zdrowiej. Na pewno natomiast – taniej. I nie cierpi się przez złośliwości MPK, czego sobie i Państwu życzę:


.
Miłego dnia! :)

poniedziałek, 28 kwietnia 2014

Epizod z mistrzem

W czasie już po-Misiowym, a jeszcze przed sprzedażą samochodu, przydarzył się Gąsce taki śmieszny epizod. Wracała późnym wieczorem od rodziców. To samo miasto, tyle że przeciwny koniec, więc jeździła do nich samochodem. Dzięki temu łatwiej było cokolwiek zabrać, a i na rozkład jazdy autobusów można było nie patrzeć. Komunikacja miejska zaś – cóż, może i miała ambicje być dobrą, ale same ambicje to za mało… Niby benzyna drożała, ale i tak wciąż bardziej opłacało się jeździć samochodem. Więc niezależna Gąska, która już przestała robić za kierowcę taksówki dla nieprawojazdowych „wielbicieli”, z dumą posługiwała się może niebudzącym większej zazdrości autkiem. Duma wynikała z poczucia niezależności i samodzielności, co przecież nie jest małą rzeczą.
Tego wieczoru wyszła od rodziców trochę wcześniej. Wprawdzie późna wiosna to długi dzień, ale zegar pokazywał stosunkowo późną godzinę niezależnie od tego, że za oknem nie było aż tak bardzo ciemno. Poza tym u rodziców nie było co dłużej siedzieć. Kolacja zjedzona, noże – naostrzone, więc cel wizyty spełniony. Za to zaczęły się wypytywania, a czy na pewno mieszka sama, a czy może kogoś poznała, a czy się dobrze prowadzi… i czy by nie mogła trochę schudnąć. Ten przypływ rodzicielskiej troski był tak męczący, że w końcu postanowiła kulturalnie się pożegnać i wyjść. Te wszystkie uwagi jednak zdenerwowały ją na tyle, że zapomniała o patrolu policyjnym, stojącym tuż za rogiem najbliższej ulicy. Widziała go, jadąc od siebie, po przeciwnej stronie, więc – choć wszystko miała w porządku – postanowiła wracać inną drogą. I z tych nerwów zapomniała. Samochodów na drodze wcale nie było, więc drogówka z pewnością ucieszyła się na jej widok. Gąska, jak wcześniej się rzekło, nie miała powodów do obaw. Dokumenty w porządku, ona – trzeźwa. Jednak to zawsze stres, a przede wszystkim – tak naprawdę jej pierwsza kontrola. Widać te nerwy odbiły się na jej twarzy, policjanci zaś zinterpretowali je po swojemu. Ha, mają podejrzaną, na pewno coś jest nie tak! Po pół godzinie jednak zmuszeni byli oddać jej dokumenty i pozwolić na dalszą drogę. W tym czasie Gąska zdążyła się wyluzować, uznać, że cóż, nie ma wpływu na to co się dzieje, więc nie warto się denerwować. Najwyżej będzie ciut później w domu, a przecież nikt tam na nią nie czeka i jeść nie woła… Uspokojona wyjęła pilniczek i zajęła się swoimi pazurkami.
Kiedy wreszcie mogła jechać, nerwy bezpowrotnie minęły. Zresztą jazda zawsze ją relaksowała. To był m.in. jeden z powodów, dla którego z taką chęcią woziła Misia, a później – jego potencjalnych następców (zastępców?). Naturalnie, jazda po Warszawie nie jest rzeczą najspokojniejszą na świecie, ale cóż, w porównaniu z innymi problemami… Zresztą wieczorem można było już śmigać, o ile gdzieś nie zdarzył się wypadek blokujący pas ruchu. Tym razem jednak wszystko było w porządku, choć na Prymasa Tysiąclecia jakiś idiota oczywiście musiał zajechać jej drogę podczas zmiany pasa. Ale oczywiście w jego mniemaniu to pewnie ona była winna, jak to baba. Przecież telepatycznie powinna się domyślić jego zamiarów. Cud, że miała refleks i ciut przyhamowała – na tyle, by idiota przeskoczył, ale by jadący za nią nie wjechali jej w bagażnik. Udało się, ale cały relaks szlag trafił. Wyobraziła sobie reakcję znajomych kolegów, gdyby opowiedziała im tę historię. Najbardziej troskliwy z pewnością powiedziałby: „Musisz bardziej uważać, jak jeździsz”, najbardziej chamski – „Musisz uważać, jak jeździsz”. No cóż, nie musiała przede wszystkim nikomu o tym mówić. Spróbowała nie myśleć o tym i skupić się na znalezieniu dobrego miejsca do zaparkowania. Pod blokiem, w którym mieszkała, zawsze była to loteria. Tym razem jednak się udało. Gąska wjechała, zgasiła silnik i chwilę siedziała. Musiała odpocząć, mimo że trasa w sumie nie była długa. Od kiedy jednak wyjechała od rodziców, minęło więcej czasu niż zazwyczaj. I te stresy po drodze. Skracają życie, przypomniała sobie. Powoli zaczęła zbierać torby i torebeczki, szykując się do wysiadania, kiedy w lusterku mignęła jej jakaś postać. Szybko oceniła, że idzie w jej kierunku. Chyba się nie przyczepi, że źle zaparkowałam, zaczęła myśleć. W tym miejscu nie lubiła stawiać samochodu, bo faktycznie za mocno zwężał chodnik… ale naprawdę nie miała wyjścia, a i odcinek chodnika nie był jakoś szczególnie strategiczny. Przyczepić się jednak można… A jak koleś będzie z awanturujących się, to może samochód uszkodzić, porysować albo co. Tak myśląc, kombinowała, jak się zachować. W końcu jednak uznała, że nic nie wyduma, i trzeba po prostu stawić temu czoła.
Wysiadała powoli, kątem oka obserwując nadchodzącą postać. Im była bliżej, tym wyraźniej widziała, że to dość młody chłopak, wyraźnie idący jednak w jej kierunku. Cóż. Zamknęła samochód, zgarnęła swoje rzeczy i już odchodziła, gdy usłyszała za sobą:
– Przepraszam panią! Czy to pani samochód?
– Tak, mój. Bo co? – odpowiedziała nastawiona bojowo Gąska, zdecydowana walczyć o prawo do pozostawienia tam zaparkowanego samochodu, niezależnie od szerokości chodnika.
– Piękny… –- odpowiedział z rozmarzeniem chłopak, patrząc Gąsce prosto w oczy.
Tego się nie spodziewała. Całe powietrze z niej zeszło i zaczęła się śmiać. Chłopak zachował jednak powagę i patrzył na nią bez słowa, a jej śmiech powoli zamierał. Tymczasem on podszedł do niej bliżej, lekko zadarł głowę… i spytał: – Ile pani ma lat?
– Słucham? – Gąska nie wierzyła własnym uszom. Jednocześnie poczuła charakterystyczny zapach alkoholu. Sama nie wiedziała, czy się śmiać, czy bać. Jednak była już blisko swojego bloku, a ochroniarz, pan Mirek, znał ją i wiedziała, że w razie co wystarczy krzyknąć. Zatrzymała się więc. „A co mi tam”, pomyślała. „Przecież mnie nie zje, a zobaczymy, co dalej powie i o co mu chodzi”.
Tak, Gąska nie wiedziała, o co mu chodzi. Inaczej: nie wiedziała, jaką drogą będzie do tego celu zmierzał.
– Pytałem, ile pani ma lat. Czy to coś niewłaściwego?
– Nie, dlaczego? A na ile wyglądam?
– Myślę, że plus minus trzydzieści.
– Zgadłeś. A ty ile masz? – mimo woli „tyknęła” chłopaka, który wcale się nie obruszył. Może nie zauważył.
– Za miesiąc dwadzieścia jeden – powiedział ze słyszalną w głosie dumą. – Ale niech pani powie dokładnie. Plus minus trzydzieści, czyli ile?
– Dokładnie trzydzieści.
– Nie wierzę… Na pewno więcej.
Gąska poczuła się dziwnie. Miała dwadzieścia osiem. To zresztą nieważne, ważne, że chyba dała mu do zrozumienia, że jest starsza od niego…
– Nieistotne. I tak, i tak, jestem od ciebie starsza, więc co za różnica?
– Bo ja uwielbiam dojrzałe kobiety… A jakie ma pani preferencje seksualne?
Gąska poczuła się oszołomiona. Pomijając drobiazg, że nawet nie zapytał o imię, to w sumie nad swoimi preferencjami nigdy przesadnie nie myślała… A tu dzieciak na ulicy ją o to wypytuje. Ale podchmielony, przypomniało jej się, co nieco odblokowało jej umysł. I nogi. Poszła w kierunku bloku. No cóż, może nieelegancko, ale w tej sytuacji trudno jej było dopasować wymogi bon-tonu. Niestety, chłopak szedł za nią. Tłumaczył (pełnym głosem,  był wieczór, więc niosło się przez podwórka wyraźnie), że nie powinna się obrażać, nie rozumie, czemu ludzie nie akceptują szczerości, i on czuje, że mogliby przeżyć coś wyjątkowego. Razem. Teraz.
Zatrzymała się przy domofonie, ale zanim zdążyła cokolwiek zrobić, on już był blisko niej. Złapał ją za rękę i powiedział, chuchając nieświeżym oddechem prosto w twarz: – Zaproś mnie na kawę.
– Nie mam kawy – powiedziała odruchowo prawdę.
– To tylko pretekst, nie rozumiesz?
Coś ty, pomyślała.
– Słuchaj, a twoi rodzice się nie martwią, gdzie przepadłeś?
Odsunął się, uśmiechnął – jego zdaniem – wzgardliwie.
– Mówiłem, że dla mnie wiek nie ma znaczenia. Uwielbiam starsze, dojrzałe kobiety. Jesteście takie… wspaniałe. Macie więcej tłuszczyku niż te wszystkie małolaty, które się wiecznie odchudzają. Poza tym bardziej potrzebujecie rozkoszy, którą ja mogę wam dać. I poza tym macie najczęściej swoje mieszkania. Ty mieszkasz tutaj? – upewnił się.
Oszołomiona Gąska patrzyła z niedowierzaniem. Pijany czy nie, ale filozofia życiowa wyglądała na przemyślaną.
– Wiesz, ale ja nie lubię młodszych – powiedziała jeszcze w miarę kulturalnie.
Podszedł jeszcze bliżej.
– Mam uwierzyć, że tego nie chcesz?

– Nie musisz, ale tak – odpowiedziała i weszła do klatki razem z sąsiadem. A małoletni mistrz dawania rozkoszy rozpłynął się w wieczornym mroku… 

piątek, 25 kwietnia 2014

Intymne szczegóły

Na wstępie wyznam, że te szczegóły będą dotyczyć faktów z życia mojego i Kocia. Od razu zapewniam: wszystko dzieje się zgodnie z prawem. Nie łamię swoim zachowaniem żadnej ustawy. ;)
Wciąż nie wiem, co takiego zrobiłam Kociowi albo co takiego ma on w tym swoim łebku zakodowane, ale nie możemy przełamać problemu (nie)przytulania się. Odpuściłabym dawno, gdyby on był naprawdę niedotykalski, autystyczny, wyobcowany czy jeszcze jakiś. Ale obserwuję coś przeciwnego. Przede wszystkim wiem, że lubi dotyk, kontakt i szuka go. Wielokrotnie było tak, że przyłaził do mnie z innego pomieszczenia albo przerywał zabawę czy inne balkonowanie, żeby tylko się połasić. Oczywiście na jego warunkach, więc po prostu przeszedł się po mnie, obtarł, dotknął noskiem. Szybko przestałam wyciągać łapy, żeby głaskać; tego nie chciał, ale chciał się obetrzeć. A proszę uprzejmie. ;)
Inna sprawa: spanie. Często gęsto Kocio łapie drzemki i szuka wtedy miejsca w pobliżu mnie. Prędzej czy później, nawet jeśli pierwotnie uwali się gdzie indziej, to przychodzi do mnie. I tak, wiem, że tak naprawdę przychodzi na miękkie łóżko, na którym zazwyczaj siedzę z laptopem i pracuję. Mnie też na jego miejscu byłoby wygodniej. Ale niby zachowuje dystans fizyczny, a jednak często układa się tak, by jakimś koniuszkiem siebie mnie dotykać: ogonem, łapką, uchem… Nieraz mogę nawet głaskać. W nocy, jak już zgaszę światło, przychodzi na mizianki, ale potem jednak ucieka i idzie spać na parapet, dywan, podłogę… ostatnio pierwszy raz spał na półce, na której nigdy wcześniej się nie kładł. Ba! nawet na nią nie wchodził. Tylko że ja też po raz pierwszy położyłam tam swoje dokumenty z pracy, umowy, rachunki… Kocio najwyraźniej przejął się ich wagą i tak całą noc dzielnie stróżował. ;) Rano zwykle jednak budzimy się obok siebie, a jeśli nie, to przylatuje na przytulaski. Mruczy wtedy, wygina się, łasi… i nagle widzę w jego oczach taki błysk, jakby pomyślał: „O rety, zapomniałem się!”. (Czasem zaś, ale to już zakrawa na patologię, kiedy chcę kota podstępem wyrzucić z pomieszczenia, a wiadomo, że to niełatwe, to idę do niego z otwartymi ramionami i mówię, że zaraz go przytulę. Jak on zwiewa! :P).
I jakoś tak zaczyna mi wychodzić, że coś go blokuje i nie pozwala całkiem się rozluźnić. Niekiedy zmęczenie daje za wygraną i usypia cały Kocio, łącznie z mechanizmami obronnymi, ale chwila przytomności – i już, kota nie ma! Od samego początku, jak go wzięłam do siebie, był dzikuskiem, ale minęło już trochę czasu od października. Osoby, które go widziały w pierwszych dwóch miesiącach, widzą, jak bardzo się zmienił i złagodniał. Jasne, poczuł się pewnie na swoim terenie. Tylko o co chodzi „z nami”? ;)
Znowu, uznałabym, że po prostu tak ma. Odkąd mieszkamy razem, wyłapałam jednak dwa typy sytuacji, kiedy Kocio przełamuje wszelkie opory i okazuje mi swoją kocią serdeczność całym sobą i bez skrępowania. I teraz właśnie będą intymne zwierzenia. :P
Po pierwsze, Kocio bardzo przejmuje się moimi migrenami. Zdarzyło mi się ich już trochę mieć od czasu jego przybycia. Zawsze kot jest wtedy największą pociechą. Wprawdzie nie ugotuje zupy i nie poda leków, ale na swój koci sposób pilnuje mnie i śpi przy mnie najbliżej jak się da. Nie ma mowy o łobuzowaniu. Za to ja staram się zbierać siły na czas napełniania miski, ale Kocio akceptuje przesunięcia czasowe.
Druga sytuacja jest już bardzo osobista. I o ile rozumiem kocie reakcje w czasie mojej migreny, to tej nie ogarniam. Dobrze, już mówię. Otóż kot wręcz ekstazą reaguje na moją depilację. (Na marginesie: nie uważam, żebym wyjawiała niesamowicie intymny sekret, pisząc, że się depiluję. Przeciwnie – tak by było, gdybym napisała, że nigdy tego nie robiłam...). Nie na efekt, ale właśnie proces. Nie wiem, czy dźwięk depilatora go tak kręci, czy też uważa, że dzieje mi się wtedy krzywda… Nie wiem. W każdym razie w wyjątkowej ciszy i ogromnym skupieniu asystuje mi przy zabiegu. Jak tylko usłyszy charakterystyczny dźwięk, rzuca wszystko i leci, by czuwać nad przebiegiem procesu. Jeśli ten się przedłuża, to widzę, że kot nie daje rady na to patrzeć i wychodzi. Kiedy natomiast jest już po wszystkim, podchodzi z mruczeniem, wygina się, przegina, ociera się i ugniata. Po ostatniej depilacji nawet wygniótł mój brzuch, a to chyba drugi czy trzeci raz w naszej relacji – zazwyczaj gniecie mi włosy na głowie, kiedy leżę w łóżku. Teraz wręcz w upojeniu gniótł i mruczał… a ja przekonywałam się, ile mam fałdek i jak są one rozległe… :P I trochę to trwało, aż wreszcie przerwał, by polecieć do miski (to też typowe zachowanie dla Kocia, czyżby się męczył i musiał odnowić energię?).

Miłe to wszystko, ale niezrozumiałe dla mnie. I co ja mam z tym Kociem zrobić? ;)

czwartek, 24 kwietnia 2014

Dla Kociej Łapki

Mam mieszane uczucia…
Zawsze wydawało mi się oczywiste, że dobre uczynki wywołują radość u wszystkich. I u tego, co ten uczynek robi, i tego obdarowanego. Potem coraz częściej spotykałam się z postawą typu „mi się należy”. Starałam się więc podchodzić rozsądnie do tego tematu, czyli nie oczekiwać jakiejś wdzięczności, bo to egoistyczne i odbiera wartość tego dobra, którym się kogoś obdarza. Choć z drugiej strony – okazując wdzięczność, obdarowany nic na tym nie traci, za to ja zyskuję uczucie, że moje działanie było sensowne i pożyteczne. Nie chodzi o jakieś wylewne dziękczynienie, słowo „dziękuję” wystarczająco zamyka sprawę, a jeśli jeszcze jest powiedziane z uśmiechem, to w ogóle super. Niektórzy nawet szukają później okazji do zrewanżowania się. Też tak kiedyś próbowałam, ale zdarzyło się w życiu, że duże przysługi wyświadczyły mi osoby, którym w żaden sposób nie mogłam tego oddać. (Nie znaczy, że one tego oczekiwały, to była moja potrzeba). Ponieważ jednak otrzymana pomoc była w większej mierze niematerialna, a bazowała po prostu na życzliwości, pomyślałam, że spróbuję tak postępować wobec innych, którzy znajdą się w podobnej jak ja sytuacji. Jedynie w ten sposób mogę odwdzięczyć się swoim dobroczyńcom i przyjaciołom: będąc dobroczyńcą i przyjaciółką dla innych potrzebujących.
Nikt nie jest doskonały, ja tym bardziej, ale staram się pamiętać o tym postanowieniu. Życzliwość w kontaktach z innymi osobami wydaje mi się kwestią bardzo naturalną, oczywistą – tego oczekuję od innych i sama się o to staram, zakładając zarazem margines na to, że ktoś może mieć z różnego powodu zły dzień i nie oceniać od razu. Wiadomo, różnie bywa. Ostatnio jednak powoli zaczynam się zastanawiać, czy moja postawa i oczekiwania wobec innych ludzi są tylko dziecinne, czy to już po prostu szczyt głupoty. Mam bowiem wrażenie, że ostatnio nie tylko nawet trudno usłyszeć „dziękuję” za okazaną pomoc. Coraz częściej zdarza się natomiast, że niektórzy krytykują tego działania – skierowane do nich i nie do nich. Tak po prostu, dla dziwnie rozumianej sztuki…
Bardzo doceniam osoby, które działają w przeróżnego rodzaju wolontariatach czy nawet za pieniądze, ale poświęcają swój czas innym, tego czasu potrzebującym. Rozumiem, że nie każdy może pomagać. Ktoś nie ma czasu, ktoś inny – możliwości, jeszcze inny skupia się na najbliższych osobach, to jest jego codzienne zadanie i nie ma nawet chęci angażować się w jakieś prospołeczne zadania. Czy naprawdę jednak tłumaczy to niewdzięczność? Jestem mimo wszystko wciąż poruszona nagonkami na fundacje. Zaczęłam to widzieć od czasu, kiedy przeczytałam na piekielnych wpis, który zaowocował notką u mnie. Teraz, niedawno, sprawa nagonki na Kocią Łapkę (też o tym pisałam). Oczywiście, każdy ma prawo do swojego zdania i może je wyrazić. Mniej oczywiste dla niektórych jest, jak zrobić to w sposób kulturalny. Może nawet takie osoby by się zdziwiły: „Przecież nie używam wulgaryzmów, więc jest kulturalnie”. Naturalnie, to się też chwali. Tylko zanim się kogoś zaatakuje, może warto by pomyśleć, dlaczego? Czym ta osoba na to zasłużyła?
Konkretny przykład Kociej Łapki. Fundacja pomagająca kotom, nagle zaczyna otrzymywać insynuacje, jakoby żerowała na kotach, zbierała pieniądze na leczenie tych, które dawno biegają za Tęczowym Mostem, ba! było posądzenie o kradzież kota. Na ich stronie pojawiają się niemiłe wpisy, pozornie mające na celu wyjaśnienie sytuacji, ale żadna odpowiedź nie jest przyjmowana dobrze. Raczej – staje się pretekstem do podważenia wiarygodności Fundacji. Po co? Nie rozumiem.
Myślę, że tym osobom z Fundacji musi być bardzo, po ludzku przykro. Robią coś dobrego dla kotów. Nikt nie musi tego doceniać, same się do tego zobowiązały, bo chciały. Ale nie rozumiem ataków na takie osoby. Jeśli uważam, że Fundacja działa nieodpowiednio, to zgłaszam do odpowiedniej instytucji albo po prostu nie wpłacam pieniędzy. Wystarczy. Co chcą uzyskać osoby, szkalujące Fundację na jej własnym profilu (być może gdzie indziej też), insynuujące niewłaściwe zachowania – i bardziej oburza chyba posądzenie o zaniedbanie kotów niż o zwykłe malwersacje. ;) Kiedy odszedł jeden z kotów, niektórzy wyrażali swoje „zdumienie”, że dziewczyny pisały na tablicy FB o innych kotach i ich losach. No jak to, udawały, że się tak przejmują, a teraz co? Dzień minął i zapomniały? Nie wiem, jak ja bym się czuła, gdybym przeczytała coś takiego skierowanego do siebie. Nikomu, kto ma choć trochę empatii, nie trzeba tego tłumaczyć. Nie znam Kociołapkowych podopiecznych osobiście, ale wirtualnie też się przywiązałam i też czułam smutek. A co musiały czuć osoby, które zajmowały się nim na co dzień? Tylko co w takiej sytuacji mają zrobić? Dopóki było o co walczyć, działały, ale niestety, tym razem się nie udało i życie musi toczyć się dalej. To nie znaczy, że się zapomina…

W tym wszystkim Kocia Łapka ma jednak wielu przyjaciół. Wielu zwykłych niezwykłych darczyńców, którzy co jakiś czas zasilają koty możliwymi dla nich kwotami. Też się staram to robić. Czasem wystarczy napisać pod postem dobre słowo – na pewno też cieszy. A dodatkowo sprawia radość fakt, że wśród tych przyjaciół są osoby znane, jak np. Agnieszka Włodarczyk, która część wygranej z programu „Twoja twarz brzmi znajomo” przeznaczyła właśnie na Kocią Łapkę. Więc, kochana Kocia Łapko: myśl o tym, o takich osobach. Chciałam na koniec napisać: psy szczekają, karawana idzie dalej – ale nie chcę tych złośników i trolli porównywać do zwierzątek. Zatem po prostu: nie przejmujcie się. Robicie kawał dobrej roboty i ja, Sajrinka, jestem z was dumna. Może kiedyś też będę sławna, to dopiero będę Was wspierać! A na razie dostarczę party mixa dla Gucia. :)

środa, 23 kwietnia 2014

Słowo o słowie

Fascynuje mnie słowo i jego moc, która bywa niesamowita. Czasem nie zdajemy sobie sprawy z tego, jak bardzo możemy zmienić czyjeś – a i swoje też – życie za pomocą niefortunnie dobranego wyrazu lub przeciwnie: dzięki zwykłej, nawet konwencjonalnej formułce.
Każdy kiedyś uczył się w szkole o funkcjach języka (nawet jeśli nie pamięta :D). Podstawową jest oczywiście funkcja informacyjna, ale są też inne – fatyczna, poetycka czy stanowiąca i magiczna. Moim zdaniem ta ostatnia jest najbardziej niezwykła i najbardziej obecna w naszym codziennym życiu. (Językoznawców proszę o przymrużenie oka – to nie jest dysertacja, tylko takie moje filozofie:) ). Krótko bowiem rzecz ujmując, za pomocą tej funkcji mówiący pragnie zmienić rzeczywistość. Podawane przy tej definicji przykłady to np. zaklęcia i przekleństwa (nie mylić z podwórkową łaciną). Racjonalnie myślący człowiek, mimo że pewnie na co dzień używa tej funkcji, pewnie nie zdaje sobie czasem do końca sprawy, że w tym momencie czegoś pragnie. A w jakim byłby szoku, gdyby coś rzeczywiście się zmieniło! Wyobraźmy sobie (lub po prostu przypomnijmy :P), że życzymy komuś w złości, żeby go pogięło. I nagle, na naszych oczach, zgina go wpół. Co gorsza, nie może się wyprostować. :D
Teraz brzmi to śmiesznie, ale kiedyś za posądzenie o rzucenie uroku palono na stosach. Oczywiście to były zabobony, w które dziś większość pewnie nie wierzy (a przynajmniej się do tego nie przyznaje). Słowo ma jednak wielką moc sprawczą. Przykładem takiej roli są przysięgi, deklaracje, oświadczenia. Urzędnik stanu cywilnego mówi, że zawarliśmy związek małżeński i chociaż wyglądamy tak samo, to jednak jesteśmy kimś nowym (celowo nie mówię o ślubach kościelnych, bo tam mamy do czynienia z sakramentem). Ale prostsze i częstsze rzeczy zdarzają się nam na co dzień. Jeszcze przed podpisaniem umowy nie jesteśmy za nic odpowiedzialni, do niczego zobowiązani – co diametralnie może się zmienić po wpisaniu imienia i nazwiska lub po prostu wyrażenia zgody. (Tak swoją drogą, widać jak wartość słowa została zdegradowana, skoro prawie nie ma już ustnych umów. Są oczywiście nieliczni, którzy dotrzymują nawet tylko ustnych zobowiązań – i wcale nie muszą być to przysięgi. To jednak rzadkość, o czym większość z nas niestety doskonale wie). A co na przykład zmienia brak tytułu, jeśli ktoś ma rozległą wiedzę, tylko jakoś tam nie zdołał jej udokumentować? Czy jeśli nie mam na dyplomie wpisane „dziennikarz”, to nie potrafię napisać do gazety? A czy w kuchni gotują jedynie zawodowi kucharze?
To oczywiste, co teraz piszę. Może nie zastanawiamy się nad tym na co dzień, ale gdzieś tam o tym wiemy. Dlaczego więc nie cenimy swoich słów? Dlaczego pozwalamy, by krzywdziły one innych lub nas samych? Jakiś czas temu koleżanka powiedziała mi o książce Toksyczne słowa. Nie przeczytałam jej jeszcze, ale często myślę o samym tytule. Przymiotnik „toksyczny” jest oczywiście w pewnym sensie słowem modnym i trochę kojarzy mi się z taką prostą psychologią, która bardzo uogólnia, robi sobie dobry PR, ale tak naprawdę jest mało praktyczna. Mimo wszystko coś w tym jest i trzeba o tym mówić (nomen omen).
Często czułam się krzywdzona kłamstwem. To duża krzywda, tak uważam. Jeśli bowiem ktoś za pomocą kłamliwych słów roztaczał przede mną wizje, na podstawie których budowałam swój świat, to uświadomienie prawdy spowodowało, że legł on całkowicie w gruzach. Co więcej, długo nie umiałam go odbudować. Bo jak, skoro pomieszało się wszystko? Czułam się w pewnym sensie jak Ocalony z wiersza Różewicza. Tak, wiem, że tematem jest świat po wojnie, a ja zaledwie byłam okłamywana. Nie porównuję traumy swoich przeżyć z tamtymi cierpieniami. Ale jednak coś wspólnego z podmiotem lirycznym mam. Druga wojna światowa przeraża do dziś nie tylko liczbą ofiar, ale też całkowitą zatratą moralności. Każda wojna dehumanizuje, po każdej trzeba odbudować z gruzów nie tylko domy, ale też wartości. Jeśli ktoś wierzy w słowa drugiego człowieka (a czemu ma nie wierzyć?), a potem ta wiara zostaje mu odebrana – co więcej, zaczyna dodatkowo słyszeć, że w zasadzie to nie jest kłamstwo, tylko inna wersja prawdy – to ma prawo czuć się przerażony i zagubiony.
A jeśli ktoś mówi nam codziennie, że jesteśmy do niczego, to mamy ogromne szanse takimi się stać. Trzeba ogromnej siły ducha, by sobie z tym poradzić. Miałam kiedyś na korepetycjach ucznia gimnazjum. Jego matka tak wprowadziła mnie w obowiązki: Wie pani, on jest głupi, nie wiem, czy cokolwiek będzie pani w stanie zrobić, bo jest wyjątkowo tępy. A potencjalny przyszły uczeń stał obok. Po prostu zamarłam. Nie wiedziałam, co mam zrobić. Uczyłam go jakiś czas, ale zrezygnowałam. Nie z powodu „tępoty” ucznia – okej, do orła było mu baaardzo daleko, ale po prostu miał braki. I pewnie mu się nie chciało, czemu szczerze mówiąc, nie dziwię się. Nie, lekcje oddałam, bo po prostu nie miałam odwagi tam jeździć. Miałam uczucie, że powinnam pomóc temu chłopcu w sytuacji domowej, ale nie wiedziałam, jak, bałam się też, że za jakiś czas matka uzna, że ja jestem za głupia, by uczyć kogokolwiek, a widziałam, że ma siłę perswazji. Dogadałam się z koleżanką z pedagogiki, która się nim zajęła. Nie wiem, jak się to skończyło, bo nasza znajomość nie przetrwała kolejnego semestru na studiach. ;)
A jak zmienia się czasem nasze życie, gdy przechodzimy z kimś na „ty”... Niby ta sama osoba, czasem ta sama przestrzeń (zawodowa, wycieczkowa), a jednak rozmawiamy inaczej. A jeszcze gdy jest to jakaś ważna osoba – dla nas czy w ogóle. „Tykaniem” można też kogoś przywołać do porządku, pokazać mu jego miejsce w szeregu (albo ujawnić swoje niewychowanie).
Słowem można zranić też bardzo specyficznie, po prostu się nie odzywając. Nieprzypadkowo zresztą mówi się, że gdy w związku ludzie przestają się kłócić, to widać, że przestali już o siebie zabiegać. Wtedy ograniczają się do „służbowych” rozmów, i już to jest przykre. Ale są tacy, którzy potrafią zdobyć się na ekstremum i naprawdę nie mówić nic do siebie. I to – mimo że satyra ma z tego pożywkę – nie jest dla tej drugiej osoby śmieszne.
Dobra wiadomość jest taka, że słowem możemy dać równie wiele dobra. Na przykład mówiąc o swoich oczekiwaniach, mówiąc dobrze o sobie i innych albo po prostu mówiąc. ;) Chociaż znane mądrości głoszą, że „mowa jest srebrem, milczenie złotem” albo że „słowa są źródłem nieporozumień” – i oczywiście, że warto czasem zmilczeć, jeśli akurat nie ma się nic do powiedzenia. Najpiękniejsze słowa, wypowiedziane za późno, mogą nie zatrzeć tego, co zrobiły wcześniej słowa złe. Słowo ma bowiem to do siebie, że wprawdzie jest ulotne i nietrwałe (verba volant…), ale jednocześnie może zranić dotkliwie i trwale. I wtedy pomocne w innych sytuacjach magiczne słowo „przepraszam” może nie pomóc. Warto jednak próbować. ;)


wtorek, 22 kwietnia 2014

Zaginione wrota

Miałam wolny dzień. Czasem tak się zdarza, zwłaszcza gdy są święta. Jako że wszystko posprzątane i ugotowane na zapas, a w telewizji jak zwykle szału nie było, to pomyślałam, że przeczytam książkę. W każdym razie – spróbuję. Ostatnio wcale nie przychodzi mi to łatwo. Kiedyś czytałam dużo więcej, miałam też swoje ulubione czytadła, znane niekiedy prawie na pamięć, ale do których chętnie wracałam. Teraz w związku z pracą zawodową czytam dla siebie dużo mniej, choć czasem nawet bym chciała. Tylko nie mam czasu, bo po skończeniu korekty (albo części zaplanowanej na dany dzień) trzeba zająć się jeszcze domem, a potem – domownikiem, czyli coraz bardziej znanym Kociem, a on pilnuje swojej części czasu. Jeśli za mało się z nim pobawię, to odbije sobie w nocy… Oboje już się nauczyliśmy mniej więcej, który czas należy do nas, a który spędzamy osobno, i staramy się tego przestrzegać. Z tym że stroną bardziej pilnowaną dotrzymywania umowy jestem ja. Od niego trudniej wyegzekwować zainteresowanie, jeśli tego nie chce. Na nic wtedy przypominanie regulaminu i wypominanie mu, że narusza dobre zasady prawidłowego współżycia domowego… ;)
Ale wracając do książki. Jakoś naszła mnie chęć, by wreszcie zgłębić zakupioną przed paroma (może dwoma?) miesiącami książkę Orsona Scotta Carda Zaginione wrota. Dla „Creatio Fantastica” zobowiązałam się zrecenzować drugą część (zapraszam swoją drogą do lektury), więc pomyślałam, że łatwiej będzie to zrobić, znając część pierwszą. Nie do końca mi to wyszło, bo wprawdzie książkę zakupiłam, ale przeczytać nie dałam rady. To znaczy: nie udało mi się zacząć jej czytać, nawet nie wzięłam do ręki w tym celu. Bo nie. ;) Może w jakimś ułamkowym stopniu do tej niechęci przyczynił się fakt, że chcąc ogólnie zorientować się, o czym w zarysie będzie książka, poszukałam recenzji w necie. Nie chciałam streszczeń, tylko wiedzy – czy to twarde s-f, a może baśniowe fantasy?
Powieści i opowiadania Carda znam, są różnorodne tematycznie i gatunkowo, choć oczywiście w obrębie fantastyki. Uwielbiam jego twórczość w każdej odmianie, a nie przeczytałam (z tłumaczonych powieści) chyba tylko Glizdawców. Ba! Żeby mieć pełny obraz sagi o Alvinie Stwórcy, kupiłam dwa tomy antologii Legendy, które trochę kosztowały – pieniędzy i zachodu – i przeczytałam tylko dwa opowiadania, które w sumie dużo do cyklu o Alvinie nie wniosły, ale mam uczucie zaspokojenia. Podobnie wyczytuję cykl o Enderze – samą Grę i jej kontynuację (Mówca Umarłych, Ksenocyd, Dzieci Umysłu), a także ukazujące się prequele oraz sagę Cienia, której akcja toczy się równolegle do przygód Endera. Za każdym razem myślę, że Card już nie może więcej napisać, bo osiągnął doskonałość i wyczerpał pulę pomysłów – i za każdym razem okazuje się, że jest inaczej. Card znów zachwyca.
Dygresja na temat książek o Enderze. Grę Endera przeczytałam już kawałek życia temu, jak to często bywa – przypadkiem. Pożyczył mi ją chłopak, w którym się wtedy podkochiwałam. Niezależnie od tego książka mnie zachwyciła i uczucia w dużej mierze przeszły na nią, zwłaszcza gdy znajomość się urwała. Trochę było przykro… ale został mi Card. Dzisiaj, po przeczytaniu innych jego dzieł, wciąż do Gry mam sentyment, jakkolwiek zdaję sobie sprawę, że są osoby, które mimo pozytywnych opinii nie mogą tej książki przeczytać. Tym bardziej, jeśli widziały film, o którym tylko słyszałam, że nie był zbyt ciekawy. O, Limes o nim pisała. Ja wciąż nie wiem, czy szukać go na dvd. Bo książka, mimo że cienka, mimo że skromna w porównaniu z kontynuacjami, ma w sobie to „coś”. Pomysł. Subtelność wykonania. Początkowo było to przecież opowiadanie! A jednak stało się powieścią, która dała punkt wyjścia kolejnym historiom. Dla autora oczywiście źródłem zysków, ale też na nie zasłużył – stworzył niesamowity, nieprawdopodobnie ciekawy świat, skomplikowany, a jednak bliski ludziom, niezależnie od miejsca i czasu, w jakich żyją. Paweł, naprawdę warto, spróbuj jeszcze raz przeczytać. ;)
Więc skąd ten dystans do Zaginionych wrót? Powiem szczerze. Zmroziła mnie opinia, że jest to książka dla młodzieży. Przepraszam, nie chcę nikogo obrazić. Niemniej takie określenia kojarzą mi się niedobrze. Obawiam się natłoku zombiaków i wampirów w szkołach (lub jakichś dziwnych miksów tych gatunków), nadmiaru błyszczyku, różu – jednym słowem: tandety w pełnej amerykańskiej krasie. I na dodatek małoletnich bohaterów, którzy oczywiście zjedli wszystkie rozumy. Bałam się po prostu, że moje uczucie do Carda zostanie poddane ciężkiej próbie…
Autorze! Pewnie znikoma jest szansa, że kiedykolwiek poznasz moją opinię. Mimo to z całego serca proszę: wybacz! Niech najlepszą recenzją, największymi wyrazami uznania będzie fakt, że otworzyłam książkę rano, około 11, a do ostatniej, 436 strony (nie liczę posłowia) dotarłam (z przerwami na piórkowanie i jedzenie) około 23. Pochłonęłam, pożarłam tę książkę. Nie wiem, może jest młodzieżowa. Na pewno akcja toczy się w Ameryce, choć bohaterowie wywodzą się z zupełnie innego miejsca. Główny bohater, Danny, w chwili rozpoczęcia akcji ma 13 lat. A jednak… ani przez moment nie myślałam, że wyrosłam z takich historii. Okej, może rzecz w tym, że jestem młodzieżowa duchem i po prostu wstrzeliłam się w target.;)  Może Card wyżej ceni młodzież i jej gusta, i nie obraża jej sztampą (to zresztą na pewno). Być może osoba, która oceniła, dla kogo jest książka, i która przedstawiła swoją opinię w ten sposób, nie miała racji albo po prostu ma inne oczekiwania wobec powieści fantasy (choć mam problem z klasyfikacją genologiczną; nigdy nie byłam w tym mocna). W każdym razie dla mnie to Card w najczystszej postaci, w coraz lepszej formie, choć naturalnie wiem, że obcuję z przekładem, a nie – oryginałem. Czytałam jednak książki Carda tłumaczone przynajmniej przez dwie różne osoby. Wydaje mi się, że trudno go zepsuć. ;)
O samej książce, o jej treści pisać nie będę. Zdradzę jedynie, że fabuła bazuje na motywie wręcz archaicznym, a jednak świeżym. Akcja rozgrywa się bowiem w dwóch płaszczyznach – w świecie rzeczywistym, ludzkim oraz boskim. Jak w starożytnych eposach. Czyta się jednak dużo prościej i przyjemniej, nie tylko dlatego, że zdania są pisane „po ludzku”, a opisy zajmują akurat tyle miejsca, ile powinny.
Na marginesie dodam, że czytanie drugiej części bez znajomości pierwszej to nieporozumienie. Spróbowałam, nie wyszło. Inaczej: nie miało sensu. Odnalezienie się w świecie, do stworzenia którego autor  jak sam pisze w Posłowiu – przygotowywał się około trzydziestu lat, jest co najmniej trudne. O ile zdarzyło mi się tak w przypadku sag o Alvinie i Enderze, że którąś z części pomijałam z konieczności (nie było jej w bibliotece, a wtedy nie miałam kasy na książki, żeby po prostu kupić), ale odnajdywałam się w fabule. Co innego jednak, gdy mamy do czynienia z cywilizacją ludzką, wprawdzie niekiedy na obcych planetach, czasem współistniejącą z innymi gatunkami – ale wszystko mieści się w granicach prawdopodobieństwa i jest wytłumaczalne przez naukę. Tu mamy świat magii i baśni. A właściwie – wierzeń i mitów. Trzeba bardzo uważać, by w nim się nie zgubić, a chaos temu nie sprzyja.
Czekam na kolejną część, choć z drugiej strony marzy mi się po cichu, by wreszcie Card dokończył cykl o Alvinie Stwórcy... Oraz zapowiadaną część sagi Cienia, która ma połączyć serię ze światem Endera. Trochę zazdroszczę tym, którzy mają jeszcze te światy w całości przed sobą...

Orson Scott Card, Zaginione wrota, tł. Tomasz Wilusz, Prószyński i S-ka, Warszawa 2014 

poniedziałek, 21 kwietnia 2014

Poświąteczna Gąska

Kończyły się święta. Gąska rozpakowała ciasta od mamy, sprzątnęła tacki po swoich, rozejrzała się po kuchni ostatni raz – tak, wszystko było na swoim miejscu, ogarnięte i porządnie poukładane. Można było usiąść z herbatą i małym kawałkiem ciasta… nie, z samą herbatą. Gorzką. Uśmiechnęła się do siebie, bo czuła się bardzo dobrze. Był czas na spotkania z rodziną, dobre jedzenie i niespieszne rozmowy przy stole. A teraz święta się kończą, a ona siedzi sobie spokojnie w posprzątanym mieszkaniu i nie myśli, ile z świątecznych kalorii musi zrzucić. Nic nie musi. Nie tak, jak niektóre koleżanki, które wciąż myślą o linii – a raczej o niej gadają, usprawiedliwiając się tym, że zajadają stresy. Wiadomo zaś, że w święta nie ma czasem wyjścia i nawet jak się kogoś w rodzinie za bardzo nie lubi, to trzeba z nim przy tym stole usiąść. Ba, żeby tylko w święta… Gąska przypomniała sobie Zuzię. Tak naprawdę to była żona jej przyjaciela, Wojtka, ale jakoś się dogadały. Może dlatego, że Zuzia wiedziała, że ich znajomość trwa naprawdę tak długo, że gdyby chcieli, dawno byliby razem. Może Zuzia nie uważała Gąski za rywalkę, no bo Gąska ani urodą, ani kobiecym rozumem nie grzeszyła. Nie raz i nie dwa Zuzia dawała to (zazwyczaj nieświadomie) do zrozumienia. A z kolei Gąska była dobrym materiałem na powiernika, bo miała dużo czasu, natomiast nie mogła licytować się na ilość i jakość problemów małżeńskich.
Tak naprawdę więcej problemów przyczyniała Zuzi mama Wojtka niż Wojtek, który był dobrym chłopcem, większych kłopotów w domu nie sprawiał, pieniądze przynosił do domu, nie pił, nie palił. I niezłe ciasteczko. Przy tym uczciwy i prostolinijny. Zuzia uznała go za dobry materiał na męża, a Wojtek nawet się nie zorientował, jak się oświadczył i ożenił. Wydawało się, że Zuzia ma, co chciała. Taa…
Na początku wszystko wyglądało normalnie. Zresztą w tym okresie mieli ze sobą słaby kontakt (tzn. Gąska i Wojtki), no ale to normalne. Młode małżeństwo, Gąska nie chciała się wtrącać w ich życie. Jak się sobą nacieszą, to wrócą do ludzi. Poza tym na spotkania z Wojtkiem już nie liczyła, a trójkąty to słaby układ, nawet jeśli tylko w kawiarni. Ale że mieszkali blisko siebie, to zaczęli na siebie wpadać. A dokładniej Gąska i Zuzia. Wojtek pracował w biurze, a Zuzia chwilowo była bez pracy. Planowała otworzyć własną działalność, ale wiadomo, jak to zaraz po ślubie. A to mieszkanie ogarniać, a to dokumenty pozmieniać, wszystko musi potrwać. I przyzwyczaić się do nowego życia – bądź co bądź, trochę się pozmieniało… Więc dziewczyny spotykały się w osiedlowych sklepikach, najpierw przypadkiem, potem powoli zaczynały się umawiać, a w końcu nawet jedna drugiej coś załatwiała – i na odwrót. Wojtek był nawet zadowolony, że jego żona polubiła jego koleżankę. Parę razy wprawdzie Gąska miała wrażenie, że między młodymi małżonkami widać jakieś niedobre iskry, gdy do nich przychodziła (zapowiedziana!),  i obawiała się, że to z powodu jej wizyt. Niedawno jednak się okazało, że powód był inny. I wyjawiła go Zuzia.
– Słuchaj – powiedziała Gąsce któregoś razu, gdy spotkały się na przedpołudniowej kawie. Czasem tak sobie umilały życie. – Muszę ci coś powiedzieć, bo dłużej nie wytrzymam, a może mi coś doradzisz, bo znasz Wojtka i jego rodzinę dłużej.
Gąsce zrobiło się nieprzyjemnie. Nie chciała występować przeciw przyjacielowi, nie wiedziała, o co chodzi z jego rodziną. Zresztą, miał tylko matkę, żadnego rodzeństwa… Zaraz, zaraz… Tymczasem Zuzia mówiła:
– Głupio mi o tym mówić, ale nie wytrzymam. Jak poznałam Wojtka, to wydawało mi się, że to idealny kandydat na męża. I owszem, to dobry człowiek. Ale kompletnie nic nie potrafi w domu zrobić! Nie chodzi o  kładzenie glazury, tylko takie ogólne, wiesz, zarządzanie domem. Czy wiesz, że on nigdy rachunków sam nie zapłacił? Przecież on jest po trzydziestce! A jak go zapytałam, do kiedy czynsz mamy zapłacić, to powiedział, że spyta mamy…
– Chwila – przerwała jej Gąska. – Co ty mówisz, co ma do tego matka?
– Dobre pytanie. Po prostu mamusia wszystkim zarządza. Też myślałaś, że mieszkanie należy do niego? No widzisz. Formalnie tak jest, ale tylko na papierze. Przecież zawdzięcza je mamusi, przecież ona dała mu na wkład, żeby mógł wziąć kredyt, razem je wybierali, meblowali… I Wojtuś traktuje ją jak gospodynię. A ja tam mam, owszem, prawo mieszkać, ale firanek nie mogę zmienić bez zgody mamusi. Tak! Nawet dzwoniłam do niej w tej sprawie, ale ona, wiesz, Zuziu, nie wiem, jak chcesz, to zmień, ale ja się lepiej znam, przecież ja mam dobry gust – tak mi powiedziała! To co, ja nie mam, skoro jej syna sobie wzięłam? Tylko ona uważa, że to on mnie zaszczycił swoją uwagą! I mówi dalej, że oczywiście, ona nie broni, jak chcesz, to zmień… Wiesz, co się stało, jak zmieniłam? Przyszła do nas, bo przychodzi co kilka dni – niby po drodze ze sklepu, przypadkiem, akurat się zasapała i musiała natychmiast wody się napić… Jasne, zasapała się po drodze. A na trzecie piętro po schodach to weszła bez zadyszki. Jak zobaczyła nowe firanki, wiesz, te, co ci pokazywałam, to tylko poczerwieniała. Akurat Wojtek wrócił, więc nic nie powiedziała. Tylko wieczorem do niego zadzwoniła, że czuje się niepotrzebna, że nic nie robi dobrze i ona oczywiście rozumie, że żona jest najważniejsza i z jej zdaniem musi się liczyć, tylko że ona się o te firanki do naszego mieszkania tak starała… Bo to były specjalnie sprowadzane, żeby w jakimś tam stylu były i pasowały do jej kolejnego dziadowskiego prezentu, tej komody, która nam zawala trzy czwarte przedpokoju i przez którą miałam przez miesiąc ciągle poobijany bok. I co na to Wojtek? Przeprosił mamę, powiedział, że się z nią zgadza, że zrobiłam to za jego plecami i że on ze mną porozmawia. Jak mu powiedziałam, że mama się przecież zgodziła na zmianę firanek, to powiedział, że ona jest starszą kobietą, powinnam zrozumieć, że starała się być delikatna, ale że jej przykro. I że to taki drobiazg, że powinnam jej ustąpić!
Gąska coraz szerzej otwierała oczy. Znała mamę Wojtka, to znaczy myślała, że ją zna. Taka miła kobieta… Zuzię znała krócej. Z drugiej strony, Wojtek naprawdę długo się nie żenił, choć poznawał wiele dziewczyn i naprawdę miał powodzenie. Tyle że te dziewczyny szybko znikały. Wojtek zawsze mówił, że nie wyszło, a Gąska wierzyła, bo jej przecież też nie wychodziło. A może coś było na rzeczy…?
Zuzia spojrzała na nią znad szklanki.
– Możesz mi nie wierzyć. Jesteś w ogóle pierwszą osobą, której to mówię, ale to wszystko prawda. Ta kobieta nie chce wypuścić Wojtka z rąk, a on nie widzi, że daje się jej manipulować. Nie wiem, jak i co mu w ogóle powiedzieć, żeby przejrzał na oczy. Przecież to jego matka… No nic, zobaczymy. Niedługo święta, będziemy musieli jakoś się spotkać przy stole. Na szczęście będą moi rodzice… Tylko w co ja się ubiorę, bo „mamusia” też mnie ciągle ogląda i pyta, czemu nie mówiłam, że jestem w ciąży. A wiesz, że na razie dzieci nie chcemy. Ona też wie. I musi po pierwsze mi okazywać swoje niezadowolenie z tego powodu, a z drugiej – daje do zrozumienia, że coraz grubsza jestem… Ech.

Na tym skończyły, bo obie musiały wracać do swoich zajęć. Wbrew pozorom kobieta domowa nie siedzi tylko na ploteczkach i kawie. Nie miały czasu już porozmawiać przed świętami, bo wiadomo, ile kobieta ma obowiązków. Nawet Gąska, bez męża i dzieci, ostro wzięła się do porządków. Co to, singielka nie może świąt szykować? Wymyła okna, uprała firanki – tyle wystarczyło, by zapachniało wiosną i świętami w mieszkaniu. A po wypucowaniu reszty mieszkania doszedł zapach ciast i było cudnie. Wprawdzie nie obeszło się bez drobnych wpadek – a to, kupując między innymi składniki do drożdżowego ciasta, wróciła ze sklepu bez drożdży, a to piorąc firanki, ustawiła pralkę i ją włączyła – zapomniała tylko włożyć firanek… Ale ojej, w końcu każdemu może się zdarzyć, a tak naprawdę to nic się nie stało. Drożdże dokupiła, a firanki po prostu wrzuciła, uprzednio wyłączając pralkę (na szczęście ładowana od góry). W tym wszystkim miała cudowną świadomość, że NIKT nie skrytykuje jej starań. A docenić sama siebie to ona już potrafiła. Tak więc święta Gąsce upłynęły w spokoju i zadowoleniu, choć wracała od rodziców do pustego domu. Teraz, siedząc przy gorzkiej herbacie, zastanawiała się, jak te dwa dni minęły Zuzi…

piątek, 18 kwietnia 2014

Hardkor

Pierwszy tydzień w nowej pracy… Chyba każdy wie, jaki to jest stres. Dla Gąski był chyba większy niż zazwyczaj, bo zmieniała nie tylko adres, ale i zajęcie. Ostatecznie rzucała szkołę i szła wprawdzie też do instytucji państwowej, ale na posadę biurową. Nie wiedziała, jak będzie, ale z drugiej strony wierzyła, że gorzej już być nie może. Nie, nawet nie to, że w szkole było tak bardzo źle… W końcu po to poszła na studia, po to kończyła specjalizację zawodową, by uczyć. Ale te trzy lata pracy w trzech różnych szkołach pozwoliły jej zdecydować, że to jednak nie jest jej powołanie…
Pierwsza szkoła w jej zawodowym życiu była hardkorem jakich mało. To było liceum społeczne. Uczniów i nauczycieli było niewielu, ale młodzież trudna i rozwydrzona, a nauczyciele – wypaleni. Przy tym atmosfera z konieczności familiarna, no bo staramy się tworzyć przyjazny klimat. I w tym wszystkim Gąska. Pełna ideałów, nieledwie siłaczka – i tak totalnie zagubiona…
Dzieci jak dzieci. Właściwie prawie dorośli, przynajmniej metrykalnie, uczniowie nie byli najgorsi. Tak myślała i tak zawsze starała się myśleć. Za to kadra… Tak naprawdę to dwoje nauczycieli dało jej mocno w kość: dyrektorka, zarazem polonistka, i opiekun jej stażu, historyk. Ten ostatni, mimo że starszy od niej dobre kilkanaście lat, był wciąż kawalerem, do tego marzącym, by to zmienić. Słowo klucz to „marzący”. Gąska ledwo to zauważała, jego nieporadną i zabawną, a czasem żałosną adorację. Tak była bowiem pochłonięta pierwszą w życiu pracą, spełnieniem swoich zawodowych marzeń. Każdą lekcję miała przemyślaną, do każdej przychodziła starannie przygotowana, często miała w zanadrzu jakieś ciekawostki, mające zmotywować jej uczniów do dalszej pracy. Chciała, by ją lubili, ale też chciała być dobrą nauczycielką. Pragnęła nieść ten kaganiec oświaty niepomna, że młodzież ma nieco inne potrzeby i pasje. Oczywiście nie każda, ale ta, która jej się trafiła…
Na przykład Łukasz, który w klasie maturalnej potrafił podpisać się „Łókasz”. Albo napisać w wypracowaniu, że „mu się k*rwa nie chce więcej pisać”. Czy Wojtuś, który wciąż i wciąż esemesował pod ławką, a złapany za rękę głośno krzyczał o molestowaniu. Jemu zresztą wszystko się kojarzyło. Chciała to kiedyś sprawdzić i zapytała, co jego zdaniem jest erotycznego w powalonej sośnie. Na to Wojtuś: „Leży…”. Cóż. W sumie nie było to groźne. Dziewczyny nie były lepsze, ale przynajmniej starały się zachowywać pozory kultury.
Dni mijały, problemów było coraz więcej. Przede wszystkim formalnych. Umowa, jaką Gąska dostała, okazała się śmieciowa, a w przypadku szkoły ma to znaczenie dla awansu zawodowego. Gąsce jednak wmawiano, że sprawę da się załatwić, że tak, Historyk jest jej opiekunem, wszystko będzie zgodnie z zasadami. Nie było. Pan za to próbował nadużyć stanowiska służbowego, osaczał ją coraz bardziej zdecydowanie i bez większych ceregieli próbował zaciągnąć do łóżka. Na tyle jednak był starej daty, że traktował mebel dosłownie i nie w głowie było mu skrzywdzić ją w pustej klasie. Zresztą, jego zdaniem to nie byłaby krzywda… Ale Gąska, jakkolwiek naiwna i romantyczna, nie ułatwiała mu sprawy. Wydawało się jej jednak, że nie ma wyjścia, bo musi być dla niego uprzejma, a ten awans zawodowy jest tego warty. On z kolei twierdził, że ona daje mu nadzieję, choć też musiał wiedzieć, jak jest naprawdę. Przełom w ich relacjach nastąpił po studniówce, na której byli prawie wszyscy nauczyciele, ale zabrakło Historyka. Gąska odetchnęła i bawiła się, jakby to ona miała za sto dni siadać przed komisją, a nie – być jej składową. Tańczyła z innymi nauczycielami, mężami nauczycielek i uczniami, bo czemu nie? Podobno jednak jej zachowanie oceniono jako rozpustne, tak w każdym razie usłyszała od Historyka, który powiedział jej to, gdy wracali razem po pracy. (Niestety, autobusy jeździły zbyt rzadko, by mogła czekać na następny, a nauczycieli na samochody nie było stać). Dodał przy tym: „Schudłaś, zbladłaś… Pewnie skrobankę robiłaś?”.
Gąska mało nie zemdlała. Nie miała siły dłuższy czas zrobić kroku. Po prostu zaszokowało ją to, co usłyszała. Wtedy zrozumiała, że ma dosyć. I tego dupka, i tej szkoły z jej dyrektorką na czele. Może trochę żałowała niektórych uczniów… bo w sumie co dzieciaki winne. Czara jednak się przelała. Staż przestał ją interesować. Zapadła w jakiś letarg, kilka dni, które miała wolne od pracy, przechodziła jak automat. Nie wiedziała, co robić, a nie miała kogo zapytać. Wstydziła się tych problemów i tego, co ją na każdym kroku spotykało. Miała wrażenie, że potencjalni słuchacze ocenią dotychczasowe zdarzenia jako jej winę. Wreszcie jednak zdecydowała. Postanowiła po prostu nie pojawić się więcej w pracy.
Teraz zachowałaby się zupełnie inaczej. Gdy to wspomina, uśmiecha się ciepło do siebie. Przede wszystkim nie dopuściłaby do rozwoju wydarzeń, ukróciłaby zachowanie pana, a na pewno dużo wcześniej zorientowałaby się, jak naprawdę wyglądają sprawy związane ze stażem. Tak, ale gdyby człowiek od razu był mądry, to strasznie by mu się w życiu nudziło…
W każdym razie Gąska uległa namowom dyrekcji. Nagle znalazła się jej zaległa umowa, której nie mogła podpisać od paru miesięcy, bo ciągle coś było nie w porządku albo nie było czasu. Dostała też premię i obietnicę, dużo ważniejszą od pieniędzy: że Historyk zostanie utemperowany. Uwierzyła i została. „W nagrodę” dwa tygodnie później została odsunięta od matur, czyli również - pozbawiona dodatkowego wynagrodzenia. Machnęła ręką. W końcu straciła złudzenia i odliczała tylko dni do końca roku szkolnego. Czekała na ostatni dzwonek jak nigdy, gdy była uczennicą. Wreszcie wybrzmiał.
Idąc korytarzem i patrząc na puste sale, oddychała głęboko i z ulgą. Było trochę gorąco, jak to w czerwcu. Zaczęła więc zgarniać swoje długie włosy, które zazwyczaj nosiła niedbale rozpuszczone. Chodziła w takich fryzurach bez względu na opinię niektórych nauczycieli, gdyż wiązanie włosów często kończyło się silnym bólem głowy. Teraz też tylko splatała luźnego warkocza, byle na chwilę zebrać je z szyi. Wtedy poczuła, że ktoś ją obejmuje w pasie. Zamarła. Nie miała wątpliwości, kto za nią stoi. Historyk. Przestraszyła się, bo przez ostatnie dwa miesiące wprawdzie nie odzywał się do niej, ale nieustannie widziała jego wzrok. Wieczorami dzwonił telefon, po odebraniu zaś nikt się nie odzywał. (To były czasy przed telefonami komórkowymi). Teraz pierwszy raz byli sami, dotychczas udawało się jej unikać takich sytuacji.
­– Do widzenia... – usłyszała. - Na pewno się jeszcze spotkamy. Obiecuję.
I poszedł. Ona też, ale dopiero po jakiejś godzinie, gdy przestała dygotać i mogła ustać prosto na nogach.


Pół roku później dowiedziała się od koleżanki, z którą oboje pracowali, że Historykowi zaraz po zakończeniu roku szkolnego zmarła matka, co ostatecznie złamało jego i tak niestabilną psychikę. Marta oszczędziła jej detali, ale Gąska zrozumiała, że koleżanka sugeruje, iż to samotność tak źle wpłynęła na ich byłego kolegę, więc może szkoda, że Gąska się nie zdecydowała mu pomóc... Ale pół roku później Gąska żyła już w innym świecie i niewiele ją to obeszło, poza jednym: na pewno już go nie spotka, chyba że przypadkiem na ulicy, o ile on kiedykolwiek wyzdrowieje...

czwartek, 17 kwietnia 2014

Bezmyślność

Naprawdę, wciąż nie mogę zrozumieć, czemu ludzie nie pomyślą choć przez chwilę, zanim cokolwiek zrobią czy powiedzą. Czy oczekiwanie, że zastanowią się nad skutkami, jakie niosą ze sobą ich czyny i/lub słowa, jest zbyt duże? Chyba dlatego nazywamy się „homo sapiens”. Nie sapiens, bo „sapiący ze zmęczenia”, ale od łacińskiego sapere – wiedzieć, umieć, znać; także – smakować, czuć.
Nie trzeba jednak aż tak wałkować tego słowa. Wydaje mi się wciąż jednak oczywiste, że istotą człowieczeństwa jest odczuwanie i zdolność do współodczuwania i tym różnimy się – wcale nie od zwierząt – od automatów. W opisywanym przeze mnie niedawno filmie Akademia Pana Kleksa jest to bardzo fajnie pokazane. Do Akademii trafia bowiem lalka Golarza Filipa, której zadaniem jest m.in. zniszczenie sekretów Pana Kleksa, bez której Akademia nie może istnieć. Lalka o imieniu Adolf (swoją drogą, nie pamiętam książki, ale zawsze wydawało mi się, że lalką był Alojzy Bąbel. Adolf jest taki… nacechowany… ;)) tym się różni od prawdziwych chłopców, że nie jest zdolna do odczuwania. Pan Kleks to rozumie i nie ma pretensji do lalki sterowanej przez Golarza Filipa. Oczywiście nie oznacza to, że akceptuje jej zachowanie, ale wie, że jedynym środkiem zaradczym jest jej unicestwienie. Wszelkie bowiem próby „wychowywania” Adolfa nie mają szans – bo jak wychować połączone ze sobą kabelki?
Tymczasem obserwuję ostatnio zachowania, które mnie po prostu szokują. Wiem, że to i tak małe pikusie wobec ostatnich światowych dramatów… tyle że życie zwykłych ludzi to również takie pikusie. Jak większości pewnie wiadomo, bardzo kocham koty, ale nie ograniczam się tylko do swojego łobuziaka. Staram się również pomagać innym, chociaż finansowo, w miarę możliwości, wspierać fundację Kocia Łapka, ale też szerząc informacje o tym, co dla kotów dobre, propagować pewne rozwiązania, ułatwiające kocie życie. Po opublikowaniu wpisu Siatka niezgody przeczytałam trochę nieprzyjemnych komentarzy, z których jednak większość była na poziomie, a tylko nieliczne, zamiast merytoryki, dążyły do obrażenia tego, kto miał inne zdanie. Specjalnie się tym nie przejmuję, ot, problem czysto teoretyczny i wiem, że sprawę siatkowania oraz działania różnych fundacji można oceniać różnie. Nie ma jednej słusznej opinii. Ale kiedy czytam (dzisiaj na Facebooku), że na przystanku w Warszawie znaleziono w torbie foliowej dwa małe kociaki, to trudno nawet coś sensownego pomyśleć. Jak napisała jedna znajoma: „Nie rozumiem tego. Bo to nie chodzi o brak empatii, tylko o bezmyślność i nieumiejętność znalezienia innego rozwiązania. To nie jest wcale takie trudne pozbyć się kotów tak, by im nie robić krzywdy”.
I właśnie najtrudniej pogodzić się z tą bezmyślnością. A jeszcze gdy w grę wchodzą czyjeś uczucia… Dziewczyny z Kociej Łapki, które dużo i chętnie piszą o swoich podopiecznych, w ostatnich dniach utraciły jednego z nich. Wiele osób im współczuło, wiele też czuło swój własny smutek, bo nawet wirtualnie można się do kogoś (na swój sposób) przywiązać. Czemu nie? Jednak życie toczy się dalej, inne koty wymagają opieki i zainteresowania, mimo tego, że jednego zabrakło. Okazuje się, że nie wszyscy to zrozumieli. Pojawiły się komentarze, w których wyrażano zdziwienie i oburzenie, że tak szybko zapomniały… Czy naprawdę tak ciężko ludziom zrozumieć, że każdy przeżywa smutek na swój sposób? Że nie zawsze jedynie płacz i rozdrapywanie twarzy muszą świadczyć o żałobie? Że pogodna twarz i wykonywanie swoich obowiązków nie oznaczają, że się zapomniało?
Nie będę tego szerzej komentować ani opisywać, bo sprawa jest tak delikatna, że bałabym się sama użyć nietrafionego słowa. Wyjątkowo też nie podlinkuję strony, gdyż nie chciałabym, aby za moim pośrednictwem trafił tam jakiś przypadkowy troll. Ta sytuacja sprawiła jednak, że musiałam znów zastanowić się nad ludzkim zachowaniem. Czy to po prostu brak zrozumienia, bezmyślność? Czy celowe działanie? W większości takich wypadków obawiam się jednak, że to pierwsze. Takie zachowanie wydaje mi się gorsze, bo przy celowości można ewentualnie doszukać się jej przyczyny i albo ją rozwiązać, albo po prostu nawet zrozumieć – w każdym razie łatwiej sobie z tym tematem poradzić. Nie oznacza to naturalnie, że daję przyzwolenie na takie zachowanie. Dla mnie to jednak sytuacja czysta – ktoś mnie atakuje, ja się bronię. Wiadomo, o co chodzi.

W mojej ocenie dużo gorsza jest bezmyślność. Przede wszystkim nie można przewidzieć jej zasięgu, rozmiaru ani skutków. Nie wiadomo też czasem, jak wytłumaczyć danej osobie, że swoim zachowaniem sprawia ból. Czasem też nie wiadomo, czy naprawdę nie zdaje ona sobie sprawy, czy też jest to działanie celowe, maskowane jedynie nieświadomością. Tak czy inaczej, trudno się przed nią obronić. I o ile w przypadku dziecka jest szansa, że ono po prostu nie wiedziało, tak wobec osoby dorosłej mamy prawo oczekiwać odpowiednich zachowań. Szkoda, że niestety dorasta wychowywane bezstresowo pokolenie, któremu ten „brak stresu” zabrał empatię wobec innych ludzi.

środa, 16 kwietnia 2014

Oczko

Nie mam plusów. Nie mam też minusów. Jestem obojętna. ;)
Chodzi oczywiście o wadę wzroku. Parę lat temu, gdy pierwszy raz zaczęłam odczuwać, że pracuję przy komputerze zbyt intensywnie, poszłam do okulisty w punkcie optycznym, żeby dobrać odpowiednie szkła. Słyszałam, że są takie z powłoką chroniącą przed tym, co ewentualnie wydziela się z komputera (jakieś promieniowanie…? ;P). Pracujący tam okuliści zaproponowali najpierw badanie wzroku, podczas którego wyszło, że mam jakieś niewielkie dioptrie, zaledwie PLUS pół. No cóż, nie jest to dużo, nie zmartwiłam się więc tym wcale. Ponieważ jednak nie mogłam znaleźć odpowiednich oprawek, poszłam do jeszcze jednego punktu. Pomyślałam, że przy okazji sprawdzę, czy rzeczywiście mam te dioptrie. Bardzo miła pani okulistka po badaniu zapewniła mnie, że MINUS pół to niewiele.
Jasne, niewiele. Ale PLUS czy MINUS? Chłopiec czy dziewczynka? Postanowiłam pójść w jeszcze jedno miejsce, żeby którąś opcję potwierdzić. Wybór padł na poradnię przyszpitalną, całkowicie przypadkiem trafiłam do znanej w środowisku pani doktor, która potwierdziła PLUS. No dobrze, dwa do jednego, zresztą ufam bardziej może nie tyle szpitalnej aparaturze, ile pracującym tam lekarzom.
Same okulary nie zamknęły tematu, bo miałam od dawna inne problemy z oczami, skutkujące między innymi brakiem obuocznego widzenia (tzw. fuzji). Jednym okiem widzę jedno, drugim – drugie (nie chodzi o patrzenie w dwie różne strony). Trudno wtedy też mówić o widzeniu głębi. Sama nie wierzyłam, że coś takiego jest możliwe, i że to mam – dopóki nie zobaczyłam jednym okiem żółtej kropki (wyświetlanej na ścianie), a drugim – niebieskiej. Skupiłam się mocniej i… wreszcie kropka zrobiła się jedna i zielona. ;)
Poddałam się dwóm operacjom, po których pół roku nosiłam jeszcze okulary, głównie przy pracy, ale wreszcie mogłam oglądać filmy w 3D! I widziałam (nomen omen) różnicę! ;) Jednak minęły dwa, trzy lata… I dzisiaj wreszcie doczekałam wizyty u okulisty, na którą czekałam od połowy lutego. Budzenie miałam załatwione – tak, ten sam kurier, co wczoraj, tym razem zadzwonił kwadrans po siódmej.;) Dzięki temu zorganizowałam się rano tak, jak chciałam i spokojnie dotarłam do przychodni.
Potwierdziły się moje obawy, że nastąpił regres i trzeba wrócić do okularów. To był główny cel mojej wizyty, więc się ucieszyłam. Za to pani doktor zdziwiła się, kiedy jej powiedziałam, że do tej pory nosiłam plusy. „Ale jak to, przecież Pani nie ma ani PLUSA, ani MINUSA. Sam pryzmat wystarczy”. Super. Jestem widocznie bardziej skomplikowana niż myślałam, skoro tylu lekarzy nie może okreslić mojej dodatności czy ujemności. ;) Tylko szkoda, że muszę robić nowe okulary, a pryzmat jest drogi. Poprzednie nadają się do wyrzucenia, bo są z dodatkiem plusa. I akurat ten PLUS nie jest pozytywem. :D

Trudno, co robić. Wróciłam do domu, kurier dotarł, odebrałam 21 (słownie: dwadzieścia jeden) wędek, ból głowy prawie ustąpił… więc wzięłam się za piórkowanie z Kociem. ;) A za poprzedni niedostarczony towar (pisałam o tym w tej historii) oddadzą mi pieniądze dopiero wtedy, jak zaksięgują tę wpłatę. Tak, zamówiłam u nich ponownie, ale już na pewno po raz ostatni. Definitywnie mnie zniechęcili do siebie. I nie jest dla mnie ważne, czy ma to dla nich znaczenie, czy nie. Gdy wędki się skończą, to zdobędę je w inny sposób. Na pewno się uda. ;)

Kobiece słowotokowanie

Pytał mnie raz kolega, czemu kobiety tak długo rozmawiają przez telefon. Zresztą niekoniecznie tylko przez telefon. Trafił mnie w czuły punkt, bo nie ukrywam, że czasem boleję nad niemożnością ukrócenia swej potrzeby słowotokowania. Potrafię, owszem, być zwięzła, ale zawsze wtedy wydaje mi się, że umknęła mi jakaś istotna część wypowiedzi... Dzięki pytaniu Pawła rozważyłam jednak problem i doszłam do wniosku, że moja skłonność nie jest tak nietypowa, jak się martwiłam albo jak bym chciała.
Po zastanowieniu się nad sobą i swoimi koleżankami uważam, że można wyodrębnić następujące przyczyny:

1) Przede wszystkim: kobieta praktycznie nigdy nie odpowiada wprost na zadane pytanie. Zauważyłam, nawet u siebie, że zapytana przykładowo o to, czym się martwię, odpowiadam: „A, szkoda gadać”. 



KAŻDA kobieta wie, że to wcale nie jest zamknięcie tematu. Przeciwnie, to zdanie stanowi wstęp do rozległej opowieści o przyczynie zmartwienia. Oczywiście, nie jest to takie proste. Często bowiem chodzi o to, żeby rozmówca nalegał na wyjawienie problemu, o którym pozornie nie chce się mówić. Uwaga: tu można wpaść w dwie pułapki. Z jednej strony bowiem, pytający może być nadmiernie delikatny i nie dopytywać dalej. Tymczasem sama miałam koleżankę, która lubiła być pytana o to samo dwa razy. W ten sposób upewniała się, czy pytającego na pewno interesuje to, o co pyta. Ja natomiast bardzo obawiałam się być typem z drugiej strony – czyli kimś namolnym. Bo czasem nawet kobieta NAPRAWDĘ nie ma ochoty się zwierzać. I trzeba to uszanować. Bo za niewinnym podarciem rajstop może kryć się dramat, gdy wcześniej za limem pod okiem stał tylko poranny kac. Im lepiej zna się daną osobę, tym lepiej wiemy, czy można i trzeba pytać.
Ale panowie, spokojnie – nie bójcie się spytać swojej niuni przynajmniej ze dwa razy, czy na pewno wszystko w porządku. A jeśli nie odzywa się drugi tydzień, a Wielkanoc jest coraz bliżej – przestańcie pytać, bo to akurat łatwe: po prostu wreszcie wynieście tę choinkę na śmieci, tak jak prosiła. ;)

2) Drugim powodem gadulstwa jest po prostu dobry temat do rozmowy. I tu niestety największy mędrzec i filozof może nie zdzierżyć w swym stoicyzmie. Im osoby sprawniejsze językowo, im mają bogatszą leksykę – tym rozmowa będzie dłuższa. Tym bardziej że często kobiety mają tendencję do opowiadania sobie nie tylko o faktach, ale przy tym też: 
  • o ich przyczynach
  • i możliwych interpretacjach
  • oraz emocjach doznanych w związku z tymi faktami
  • a także emocjach osób powiązanych z tymi faktami
  • zastanawiania się, jak to wpłynie na przyszłość
  • zastanawiania się, jakie źródło miała dana sytuacja w przeszłości i czy można było ją przewidzieć
  • rozważania, komu można/trzeba o tym opowiedzieć, a komu nie
  • itepe.
Rozmowa właściwa może być często przerywana uwagami typu: „Zostaw to” (do kota/dziecka) albo „Poczekaj, zapomniałam wyjąć ciasto/wyłączyć zupę” ewentualnie pada bateria (jeśli rozmowa odbywa się przez telefon czy inne urządzenie mobilne) lub kończy się doładowanie na karcie. To często sygnał, że rozmowa się troszkę przedłużyła...

Tematem rozmowy może być właściwie wszystko. Czasem opowiadamy konkretne zdarzenie, które przywołuje wspomnienie innego, a to  jeszcze innego. Nieraz musimy sobie opowiedzieć, co nam się śniło, jak to rozumiemy, co z tego można wywróżyć (oczywiście zaklinając się, że w to absolutnie nie wierzymy, że tylko tak sobie dywagujemy). Ploteczki na czyjś temat też bywają fajne. Najważniejsze w rozmowie dwóch kobiet (przynajmniej dwóch) jest jednak przedstawianie i analizowanie emocji. Bez tego nie ma zabawy. Jeśli obie rozmówczynie odczuwają podobnie, rozmowa wcale nie jest krótsza  bo wtedy przywołuje się osoby, które myślą inaczej, i analizuje się przyczyny tych nieadekwatnych, naszym zdaniem, emocji. I tak to trwa, a czas upływa. Panowie tego zazwyczaj nie rozumieją: po co mówić o emocjach? Po nic. ;) A tak naprawdę, to chociaż czasem rozmowa niby nic nie zmienia, ale wylanie z siebie natłoku uczuć pozwala spokojnie wrócić do rzeczywistości codziennej i z uśmiechem na twarzy rozwieszać kolejne pranie, choć w perspektywie dnia jutrzejszego jest niedzielny obiad u teściowej. Świadomość, że ktoś nas rozumie, pozwala to z większą lub mniejszą godnością znieść.

Takie rozmowy mogą jednak trwać w nieskończoność. Po pierwsze, biorą w niej udział przynajmniej dwie osoby, więc obie dzielą się po równo (tak powinno być) tymi wszystkimi uczuciami i emocjami. A jeszcze zanim się przebiły przez formułki powitalne i grzecznościowe, i zanim wypowiedziały te wszystkie fałszywe zaprzeczenia, że nie nie, szkoda gadać o tym, to trochę mija... A jeszcze się coś przypomni w międzyczasie... albo tuż po zakończeniu rozmowy. Mnie w moich rozmowach niezmiennie bawi, że chwilę po odłożeniu słuchawki przypomina mi się, po co właściwie dzwoniłam do danej osoby, a o czym w natłoku słów zapomniałam powiedzieć… Albo po prostu przypomniało mi się jeszcze coś. I dzwonię znowu, jeszcze tylko na chwilkę… Jak w tym dowcipie:
Dwie kobiety spędziły razem 10-letni wyrok w jednej celi. Przychodzi dzień wolności, wychodzą z zakładu karnego, wielkie drzwi się za nimi zamykają, one popatrzyły na siebie... i poszły do kawiarni, pogadać jeszcze trochę.
Suchar, wiem (choć wciąż do końca nie rozumiem, co to znaczy :P). Nie ja jedna tak mam. I oczywiście nie tylko kobiety są gadułami, ale one częściej. Choć ja większość swojego talentu krasomówczego odziedziczyłam akurat po tacie…

wtorek, 15 kwietnia 2014

Jak sklep stracił klienta

Tym razem nie będzie to w formie punktów (jak „Śniadanie mistrzyni”), tylko krótkie – jak wiadomo, to pojęcie względne – zwierzenie osoby, która nie rozumie niektórych sprzedawców internetowych.
Kocio, zakochany w wędce z piórkami, zgodnie z przewidywaniami rozszarpał ją dość szybko. Od tamtej pory nasze dni nie były łatwe. ;) Ciężko mu było przestawić się na inne zabaweczki, choć ma ich spory wybór, ale widać było, że bawi się nimi z braku laku. Nawet laserek cieszył zaledwie chwilę. Łaził więc po regałach – mimo zakazów, wymuszał uwagę i ewidentnie marzył o piórkach. Przez moment bawił się właśnie nimi „luzem”, ale wiadomo, ani to nie fruwało „samo”, ani nie było gromadne – no po prostu nie to.
Nie, nie zostawiłabym Kocia w tym stanie. Już w momencie, gdy zorientowałam się w opłakanym stanie wędki, a chwilę przed jej wykończeniem, zamówiłam kolejną dostawę. Paradoksalnie problem polegał na tym, że są one stosunkowo tanie. Minimalna wartość zamówienia w sklepie, gdzie są dostępne, wynosi ok. 49 zł, a  żeby nie płacić za dostawę, warto zamówić za 99 zł. Mój błąd, być może, że nie zamówiłam po prostu wędek za tę ostatnią kwotę. Na jakiś czas mielibyśmy spokój. ;) Ale pomyślałam, że to będzie jednak przesada, zamówiłam więc wędek sześć, dwa razy po takim proponowanym „trójpaku”, atrakcyjniejszym cenowo. Uzupełniłam przy tym zapas karmy – to zawsze się przyda. Nawet wyliczyłam datę zamówienia tak, by pogodzić ją z terminem dostawy. Ostatnio bowiem miałam trochę problemów z obsługującą klientów tego sklepu firmą kurierską. Wszystko wyliczone, zapłacone z góry – znów nie pomyślałam o opcji „za pobraniem”, ale jakoś wolę robić przelewy. Wróć, wolałam. I czekamy z Kociem…
Jest, wczoraj siedzę w domu, dzwoni domofon, kurier z paczką! Ależ się wszystko ładnie udało! Biegnę do paczki szybciej niż do jakiegokolwiek sklepu z butami i torebkami, otwieram ją najszybciej jak mogę, a Kocio oczywiście siedzi mi prawie na głowie, względnie na plecach. Wszystko na pierwszy rzut oka jest, choć trochę nieporządniej niż zazwyczaj – tzn. jakieś opakowanie rozerwane, puszki się rozleciały, ale to puszki, nic się nie stało. Rozrzucam zawartośc, jak gdyby to był prezent od Mikołaja, szukam wędek. Jest! Jak to – jest? Miało być sześć, jest jedna…
Wyciągam rachunek, no na fakturze jest wyraźnie napisane, że zamówiono i opłacono sześć wędek. A w pudełku jedna… No cóż, myślę, dobrze, że chociaż jedna. Od razu „przegoniłam” kota, który fruwał prawie jak te uciekające przed nim piórka. Kiedy wreszcie mi padł i zasnął, napisałam do serwisu klienta. Przecież pomyłki się zdarzają, na pewno mi szybko pozostałe wędki doślą. Opisałam w formularzu sprawę, wysłałam. Odpowiedź przyszła szybko. W niej… zawarta była prośba o dokładniejsze przedstawienie problemu. Nie wiem, jak to inaczej i precyzyjniej można opisać… No nic, nie będę połowy dnia tracić na pisanie maili, szkoda czasu. Wzięłam telefon, zadzwoniłam na infolinię. I tam odbiłam się od miękkiej ściany.
Tak, ja wiem, że konsultanci nie odpowiadają za politykę firmy. Ale po pierwsze, przeraził mnie głos pierwszej pani, z którą rozmawiałam. Naprawdę mówiła tak, jakby konała, ale resztkami sił starała się jeszcze wykonywać swoją pracę. Polegającą na tym, by powiedzieć klientowi, że firmie się nie opłaca dosyłać mi towaru za taką kwotę, wolą zwrócić mi pieniądze. Próżno tłumaczyłam, że kot kocha te wędeczki, a ja – kota, że pieniędzmi nie będzie się bawił, że po prostu te wędki są niezbędne do zadbania o koci dobrostan. Nic nie trafiało, umierający automat odpowiadał wciąż to samo. Okej, pani nic nie może, rozumiem. Ale pani sama proponuje, że przełączy mnie gdzieś wyżej. Dało to tyle, że wzrósł mi rachunek za rozmowę, za to nie rozmawiałam z konającą. W związku z tym pozwoliłam sobie dobitniej i wyraźniej powiedzieć, co myślę o takim traktowaniu klienta. W kulturalnych słowach, żeby nie było. Ja jestem klientem w krawacie. Sprawy jednak nie załatwiłam.
Kiedy już odpoczęłam po rozmowie z infolinią, kiedy już uporządkowałam uczucia, postanowiłam sprawę zakończyć następująco. Zamówiłam taką ilość wędek, żeby mieć zapas do czasu, aż pani Emilia znajdzie ich producenta i sprowadzi do swojego sklepu. Któremu od tej pory będę już bezwzględnie lojalna. ;) Jednak Kocio musi się tymi piórkami bawić, służy to naszym wspólnym relacjom, więc zapas trzeba mieć.
Teraz drugi punkt programu. Wcześniej już zasygnalizowałam, iż firma kurierska obsługująca owego niefajnego zoologa również nie poprawia wizerunku sklepu. Bo ustalmy, przeciętnego klienta guzik obchodzi, że sklep to jedno, a dostawca to drugie. On płaci całość i ma mieć dostarczony towar zgodnie z umową. Wszelkie problemy firmy nie są jego sprawą. Starałam się być znowu nieprzeciętna, wyjść przed szereg i z empatią podejść do kurierów. Uwierzyłam, że ich los jest ciężki, pracy dużo, rąk mało, chłopaki się z paczkami nie wyrabiają. Pytanie, czemu ich jest mało. Dzisiaj, gdy pracy brakuje…? Czyżby firma olewała, brzydko mówiąc, jakość ich pracy i cięła koszty, zniechęcając potencjalnych kandydatów i zostawiając sobie tych najbardziej zdesperowanych, z kredytami bądź alimentami? Nie oszukujmy się, odbija się to na jakości. Sama tego doświadczyłam, a podkreślam, jestem klientem zazwyczaj nieawanturującym się. Tym razem jednak pomyślałam, że wezmę paczkę za pobraniem. Dotychczas płaciłam z góry, więc kurier miał w nosie, gdzie mi tę paczkę zostawi. Dla mnie nie było to obojętne, zwłaszcza przy ostatniej, około dwudziestokilowej paczce (40 litrów żwirku)…
Kiedy dziś kurier zadzwonił o siódmej rano, przestałam uważać swój pomysł za genialny. Pomijam drobiazg, że wczoraj zaczął mi się stan przedmigrenowy, który trzymam w szachu jakimiś lekami, niestety nieobojętnymi dla mojego żołądka. Rozumiem, że kurier ma więcej paczek i musi jakoś się zmieścić w czasie. Ale to znaczy, że ja mam siedzieć w domu i czekać od – do, bo inaczej jaśnie pan kurier nie przyjedzie? A musi, bo musi dostać pieniądze… Ciekawe, jak się to skończy, bo akurat dzisiaj i jutro mam lekarzy, w tym od lutego wyczekiwanego okulistę… Na infolinię sklepu nie zadzwonię, bo już kiedyś próbowałam, poza tą wczorajszą reklamacją, ustalić termin wysłania paczki. Nic się nie da, nic nie wiedzą i – co już nie jest zwerbalizowane, ale dla przeciętnego człowieka zrozumiałe – nic ich to nie obchodzi… I właśnie tego ostatniego nie rozumiem.
Mamy czasy, w których coraz więcej spraw można załatwić przez internet, a zakupy powinny należeć do tych mniej skomplikowanych. Rozumiem, że gdy wchodzę do supermarketu, jestem igłą w stogu siana i faktycznie nikt tam specjalnie nie będzie mnie dopieszczał. Tyle że akurat nie po to tam chodzę. ;) Spokojnie sama mogę zająć się sobą, nie potrzebuję specjalnych względów, ale też mam bezpośredni kontakt z towarem i odpowiadam sama za jego ilość i jakość. (Z ceną, wiadomo, bywa już różnie…). Oraz za doniesienie do domu. W sklepie internetowym, siłą rzeczy, jest inaczej. I może jestem naiwna, oczekując, że wszystko będzie w porządku. Jednak oczekuję. Bo sklep również ma korzyści, gdy wywiązuje się z zobowiązań. A zadowolony klient wraca. I oczywiście rozumiem, że może zdarzyć się wpadka. zgadzam się też, że polityka firmy „klient ma zawsze rację” nie zawsze musi się sprawdzić. Coś jednak powinien zrobić, by klient poczuł się usatysfakcjonowany.
W ciągu ostatnich dwóch miesięcy zdarzyło mi się kupować w kilku internetowych sklepach. Pierwszy i ostatni raz – zamówiłam w pewnej firmie krzesło biurkowe. Tak, to nie jest zakup, który będę często powtarzać. Ale przysłanie wszystkich elementów poza nóżką – to mnie trochę zdziwiło. Jeszcze bardziej – dosłanie części, gdy tylko wypełniłam automatyczny formularz braku. Nikt tego nie weryfikował? Czyżby założyli moją uczciwość, czy też wiedzieli, że tego nie dosłali…? Potem – zakupy spożywcze. Dostałam zgniłą cebulę. Po reklamacji dostałam przeprosiny, ale cebulę musiałam już kupić sama. ;) Okej, mój błąd, że kupuję taki towar przez internet. Następnym razem świeże rzeczy będę wybierać sama.

W obu przypadkach sprzedawca próbował jakoś zrekompensować mi brak. A zoolog się na mnie wypiął. Przejrzałam ich stronę na FB, moja opinia o dostawcy jest podzielana przez wielu. Na pewno nie od dzisiaj. Skoro nic nie robią, to znaczy, że nie zależy im na klientach? Nie szkodzi, ja z nimi skończyłam. I na pewno zadbam o antyreklamę. To pierwszy krok w tej sprawie. Za to energiczniej zaangażuję się w sprawę małych sklepów, gdzie klient i jego lojalność są doceniane nie kartami, ale po prostu solidnością transakcji, opartej na zaufaniu. Wierzę, że tak można.

poniedziałek, 14 kwietnia 2014

Bzdety internety

Ostatnio coraz częściej słyszę od znajomych osób, że oni to nie mają profilu na Facebooku albo jeśli nawet mają, to nie bardzo mają ochotę przeznaczać na to czas. Nawet nie to, żeby świadomie, po prostu jest tyle innych rzeczy wokół do zrobienia. W podobnym tonie padają nieraz wypowiedzi na temat oglądania seriali. Mało kto przyzna się do ich regularnego oglądania, bo przecież obciach. Chyba że chodzi o zaplanowane oglądanie na płytkach dvd, ew. w internecie. O, to tak. Natomiast oglądanie seriali w telewizji – przypomnijmy: systematyczne – świadczy o nadmiarze wolnego czasu i nieumiejętności zagospodarowania go. Podobnie jest z siedzeniem w necie.
Co do serwisów społecznościowych, to nie ukrywam, że długo nie umiałam z nich korzystać. Wolałam raczej czytać teksty ciągłe (nawet jeśli były w sieci), ew. dyskusje na forum, ale nie brałam w nich czynnego udziału. Byłam na jakimś Gronie, potem ­– naszej-klasie, teraz na Facebooku. I co? W pewnym momencie miałam wrażenie, że znajomych raczej zaczęło ubywać. Pozornie można było spotkać za to wiele nowych osób. Owszem, z Grona wyniosłam jedną, do dziś trwającą znajomość. Za to reszta… No nie wiem, może to ja miałam złe podejście. Wydawało mi się bowiem, że skoro ktoś zaczepia czy dodaje do znajomych, to chce naprawdę się zapoznać. Oczekiwałam jednak „skonsumowania” tej znajomości w świecie realnym. Internet miał być takim punktem zaczepienia, ale nie środowiskiem życia. Sądziłam tak, odwiedzając serwisy randkowe (i myślę, że sporo innych osób też, ale ci, którym się tam nie udało, niespecjalnie lubią się do tego przyznawać), miałam na to nadzieję, fajnie pisząc z kimś z forum tematycznego – ale dzień lub dwa, a nie parę lat. Wydawało mi się to oczywistym, bo skoro nie jesteśmy bytami wirtualnymi, to i takie powinno być nasze życie. Realne, konkretne, namacalne...
Im bardziej jednak tej rzeczywistości łaknęłam, tym mniej jej miałam. Stopniowo zaczęłam się na to godzić. Przestałam proponować spotkania na kawę czy wspólne wyjścia (nie mówię o randkach), nie było potrzeby wysyłania sms-ów, w sumie nawet nie trzeba było dzwonić i pytać, co słychać, bo wystarczyło zerknąć na status. Życie przeniosło się „tam”.
Znów, nie zaczęłam od serwisów społecznościowych. Wciągnęły mnie fora tematyczne, a bardziej od artykułu prasowego interesowały mnie komentarze internautów, choć szokowały mnie niektóre poglądy, ale i forma wypowiedzi – niekiedy bardzo agresywna. Zaczęłam łapać zasady netykiety oraz internetowe słownictwo. Nie mam o nim najlepszego zdania. Poza skrótami, nie ukrywam, że czasem przydatnymi (ileż szybciej pisze się „btw.” niż „swoją drogą” albo „IMO” niż „moim zdaniem” – a jaka oszczędność w sms-ach na znakach), jest ono niestety na coraz niższym poziomie, nawet w porównaniu do jego poziomu sprzed dziesięciu lat (tak, wtedy już istniał ten świat – czego czasem nie ogarnia współczesna młodzież). Wypowiadający się w sieci czują się anonimowi, więc bezkarni, zatem wydaje im się, że mogą pisać, co i jak chcą: niegramatycznie, nieortograficznie, wulgarnie i prymitywnie. O ile te dwie pierwsze cechy można jakoś przeżyć (jak też celowo niewypunktowany brak polskich znaków, bo to niekiedy wiąże się z możliwościami sprzętu, którego używamy), to dwie pozostałe bardzo zasmucają. Choć jest to również jakiś znak czasów: mnie się wydaje (słowo klucz), że ktoś odważnie bluzga, tymczasem bywają środowiska, gdzie tak po prostu się mówi – a więc i pisze.
Widać to na stronach serwisów społecznościowych. Facebook ma dumną zasadę, że należy podawać prawdziwe dane, więc mniej jest osób kryjących się za pseudonimami, zresztą znajomi i tak często je znają, tak samo zresztą jak bogactwo i skład osobniczej leksyki. Tu jednak akurat mniej o formę mi chodzi. Nawet bowiem jeśli ktoś pisze nad wyraz wzorcowo, to wciąż wolałabym, żeby tak do mnie… mówił. Po prostu. Tymczasem prawdziwy kontakt zaczyna być zastępowany zdawkowymi formułkami, statusami i udostępnianymi ciekawostkami. Z jednej strony, owszem, poznajemy być może inną stronę danej osoby, dotychczas mniej znaną. Ale z drugiej, czy nie fajniej byłoby o tym po prostu się dowiedzieć…? Takie „poznawanie się” to trochę jakby podglądactwo. Zresztą czasem bez tego „jakby”, bo w sieci – nawet jeśli bardzo się staramy – trudno ukryć się przed obserwacją. Kończy się na tym, że pozornie dużo wiemy o danej osobie, nie widzimy zatem potrzeby, by się z nią częściej widywać (albo wcale do tego nie dążymy), bo po co? Powstaje przy tym złudzenie, że prowadzimy jakieś niesłychanie bogate życie towarzyskie, że jesteśmy w centrum uwagi lub sami znajdujemy się bliżej kogoś przez nas cenionego (nie mam na myśli „elyty celebryckiej”). A potem przychodzi długi weekend i wpatrujemy się z oczekiwaniem w ekran, czekając na to, by ktoś pojawił się na czacie. Sami przy tym się ukrywamy z naszą obecnością, bo wstyd przyznać, że nie mamy innych planów. I czekamy…
Nie należy jednak demonizować. Owszem, czasem wpadam w pułapkę zacierania się granic świata realnego i netowego, i od awatarów oczekuję bycia ludźmi. ;) Ale przecież serwisy społecznościowe to nic złego. Jak wspominałam wyżej, mam przynajmniej jednego kumpla z takich stron. Zaczynają też pojawiać się też nowe osoby, czas pokaże, co z tego wyniknie. Ważne jednak, by świat wirtualny nie przesłonił nam rzeczywistego oraz by mądrze korzystać z jego zasobów. Fajnie, że coraz więcej rzeczy w sieci można kupić czy wypromować. Również dzięki netowi zaczynam poznawać kociarzy i powoli wchodzić w kocie środowisko. Z drugiej strony, nie musiałam sięgać po pomoc Facebooka, by poznać przemiłą panią ze sklepu zwierzowisko, z którą bardzo fajnie mi się rozmawia – chociaż ona nie ma kota.;) A gdyby nie było Facebooka, to chcąc mieć kontakt z kociarzami, musiałabym wybrać się do rzeczywistego schroniska czy domów opieki nad kotami.

Myślę, że gdybym miała więcej obowiązków, kwestia serwisów społecznościowych rozwiązałaby się sama w sposób naturalny. Jednak jest, jak jest, i nie widzę powodu, by nie korzystać z dobrodziejstw cywilizacji. Ważny jest umiar i złoty środek, jak zwykle zresztą. Pilnuję poza tym przestrzegania zasady: nie dyskutuje się z idiotami. Sprowadzą cię do swojego poziomu, a potem pokonają doświadczeniem. Dziękuję, wolę ten czas przeznaczyć na cokolwiek innego :)

niedziela, 13 kwietnia 2014

Syndrom niemożności, zwany dalej leniem

Ostatnio dopadł mnie syndrom niemożności dokończenia pracy zleconej, zwany dalej leniem, więc wyszukiwałam sobie multum zajęć w domu i poza nim, byle tylko uciec od obowiązku. Właściwie nie wiem, czemu tak mi się nie chciało. Lubię swoją pracę, nie mam jej w nadmiarze, dotychczas nie narzekałam na najnudniejszy nawet tekst. Zazwyczaj po otrzymaniu materiałów z radością zabierałam się do korekty. Wszystko inne odkładałam na później, najchętniej pracowałabym od rozpoczęcia do zakończenia – jedynie z koniecznymi przerwami. Odwoływałam nawet nieliczne spotkania, z bólem serca szłam na te najkonieczniejsze. Gdyby nie zwierzę w domu, pewnie zapominałabym o zakupach. Po prostu twórczy zapał.
Tymczasem ostatnio było inaczej. Po otrzymaniu plików nawet nie przerzuciłam ich do roboczego folderu, bo uznałam, że muszę skończyć rozmowę przez telefon. Następnie, gdy już wreszcie je zgrałam, uznałam, że jak na jeden dzień dość się tą sprawą zajęłam. Dwa kolejne dni upłynęły mi na dużych porządkach. Nagle doszłam bowiem do wniosku, że wreszcie trzeba przejrzeć szafki w kuchni, tak gruntownie, oraz posegregować ubrania – porami roku, okazjami, no i rozmiarami. ;) Absolutnie nie mogło to poczekać. Później jeszcze uczciwie czekałam na przesyłkę z krzesłem do pracy przy biurku, choć od dobrych kilku lat pracuję z lapkiem na łóżku – nagle parę dni zaczęło mi robić różnicę. Wreszcie po tygodniu i sprawdzeniu kalendarza (kiedy mija termin umowy) złapałam się za głowę – i otworzyłam pliki. Nie były to najłatwiejsze teksty, ale cała praca zabrała mi mniej czasu niż zabieranie się do niej…
Zastanowiło mnie to. Przecież lubię swoją pracę, ale fakt, że przed zabraniem się do niej szukałam tysiąca wymówek do jej przynajmniej odwleczenia, dał mi do myślenia. Przypomniałam sobie inne sytuacje, gdy widziałam podobne zachowania – u siebie czy innych. Fakt, ja z reguły uciekałam przed pomaganiem w kuchni. „Nie chciało mi się”. Kiedy mama wołała, żeby jej pomóc, najczęściej przypominałam sobie, że akurat mam mnóstwo zadane. Czasem z kolei koleżanka wyciągała mnie do kina albo na dyskotekę. Też mi się nie chciało. A to późno było, a to mnie głowa bolała, tak się różnościami tłumaczyłam, ale wiedziałam, że tak naprawdę mi się nie chce.
Dużo pań narzeka na swoich mężów, że nie pomagają im w sprzątaniu. Zaraz święta, więc temat pewnie na czasie. Zgadzałam się zawsze z tymi uwagami, sądząc, że większość facetów jest po prostu wygodnicka. Podobnie nie mogłam pojąć, że tak wiele czasu zajmuje im zrealizowanie obietnicy wbicia gwoździka. No przecież wstaliby, przyłożyli gwoździk, walnęli młotem i po sprawie.
A jednak to chyba nie takie proste. Może nie istnieje w ogóle coś takiego jak lenistwo? Może tak naprawdę nasza niechęć do zrobienia czegoś, tłumaczona przez innych tą mało sympatyczną cechą, to naprawdę zasłona dymna, ukrywająca nasz strach? Odkładamy zrobienie czegoś na później, bo obawiamy się konsekwencji? Na przykład, że asystując w kuchni, zbijemy znowu kolejne szklanki, co nie spotka się z aprobatą otoczenia? Albo że zrobiona praca nie spełni oczekiwać przełożonych? Lub że wbicie gwoździka pociągnie za sobą konieczność wbicia stu kolejnych, co uniemożliwi spokojne siedzenie przed telewizorem? ;)
Oczywiście, że troszkę się naśmiewam z tych przykładów. Niemniej sedno sprawy traktuję poważnie. Nie zawsze sami nawet wiemy, jaki powód kryje się za naszym „niechcemisie”. A może to prostu „usposobienie domowe i nieśpieszne”? Czyli nic złego, po prostu cecha osobnicza. Do zaakceptowania. Ewentualnie – uszanowania przez osoby z odmiennym temperamentem.

Żeby nie było: uważam, że panowie powinni swoim paniom w porządkach CO NAJMNIEJ pomagać. A nie, jak mój Kocio, uważnie asystować i potem odsypiać zmęczenie. Panowie, stać was na więcej! :)