sobota, 27 września 2014

Był sobie Mikołaj

Uważam się za osobę uporządkowaną, która nie działa pod wpływem impulsu. Jestem mistrzynią ogarniania kalendarza – wszelkich ważnych dat, rocznic, dedlajnów itp. Niedawno odkryłam w swojej szufladzie kalendarzyk z piątej klasy szkoły podstawowej. Odłożyłam, bo miałam tam zapisane jakieś adresy koleżanek, pewnie zamierzałam je przepisać do następnego, może nie zdążyłam albo nie byłam zdecydowana co do selekcji, więc na wszelki wypadek zostawiłam. Nie, nie mam manii zbierania, ale pilnuję danych kontaktowych i nawet pod wpływem silnych emocji ich nie wyrzucam (chyba że mam sto procent pewności, że w razie potrzeby uda mi się je odtworzyć).
Trochę się to zmieniło, odkąd pojawiły się telefony komórkowe. Wiadomo, jak jest. Czasem nawet swojego numeru się nie pamięta – żeby go komuś podać, wręcza się wizytówkę albo puszcza sygnał. Numery dzwoniących wyświetlają się z kolei w formie opisów, żeby było wygodniej, więc czasem nie wiemy nawet, do jakiej sieci należy nasz rozmówca. (Albo pierwotnie należał, bo teraz wszyscy migrują w poszukiwaniu korzystniejszej oferty). Jeśli więc niebacznie wykasujemy taki kontakt, a on po pewnym czasie do nas zadzwoni, odbieramy połączenie jak od nieznajomego. I czasem można się na tym przejechać, jak i mi się właśnie udało.
Zasadniczo bardzo długo nie kasowałam nawet niemiłych mi kontaktów. Ba, miałam telefony do rejestracji okulistycznych, z jednorazowych randek w internecie, wszystko. Skrupulatnie pilnowałam wszystkich danych podczas zmiany telefonów, by nie zginęły – bo co ja wtedy zrobię. Jednak któregoś razu zrozumiałam że lista pełna jest bezużytecznych numerów. Kasowałam więc po kolei numery znajomych z dawnych lat, którzy tymi znajomymi być już nie chcieli, żeby w chwili słabości do nich nie dzwonić, stawiając w kłopotliwej sytuacji. Skasowałam również numer Mikołaja. I to był błąd.
Nigdy nie sądziłam, że Mikołaj stanie się tematem na bloga, ale dobrych parę lat naszej dziwnej znajomości chyba na to zasługuje. W każdym razie boję się, że nie zasnę, jeśli nie opowiem tego od początku do końca. Dzisiejszy sms od niego uświadomił mi, że mogę się od niego długo nie uwolnić, więc być może stanie się częstszym bohaterem moich wpisów? (Tfu, tfu).

Mikołaja poznałam, gdy zaczynałam studia doktoranckie na polonistyce. Ja byłam na I roku, on też, tyle że zwykłych, magisterskich. Podrzuciła mi to – jak się szybko okazało – kukułcze jajo znajoma doktorantka z innego wydziału, z którą poznałam się na zajęciach z filozofii. Mikołaj podobno miał problemy z pracą semestralną z poetyki i Renata spytała, czy jako bardziej siedząca w temacie nie rzuciłabym okiem. Zgodziłam się i to był mój błąd. Drugim błędem było przejście z Mikołajem na „ty”. Nie widziałam w tym nic złego, na korepetycjach również prosiłam o to moich uczniów, wydawało mi się, że łatwiej będzie im się ze mną komunikować. Nie wiem, czy oficjalna forma zmieniłaby coś w relacjach z Mikołajem. Możliwe, ale nie ma co gdybać. Stało się…
Jak się szybko okazało, Mikołaj nie miał problemu tylko z pracą semestralną z poetyki. On miał problem z każdym przedmiotem, każdym prowadzącym, a przede wszystkim – ze światem. Nie rozumiał go. Świat. Mikołaja. Poza tym Mikołaj nie chciał studiować polonistyki, ale musiał iść na jakieś studia, żeby uciec przed wojskiem (wtedy był obowiązkowy pobór). Podobno dostał kategorię „A”. Zasadniczo czuł się nieszczęśliwy, nierozumiany i nie miał dziewczyny. Na polonistyce.
Początkowo naiwnie myślałam, że to młody chłopiec, zagubiony, któremu trzeba trochę pomóc i dalej pójdzie. Kiedy zrozumiałam, że jest inaczej, było za późno. Mikołaj przylgnął na dobre. Za każdym razem, gdy mnie spotykał, angstował. Takie małe emo, tylko bez zewnętrznego imidżu. W narzekaniach powtarzał się motyw nierozumiejącego go świata i wykładowców oraz braku dziewczyny. Na polonistyce, przypominam. Zapytałam go, czemu którejś nie poderwie. Odparł z powagą, że nie znalazł żadnej godnej uwagi. A poza tym te studia go dobijają. No to mówię, żeby wytrwał do przyszłego roku, przyjdzie „świeże mięsko”, wtedy na pewno coś wybierze. Poza tym z braku innej to fajna motywacja, by zdać sesję. Mikołaj nie miał złudzeń, że coś się w jego życiu zmieni.
Kiedyś się na mnie obraził, ponieważ – jak mi napisał w smsie ok. drugiej w nocy (takie pory były specjalnością Mikołaja) – obiecałam mu znaleźć dziewczynę na sylwestra, a nie zrobiłam tego, i teraz przeze mnie siedzi sam. (Rzeczywiście, słuchając jego jojczenia o tym, jaki jest samotny, powiedziałam ze śmiechem, że w takim razie ja się tym zajmę. Nikt normalny, moim zdaniem, nie potraktowałby tego serio). Niestety, po paru miesiącach napisał, że mi wybacza…
Znalazł wreszcie dziewczynę na polonistyce, miałam z nią zajęcia. Podeszła kiedyś do mnie i ze spuszczoną głową powiedziała, że ona już z nim nie jest i chciała, żebym o tym wiedziała. Jak gdyby chciała, żebym nie miała o niej złego zdania. Rozumiałam ją, bo przecież sama wcześniej (choć w innym sensie) nacięłam się na niego. Nawet jej ciut zazdrościłam, bo z nią zerwał, a mnie wciąż męczył…
W tym wszystkim dobre było to, że nie szukał we mnie partnerki. Owszem, czasem niezobowiązująco pytał, jak moje życie seksualne, ale nigdy nie oferował siebie jako współpartnera. Za to byłam mu bardzo zobowiązana, a pytania po prostu olewałam. Nie zwykłam bowiem z kimkolwiek dyskutować na ten temat. :P
Mikołaj pisał. Nie tylko prace roczne, które oczywiście niesprawiedliwie mu oceniano, ale swoją twórczość, którą w konkursie „Polityki” mu wreszcie wyróżniono czy nagrodzono. Nie pamiętam, chociaż nosił wiele miesięcy w plecaku coraz bardziej zniszczony egzemplarz gazety, gdzie wydrukowano jego nazwisko, i pokazywał tę informację każdemu, kogo udało mu się zdybać. Cieszyłam się razem z nim, bo miałam nadzieję, że pchnie go to do przodu, że nabierze wiary we własne siły. Byłam naiwną gąską, nie da się ukryć. ;) Nie pamiętam, czy czytałam to opowiadanie, możliwe, że je przyniósł, ale jakoś się z tej niepamięci cieszę.
I wreszcie musiał nadejść ten moment. Mikołaj na piątym, ostatnim roku, zapisał się do mnie na obowiązkowe zajęcia, które kończyły się egzaminem. O jak ja bardzo tego nie chciałam! Do tego stopnia, że rozmawiałam z nim o tym, żeby zmienił grupę. Jako powód podawałam naszą znajomość, która na zajęciach nie musiała być czymś właściwym. Była to częściowo prawda, jest to – moim zdaniem – średnio komfortowa sytuacja dla obu stron. Najbardziej chodzi mi o kwestię obiektywizmu. Mikołaj się jednak uparł, dalszych argumentów nie miałam, zrobić nic nie mogłam. I przyszła sesja.
Warunkiem dopuszczenia do egzaminu było zaliczenie końcowego kolokwium. Oczywiście Mikołaj nie zaliczył, choć uwierzcie mi – bardzo chciałam, by stało się wręcz przeciwnie. Cóż jednak mogłam zrobić wobec prawie pustej kartki? Zaprosiłam więc Mikołaja na poprawę ustną, której nie zaliczył. Kazałam mu więc pójść do koleżanki z grupy, która napisała kolokwium na pięć i poprosić ją, by pożyczyła mu test (wcześniej to z nią uzgodniłam). Powiedziałam mu też, na jakie pytania ma zwrócić szczególną uwagę… Wiem, że to średnio uczciwie, ale naprawdę: bardzo chciałam, by zaliczył. Powtórna poprawka poszła na szczęście dobrze, choć Mikołaj wyszedł obrażony, bo po pierwsze dostał jedno nieuzgodnione pytanie, po drugie – chciał powalczyć o wyższy stopień (uznałam, że za prawidłowe odpowiedzi na drugiej poprawce maksymalnie można dostać trzy). Już mnie to jednak nie obchodziło, już byłam szczęśliwa, bo oboje mieliśmy zniknąć z wydziału. A egzaminował profesor… J
Skończyły się studia, Mikołaj został. Na szczęście przestałam go widywać (chyba że w sennych koszmarach), ale pisał do mnie smsy. O tym, jak jest nieszczęśliwy i nikt go nie rozumie. Zdziwieni? :D Któregoś razu jednak, w nocy z 31 października na 1 listopada, napisał mi, że to będzie jego ostatnie Wszystkich Świętych. Za rok już będą jego odwiedzać… Nie chciałam odpisywać w środku nocy, bo obawiałam się, że na jednym smsie się nie skończy. Dopiero więc rano napisałam do niego. Zadałam tylko jedno pytanie: czy jest na coś chory? Odpisał, że nie, ale ma dość życia. Nie odpisywałam mu już. Nie chciałam, by obarczał mnie winą za wszystko, co uważa za nieudane. Sądzę też, tak przynajmniej słyszałam, że jeżeli ktoś naprawdę chce ze sobą skończyć – to robi to. Takie pisanie, owszem, to próba zwrócenia na siebie uwagi, krzyk rozpaczy – ale ja nie byłam dla niego osobą, która ma go z tego wyciągać. Zwyczajnie, bałam się naprawdę mieć go na sumieniu. Chyba zresztą próbowałam jeszcze do niego zadzwonić. Wydawało mi się, że rozmowa powinna być łatwiejsza. Nie odebrał, i dobrze. Uznałam, że musi sobie poradzić – albo nie, ale to naprawdę nie moja sprawa.
Po dwóch latach uznałam, że Mikołaj już więcej nie napisze. Nie analizowałam powodu, przyjęłam jego milczenie za fakt bez dociekań. I wykasowałam jego numer. Przyznaję, irracjonalne, ale bałam się nawet na liście kontaktów czytać: „Mikołaj”. I dzisiaj Mikołaj znowu napisał. Nic mu nie wychodzi.

Zastanawiam się, kim byłam (jestem) dla niego. Na pewno nie widział we mnie kobiety w sensie fizycznym, erotycznym – w każdym razie nie dał tego nigdy po sobie poznać, czyli wychodzi na moje. ;) Raczej traktował mnie jak telefon zaufania, który powinien być czynny całą dobę, być wyrozumiały i troskliwy, rozwiązywać Mikołajowe problemy i uchronić go przed wszelkim złem tego świata. Niestety, nie spełniałam tych oczekiwań w stu procentach. Być może jednak byłam jedyną osobą, która w ogóle jakiekolwiek wymagania spełniała, i dlatego tak się przykleił…
Bardzo trudno oddać osobowość Mikołaja. Może ten wpis tego tak dobrze nie ukazuje, ale Mikołaj naprawdę budzi we mnie niepokój. Na szczęście nie spotykam go już i tylko pech mógłby sprawić, że mnie odnajdzie. Dzisiejsze smsy były, poza standardowym użalaniem się, również nietaktowne. Oceniam to jako pewną niesprawność społeczną, ale nie zamierzam mu odpisywać. Chyba znudzi mu się kiedyś pisanie do mnie, prawda…? Tylko tym razem muszę porządnie zapisać jego numer. Ktoś ma pomysł, pod jakim określeniem, żeby się zbytnio nie stresować?



Na sam koniec maleńki smaczek: Mikołaj w smsach wspomniał, że nikt nie chce wydawać jego twórczości. Mam nadzieję, że jeśli kiedyś mu się uda, nie dostanę tego do korekty… J

piątek, 19 września 2014

Żegnaj, Gąsko! (Aneks do historii „Przy rowerach”)

(Wcześniejsze losy Gąski i Daniela możecie poznać, zaglądając TU).

Minęło trochę czasu, od kiedy Gąska zdecydowała się zakończyć znajomość z Danielem. Sama trochę była zaskoczona swoją decyzją i szybkością jej realizacji. Początkowo jednak nie chciała się nad tym zastanawiać. Bała się, że zmieni zdanie, że przestraszy się samotności… Więc rzuciła się głową w życie. Co drugi dzień jakiś wysiłek fizyczny – basen, siłownia czy po prostu spacer w dobrym tempie (rowery na razie omijała!), również mycie podłóg (a jak! Nieźle można się zmęczyć, a jak człowiek zmęczony, to i sił na smętki nie ma). Codzienne zakupy – i to bez kupowania na zapas, by następnego dnia musieć wyjść. Gotowanie małych porcji obiadowych powoli wchodziło jej w nawyk i pilnowała się, by nie myśleć nad sensem gotowania dla jednej osoby. Dość późnymi wieczorami włączała jeszcze film na dvd, ale rzadko miała siłę obejrzeć go do końca, tak była zmęczona. Rano wstawała może nie skoro świt, ale z budzikiem, by po śniadaniu umalować się, wyszykować i… zasiąść przy swoim biurku, przed swoim komputerem, do pracy. Po określonej liczbie godzin robiła krótką przerwę na drugie śniadanie, a potem znów pracowała. Następnie przebierała się i szła na spacer czy basen…
Wreszcie jednak doszła do wniosku, że minęło już trochę czasu i musi to przemyśleć. Wybrała pogodny, słoneczny dzień, spakowała coś do jedzenia i picia, sprawdziła, czy ma bilet i pieniądze, i pojechała do Powsina. Trochę spacerowała, trochę siedziała, potem znów chodziła… Przede wszystkim jednak myślała.
Sytuacja z Danielem rozwinęła się zupełnie inaczej, niż sądziła. Przecież gdy go poznała, wydawało się jej, że przeżyła już wystarczająco dużo niepowodzeń, by pakować się w kolejną znajomość, by dać się nabrać na czułe słówka. A jednak – złapała się. I na dodatek znów wpadła w swój ulubiony schemat – facet z problemami. „Po co dałam się w to wciągnąć?”, myślała. „Zaraz… ale przecież właśnie nie pozwoliłam na to! No tak, ale jednak później, nie od razu, kiedy dowiedziałam się o Mariannie… Ale w końcu chciałam dać sobie szansę, nie można tak od razu przekreślać człowieka”.
Zatrzymała się na ostatnim zdaniu, a raczej jego pierwszej części. „Szansę? Na co? Na miłość czy… brak samotności?”. Cóż, musiała spojrzeć prawdzie w oczy. Oczywiście, że miłość może się zdarzyć w każdym wieku i w każdej, najbardziej niespodziewanej i nieprawdopodobnej chwili. Ale wtedy, przy tych rowerach, i po pierwszych spotkaniach, wiedziała, że czuje co najwyżej sympatię. Za to wreszcie miała z kim wyjść, ktoś do niej dzwonił, miała o kim opowiadać koleżankom… Tylko jakim koleżankom? Tym, których już praktycznie nie miała, bo poszły swoją drogą? A te wyjścia? Przecież szybko stały się dla niej stresem, a potem – po prostu uciążliwością, podczas której jednak starała zachować się elegancko. Starała – kolejne słowo-klucz. Potem albo bolała ją głowa po wypitym alkoholu (w dawkach przecież minimalnych, no ale jak to, dorosła kobieta i nie ma ochoty na lampkę wina?), albo była zła za opowieści o Mariannie. A często też była niezadowolona, bo traciła czas na darmo, zamiast robić coś z korzyścią dla siebie. Owszem, jego bliskość na początku była czymś ekscytującym – ale szybko poczuła niechęć do jego dotyku. Stało się to dosyć niezauważalnie i początkowo wiązała to ze złym samopoczuciem czy złością na niego za jakieś słowo. Teraz jednak widziała, że i ciało broniło się przed tą relacją.
„Nie potrzebuję faceta, jak widać” – pomyślała zaskoczonona Gąska. Od razu sama się zaśmiała: „To co, szukam kobiety”. Zaśmiała się jeszcze raz. Potem jednak posmutniała. „Czyżbym miała zostać sama? Na to wygląda. Ale przecież… to nie znaczy, że będę samotna. Jaki jednak sens szukać kogoś na siłę, wiązać się z nim tylko po to, by zaspokoić społeczne oczekiwania? Pewnie, że łatwiej byłoby płacić rachunki we dwoje. Ale jakoś sobie dotychczas radziłam. Za to nie przybędzie mi kłopotów”.

Dwa dni później opowiadała te swoje przemyślenia Jackowi na terapii. Wprawdzie nie byli po imieniu, ale idąc na spotkania, tak właśnie o nim myślała. Pomagały jej te spotkania i czasem żałowała, że nie trafiła do niego wcześniej. Może uniknęłaby choćby tej ostatniej sytuacji. A może nie… Ważne, aby nauczyła się wyciągać wnioski.
– Już to pani robi. I to dobrze – powiedział pan Jacek.
– Naprawdę?
– Naprawdę. – Odwzajemnił uśmiech, choć było w nim trochę rozbawienia. Spojrzała szybko w lusterko przy drzwiach. No tak, znów miała twarz jak szczęśliwe pięcioletnie dziecko. Emocje wyłożone na talerzu. Ale co tam, tutaj mogła się odsłonić. Jacek mówił dalej:
– Wydaje mi się, że wreszcie zaakceptowała pani siebie i swoją sytuację, że przestaje pani szukać potwierdzenia swojej wartości u zewnętrznych osób, zwłaszcza przypadkowych.
– Tak… to chyba prawda, choć może za wcześnie, bym mogła być tego pewna.
– No, nad poczuciem pewności musi pani na pewno – zaśmiał się – jeszcze trochę popracować.
Porozmawiali jeszcze chwilę, dostała kilka informacji na temat ciekawej lektury, jaka mogłaby jej ewentualnie pomóc w pracy nad sobą, umówili się na następną sesję, i wreszcie wróciła do domu.

Następne dni upływały znacznie wolniej. Już nie zamęczała ciała, by wyłączyć myślenie, choć zauważyła, że brakuje jej czasem większego wysiłku. Szła wtedy na basen. Ze zdziwieniem odkryła, że lubi pływać, i że nie potrzebuje do tego towarzystwa. Nie izolowała się od znajomych, ale nie uzależniała od nich swojego planu dnia. Zresztą, tych znajomych zrobiło się jeszcze mniej. Nie bez powodu – wreszcie odkryła, że większość z tych relacji była nietrafiona, z prostej przyczyny: ceniono nie ją, lecz jej naiwność. Kiedy przestała brać każde słowo za dobrą monetę, kiedy wreszcie nauczyła się odmawiać – opustoszało. Miała już pewność. To samotności bała się najbardziej w życiu i to ten lęk skazywał ją na ciągłe porażki. Nie wybierała tego, co dla niej dobre, ale to, co się trafiło, co znalazło się akurat pod ręką – albo wyciągnęło rękę po nią.
Kiedy wreszcie to zrozumiała, poczuła się wolna. Teraz już się nie bała. I teraz zaczęli pojawiać się ludzie, których wcześniej nie dostrzegała lub nie dawała się im dostrzec. Nie rzucała się już jednak głową naprzód. Była ostrożniejsza, wolniej otwierała się na innych, choć nie zamykała się przed ludźmi.


I nie była już Gąską.

czwartek, 18 września 2014

Kocie przytulanki – filmik

Jak ktoś chce obejrzeć bezpośrednio na blogu filmik, który podlinkowałam w poprzednim wpisie, to ten post jest specjalnie dla niego. J


Moje kotki dwa

Fruzia już się powoli zadomowiła, a my z Kociem przywykamy do jej obecności. W końcu mieszka tu ponad półtora miesiąca! Ale ja mam wrażenie, że znacznie dłużej… ;) Wszystko przez te początkowe kłopoty z kuwetowaniem. Każdy dzień sprowadzał się wtedy do liczenia, ile razy już się załatwiała – i gdzie. Wycieranie podłóg, pranie obsikanych materiałów, przeczesywanie internetu w poszukiwaniu kolejnego pomysłu na rozwiązanie tego problemu, zamęczanie znajomych opowieściami o problemie… to wszystko sprawiało, że doba była długa. Nawet bardzo. A niekiedy nawet odczuwałam ją podwójnie. I w takich momentach zastanawiałam się, po co mi to było. Po co mi drugi kot?

Tak naprawdę pozornie spontaniczna decyzja o przygarnięciu Fruzi wcale nie była aż tak pochopna. Już od jakiegoś czasu – kilku miesięcy może – zaczynałam do tego dojrzewać. Powodem był Kocio. Właściwie jak tylko go wzięłam do siebie, zaczęłam słyszeć, że najkorzystniej jest brać koty w dwupaku. Gdybym słyszała to wcześniej, może i tak bym zrobiła. Do kociarskiego świata dołączyłam jednak później, a dotychczas wydawało mi się, że ludzie miewają po jednym kocie – właśnie dlatego, że koty nic sobie z tej pojedynczości nie robią. I twardo trzymałam się tej koncepcji aż do mniej więcej maja, kiedy Kocio po prostu zgłupiał. Dotychczas zgodny, nagle przeistoczył się w potworny wulkan energii, na dodatek dźwiękowy. Miauczał całymi nocami, łaził po regałach, bałaganił jak nie on – jednym słowem, całym sobą zwracał na siebie uwagę. Dnie jednak przesypiał na balkonie i uniemożliwiał mi wybawienie go wcześniej. A nawet jak nie spał, to nie życzył sobie mojego towarzystwa, natomiast w środku nocy to ja nie dawałam rady spełniać jego oczekiwań… Więc zaczęłam myśleć, że może koci kumpel rozładuje trochę ten niedosyt wrażeń.

Wciąż się jednak wstrzymywałam, bo musiałam przewalczyć w sobie inną rzecz. Zdawałam sobie bowiem sprawę, że ta Kociowa niedotykalskość budzi we mnie pragnienie poszukania drugiego kota, który będzie miziakiem. I głupio mi było się do tego przyznać nawet sama przed sobą. Bo Kocio taki kochany kotek, taki mój – cóż, że indywidualista? Nie każdy musi lubić głaskanie (nie tylko o kotach myślę). A może on potrzebuje czegoś więcej z mojej strony? Pracy, starań, zachęty? A ja tymczasem chcę iść na łatwiznę i wziąć do domu „lepszy model”. Nie wyrzuciłabym Kocia oczywiście, ale obawiałam się, że zejdzie na dalszy plan. Oczywiście mogło się też zdarzyć, że wzięłabym tego potencjalnego pieszczocha, który by się szybko wyemancypował. Kocio na początku też się nieźle reklamował jako nakolankowiec. Więc się wahałam…

Ale myśl we mnie była i rosła. I kiedy zdecydowałam się wziąć Fruzię, choć w sumie zdecydował o tym przypadek, byłam gotowa. I może ten przypadek sprawił, że było ciut łatwiej, bo gdybym szła świadomie po drugiego kota, pewnie bym tę decyzję celebrowała miesiąc naprzód. Kocio by to natychmiast odczuł, te przygotowania, te nasze „ostatnie chwile razem”. Bo wiedziałam, że po wzięciu drugiego kota nic już nie będzie tak samo. Nawet gdyby się nie dogadały, nawet jeśli drugi by nie został.

Przybycie Fruzi to jak nowa era w dziejach (na pewno – w naszych). Od samego początku wywaliła nasze życie do góry nogami, wskoczyła w nie bez skrępowania czy nieśmiałości – całą sobą. Był moment, że nie dawałam rady. Czasem mówiłam, że już nie wytrzymam, że chyba ją odwiozę do jej mamy (czyli na podwórko mojej siostry). Ale to było tylko takie głupie gadanie, bo nie oddałabym jej za nic. Gdybym ją zabrała Kociowi, tym samym zabrałabym mu kawałek serca. I nie wiem, czy by mi to wybaczył. 


Kocio się we Fruzi zakochał. Nie jak samiec, tylko jak samotna istotka. Czasem wygląda to tak, jakby ją stalkował, ale naprawdę nie ma w tym złych zamiarów, tylko nadgorliwość w okazywaniu uczuć. J Łazi za nią, wylizuje, podgryza, goni – ale pozwala wyjadać ze swojej miseczki i pozwolił wejść do swojej kuwety. Ona beztrosko z tego korzysta, jest również bezbłędna w podkradaniu jego miejscówek. J Jednak i ona szuka jego ciepełka, i ona przychodzi, by się przytulić.







Wydaje mi się, że dobrze zrobiłam, ale też słusznie postąpiłam, przygarniając najpierw samego Kocia. Nie wiem, czy udałoby mi się nawiązać z nim taki kontakt, jak obecnie mamy. Bo jest między nami więź, która sprawia, że czasem Kocio wydaje mi się kimś więcej niż kot. J
Fruzia jest kochanym tulaskiem, ale gdy patrzę w jej oczka, nie widzę tego porozumienia dusz, jakie łączy mnie z Kociem. ;) Oczywiście, Fruzia jest krócej i może jeszcze będzie między nami „coś więcej”. Fajnie by było.

Dobrym skutkiem przybycia Fruzi jest też to, że Kocio chyba troszkę bardziej zaczyna otwierać się na dotyk. Albo rozluźnia go wspólne wylizywanie, albo widzi, że Fruzia się tuli i nic złego z tego nie wynika… Nie wiem. W każdym razie zaczyna przychodzić częściej i chętniej. Nie dalej jak minioną noc spał obok mnie, pysiem zwrócony w kierunku mojej twarzy. Wygniótł mnie długo i porządnie, wytarł się o mnie, wtulił  w moją dłoń i tak sobie mruczał… aż zasnął. Obok. J

Zaczynam widzieć, że „co dwa koty, to nie jeden”. A już jak widzę coś takiego, jak na tym filmiku, to w ogóle nie mam żadnych wątpliwości co do swojej decyzji. (Zwłaszcza że Fruzia ogarnia kuwetę, co jest niebotyczną ulgą dla nas wszystkich).



wtorek, 16 września 2014

Bez nagrody

Pisałam na początku lipca o tym, że niektóre wydawnictwa nie odpowiadają na ogłoszenia (Puste losy). Motywacją do podzielenia się tamtymi przemyśleniami była oczywiście konkretna sytuacja: rekrutacja w wydawnictwie, w której wzięłam udział, zostałam wybrana do drugiego etapu – próbnej korekty (choć nie wiem, czy było doprecyzowane, czy ma być to redakcja, czy korekta. Zrobiłam na pewno to, co uznałam za stosowne) – i wtedy zapadła cisza. Musiałam się bardzo postarać, żeby uzyskać jakąś informację. Na szczęście maila wysyłałam na konkretne nazwisko, więc – chyba dzięki zaskoczeniu po tamtej stronie – dodzwoniłam się i dowiedziałam, że tak, zostałam zweryfikowana (a raczej jakość mojej pracy) pozytywnie. Super, więc podałam proponowaną przeze mnie stawkę, z wyraźnym dopiskiem, że jestem otwarta na negocjacje. I zapadła cisza.

Był okres wakacyjny, więc wiadomo, urlopy itede – ale w takim razie czemu prowadzono rekrutację w takim momencie? Poza tym, niezależnie od pory roku, prace redakcyjne powinny iść normalnym trybem. Może nieco wolniejszym, co dla większości jest zrozumiałe (sama to odczułam, gdy redagowałam pracę zbiorową. Ciężko było połapać autorów, by zaakceptowali poprawki. Na szczęście zleceniodawca rozumiał), ale jednak trwają. To może być dobry moment, by dać komuś szansę i coś zlecić potencjalnej nowej osobie. (Na normalną umowę, oczywiście). Prace dzięki temu aż tak bardzo się nie opóźniają, a kandydat na stałego współpracownika (bo nie bądźmy śmieszni, nie mówmy o etatach) może wykazać się swoimi kompetencjami. Tak więc sobie tłumaczyłam, czemu robią rekrutację w połowie czerwca.

A może inaczej było? Może ogłoszenie musiało się ukazać, ale było już wiadomym, że odpowiednia osoba na to stanowisko już dawno jest? No to robimy formalnie rekrutację, ALE: w momencie, gdy wiele osób robi sobie przerwę wakacyjną (tak, freelancerzy też czasem urlopują) i wtedy, gdy można przeciągać czas wysłania odpowiedzi. Jedni się zniechęcą tym czekaniem i machną ręką, a nadgorliwcom w moim typie powie się, że ojej, nie ma kogoś tam, są urlopy i dlatego tyle to trwa. W końcu i taka osoba się połapie, o co chodzi.

Niedawno zajrzałam na forum wydawnicze, gdzie wypowiada się wiele osób z branży, znających rynek lepiej niż ja. Tam dowiedziałam się, że nie mam już co czekać, bo nie tylko ja jestem w takiej sytuacji: pozytywnie oceniona próbka – podanie stawki – cisza. Przypuszczam jednak, że nawet gdyby się odezwali, zawarłabym umowę i wykonała pracę, to na pieniądze czekałabym długo. Wierzę, że bym je dostała, ale nie sądzę, że w terminie. I nie jest to pomówienie, bo ja tylko tak uważam, ale jak mało kiedy jestem tych mniemań pewna. Na tyle, by nie żałować.

Co oczywiście w żaden sposób nie poprawia mojej sytuacji zawodowej. Na co dzień jakoś jest, ale znów zaczynam mieć uczucie, że walę głową w ścianę. Z rozpędu, bo co jakiś czas zapominam, że to nie ma sensu. I wysyłam CV, i molestuję znajomych, i sama się ogłaszam… I co miesiąc zastanawiam się, czy to się kiedyś zmieni na lepsze.

piątek, 12 września 2014

Prześladowca


Kocie zabawy nieraz wyglądają jak naprawdę ostra walka. Ale u nas na szczęście wszystko kończy się dobrze. W każdym razie – dotychczas tak się kończyło. Koty się polubiły i nie ma w nich agresji. Często śpią razem, liżą sobie uszka, a nawet całe łebki. Kocio jednak momentami bywa nienasycony. Różnie się to kończy. Nieraz dostanie łapką po pysiu, nieraz tylko się gonią, a czasem Fruzia po prostu go ignoruje. Ale co by się nie działo, nikomu nie dzieje się krzywda, a oglądanie ich gonitw to niesamowita frajda. Którą chętnie się podzielę. J

(Swoją drogą, Kocio ma jednak te skłonności do stalkerstwa… :P).







wtorek, 9 września 2014

Mądre zmiany

Zastanawiam się nad zmianą weterynarza. A właściwie – przychodni weterynaryjnej. Ciocię Anię dalej lubimy, ale ten Wetmedic jest jednak stosunkowo daleko. No dobrze, nie na końcu świata i jednym autobusem da się dojechać. Tyle że nie jest to jakaś specjalistyczna przychodnia, a moje koty też na razie nie potrzebują wyszukanych konsultacji (odpukać). Ot, szczepienia i odrobaczenia. Więc właściwie może sensowniej będzie poszukać sobie jakiejś lecznicy na osiedlu? Po co jeździć? Ani to dla kota wygodne, ani dla mnie przyjemne, zwłaszcza że jeździmy autobusem, co nie jest tak bardzo komfortowe, a jak przyjdzie chłód, to i czekanie na autobus przyjemne nie będzie. A na osiedlu gabinetów weterynaryjnych może mniej niż salonów fryzjerskich, ale jednak sporo.
Bo właściwie to do Wetmedic zaczęłam jeździć ze świnką. Parę lecznic, które zwiedziłam na osiedlu, jakoś mnie do siebie nie zachęciły wizerunkowo, a i Agrafka nie była typowym pacjentem (bo jednak podstawowy „klient” to kot lub pies). Z Kociem nie chciałam też chodzić do lecznicy, z której go wzięłam, żeby mu się źle nie kojarzyło (albo zbyt dobrze :P). I tak jakoś zostałam przy cioci Ani. Ostatnio jednak, przyznam, zaczęły mnie zastanawiać ceny. Rozumiem, że wszystko kosztuje, a poza tym u weterynarza – w przeciwieństwie do lekarza „ludzkiego” – płaci się tylko raz (bo nie ma wymuszonej składki na ubezpieczenie, która bardzo mało daje). Mimo to chyba nikt nie lubi przepłacać. Sprawdziłam więc dzisiaj gabinet, którego reklamę zauważyłam parę tygodni temu. Wreszcie wyszłam wieczorem na spacer i zajrzałam, jak tam jest.
W sumie to mi się spodobało. Porozmawiałam z panią weterynarz, podpytałam trochę o ceny, ale i zabiegi, lekarzy, przy okazji rozglądając się i oceniając warunki. Jak na zwykłą profilaktykę to chyba nam wystarczy. Pójdę chyba z Fruzią niedługo na czipowanie (bezpłatne) – i zobaczymy. A jak nie, to chyba i tak mimo wszystko poszukam innego – bliższego i tańszego gabinetu. (Jak sobie przypomnę, ile się musiałam najść z tym biednym chorym Kociem ostatnio… a ile on musiał się naczekać, zanim wróciliśmy do domu…).
Dlaczego tyle o tym piszę? Nie chcę robić ani reklamy, ani antyreklamy żadnemu gabinetowi. Jeden znam i uważam za dobry, tyle że dalej. Drugi poznam, a na starcie ma dwa plusy: jest blisko i proponuje lepsze ceny. Ale zastanawiam się nad samym procesem zmiany. Nagle zdałam sobie sprawę, że po prostu nie jest mi łatwo zdecydować się na to. Lubię stałość, powtarzalność. Daje mi to poczucie spokoju i bezpieczeństwa, ale też – bycia w porządku. Teraz bowiem wydaje mi się, że zmiana weterynarza to jakaś nielojalność z mojej strony. Że skoro jesteśmy w bazie, że skoro tyle czasu tam chodzę – to powinnam chodzić dalej. A poza tym tak fajnie, że wchodzimy i jesteśmy rozpoznawalni… J
Tyle że możemy być rozpoznawani i w innych gabinetach, wystarczy tam pójść kilka razy. A co do tego, że „nie wypada” zmieniać lekarza i przychodni… cóż, tak czuję, ale to bardzo naiwne uczucie. Wygodne dla drugiej strony, ale nie dla mnie. I w ogóle w tym przypadku powinnam się kierować dobrem kotów, a dla nich bliżej = lepiej. To z pewnością.
Ale zmiany nie są na porządku dziennym mojego życia. Długo w ogóle mi przychodzi uświadomienie sobie, że jeśli coś mi nie odpowiada, to nie muszę w tym trwać. Kiedy zaś już przyjdzie, znów musi minąć okres, kiedy opadnie przerażenie spowodowane tymi zuchwałymi myślami, aż wreszcie uznam, że jestem gotowa TO zrobić. Obciąć włosy. Przefarbować je. Odejść z pracy. Skończyć niekorzystną znajomość. Zmienić weterynarza. Zacząć solić jajka.
I robię TO, pełna przerażenia, a zarazem przekonana, że teraz niebo spadnie mi na głowę. Najczęściej jednak nic się nie dzieje… albo dzieje się dobrze: otrzymuję wyrazy uznania, komplementy czy czuję się wreszcie zdrowsza i wcale nie tak samotna, jak może to wyglądać. A z wcześniejszych obaw chce mi się tylko śmiać.

Zmiany są potrzebne. Przecież nic nie trwa w tym samym kształcie – przeciwnie: rośnie, starzeje się, zmienia miejsce. I trzeba się z tym pogodzić i dopasować swoje „ja” do teraźniejszości. Tyle że trzeba też umieć ocenić, co należy zmienić i kiedy. Często „życzliwi” próbują nam w tym pomóc; czasem naprawdę mają dobre intencje. Ale jeśli sami czegoś nie będziemy chcieli zmienić, wysiłek zda się na nic.

Pierwszym etapem dobrej, mądrej i trwałej zmiany jest uświadomienie sobie tej chęci. Potem – szybciej lub wolniej – przebywa się kolejne etapy, by wreszcie osiągnąć cel. W moim przypadku niestety trwa to raczej dłużej niż krócej. Za to efekty są trwalsze. I to jest dobre.

piątek, 5 września 2014

Czy panowie muszą...?

Poranki w ostatnim tygodniu przypominają Dzień świra. (Swoją drogą, w tym filmie analogii do swojego życia znajduję aż za dużo). Myślę, że każdy, kto chociaż raz oglądał ten film, pamięta scenę, gdy pod oknami Adasia panowie robotnicy zaczynają swoje hałaśliwe prace.
Dla przypomnienia:


Więc u mnie ostatnimi czasy poranki bywają równie hałaśliwe, bo w moim bloku zakładany jest nowy hydrant przeciwpożarowy. Panowie do pracy przystępują przed ósmą, obowiązkowo – od włączenia wiertła. Moim zdaniem: największego, jakie mają. (Może korzystają, że jeszcze UE nie wprowadziła przepisów o zmniejszeniu mocy tych urządzeń?). Tak więc osoby, które z różnych względów nie wychodzą przed tą godziną z domu (a nawet mogłyby nie wychodzić wcale), nie pośpią sobie krzynkę dłużej. O nie. Ciekawe, że te pobudki wzmacniają moje pozytywne myślenie. Za każdym razem, kiedy zostaję wyrwana z błogiego snu (od czasu, gdy kuweta wróciła na właściwe miejsce i nie ma już jej w pokoju, śpię dużo lepiej, a i koty to uwzględniają), wprawdzie nie puszczam wiązanki jak Adaś, ale nie da się ukryć, że w pierwszej chwili zionę agresją. Potem jednak uzmysławiam sobie, że:
1)      Jak dobrze, że nie mam małego dziecka.
2)     Jak dobrze, że chwilowo odpuściły migreny (i trwaj, chwilo…).
3)     Jak dobrze, że nie wróciłam właśnie z nocnej zmiany.
4)     Jak dobrze, że mogę odespać w ciągu dnia.

Widzicie, ile pozytywów? Wcześniej ich tylu nie widziałam. J

Jednak problem zaczyna się wtedy, gdy muszę usiąść do pracy. I to jest bezsprzeczny minus. Przy redagowaniu tekstów naprawdę cisza jest konieczna. Myślę wtedy o tych hałasach (i ich sprawcach) naprawdę brzydko. :P Ale… z drugiej strony, to w biurze czasem warunki nie są lepsze. Czasem hałas ogólnych rozmów, dzwoniące telefony, szum drukarek i innych tego typu urządzeń nie pozwalają się skupić w znacznie większym stopniu. Wiertarka przynajmniej brzmi równo. A jeśli nie – to z kolei krótko. Poza tym, właściwie nie muszę wtedy pracować. Zazwyczaj sama ustalam czas pracy. W czasie wierceń mogę iść na zakupy, zająć się domem, gotowaniem… A do pracy usiąść, gdy panowie zakończą dniówkę. W biurze za to nie mogę narzucić sobie ani godzin wykonywanej pracy, ani też nakazać innym zapewnienia mi odpowiedniej atmosfery. Nieraz wprawdzie zakładałam na uszy słuchawki, by nieco odizolować się od dźwięków… ale po pierwsze, wydaje mi się to nieeleganckie. Po drugie, nie słyszy się pytań współpracowników. Po trzecie, dalej nie ma się ciszy, tylko inne źródło dźwięków – wprawdzie bardziej jednolite, ale jednak nie jest to cisza. Nie ma więc dobrego rozwiązania.

Taak… dobrze umieć pracować w domu. Żeby jeszcze tylko więcej zleceń było. J

środa, 3 września 2014

Siatkówka

Poszłam dzisiaj na zakupy. Żaden shopping po galeriach, tylko klasyczna siatkówka – za jakimś kabaretem przejęłam to określenie najpopularniejszego sportu kobiecego, jakim jest robienie zakupów spożywczych. Choć ilość siatek/toreb, z którymi wraca, często bywa podobna…















Z mojej strony to w zasadzie żadne bohaterstwo, co to jest zrobić zakupy dla jednej osoby. Na początku, gdy zamieszkałam sama – o, to było wyzwanie! Rozplanować kasę, żeby na miesiąc starczyło, potem nauczyć się cen, potem szukać tych korzystniejszych, potem nauczyć się rozpoznawać korzystne promocje od oszukańczych. (Wiecie, o czym mówię. Fałszywe przeceny – kilka dni wcześniej sztuczna podwyżka, a potem nagle „promocja”! Albo artykuł plus gratis, tyle że w rzeczywistości bez tego gratisu jest tańszy).
Szybko to zaczęłam ogarniać, bo w sumie to takie zakupy też potrafią dać frajdę. (A jeszcze jak się je robi we dwoje… Z Misiem nieraz chodziliśmy na takie wyprawy. Nieraz mam wrażenie, że to były jedne z lepszych chwil – bo takie codzienne, prawdziwe…) To jak polowanie. J Można upolować lepszą cenę, trafić na oryginalną przyprawę czy akurat przyjść na dostawę i wyjść z jeszcze ciepłym chlebkiem. Takie rzeczy też dają radość. Oczywiście, minusy też są. Tak jak w Empiku czy podobnych miejscach zmorą jest „Mogę być winna grosika?”, to w sklepach spożywczych (czy to market, czy osiedlowy sklepik, czy stoisko na bazarze) – a dokładnie: w miejscach, gdzie towar jest ważony – do białej gorączki doprowadzają mnie sprzedawcy, którzy przeważają produkty. Jasne, że czasem może się rzucić za dużo. Pani (najczęściej) może się spytać, czy zostawić. Ale bywa, że po prostu daje więcej, oczywiście za adekwatną cenę. Kiedyś cierpiałam w milczeniu, ale wstydziłam się powiedzieć cokolwiek. Dawno jednak to się zmieniło. Dzisiaj kupowałam antonówki. Zamarzyło mi się ciasto z jabłek, więc poszłam na bazarek. Poprosiłam o kilogram. Pani zważyła półtora i pyta, czy może być. Nie, nie może. Z fochem wyjęła pani najmniejsze jabłko, zostało kilo dwadzieścia. A obserwując ją przy nakładaniu, widziałam, jak włożyła tam jabłko – olbrzyma. Więc mówię, żeby je wyjęła, za to włożyła to mniejsze. I co? Równy kilogram. J
W ostatnim czasie miałam tylko raz odwrotną sytuację. Kupowałam żołądki i zaplanowałam koło kilograma, ale pomyślałam, że jak doważą, to się lepiej wszyscy najemy (do konsumpcji planowałam siebie i koty). Pan, który je nakładał, był chyba pierwszy dzień na stoisku – jeśli nie w pracy. W pewnym momencie pomyślałam, że zacznie po jednym wkładać, tak bardzo się denerwował. Wreszcie uznał, że już, i położył na wagę. Siedemdziesiąt deko. „Wystarczy?” – spytał błagalnie pan. „Oczywiście, że nie”, mówię. „Może być nawet ciut powyżej kilo”, dodałam. Pan mało nie padł. Niemniej dzielnie kładł dalej i w pewnym momencie zastanowiłam się, czy będę miała sumienie powiedzieć mu, że jest za dużo. Bo na oko widziałam już, że dawno kilo osiągnął. Ale nie było tak źle, wyszło kilo trzydzieści. Wzięłam, poprosiłam tylko o dodatkowy woreczek. Koty miały niezłą wyżerkę. J
Takie sytuacje jednak zdarzają się rzadziej. I dlatego mimo wszystko wolę samoobsługę (przy mięsie może się nie da, ale z warzywami i owocami już można sobie poradzić).
Wracając do uprawiania siatkówki. Oprócz przyjemności kupowania i wydawania pieniędzy wyrabia ona niezłą kondycję. W przeciwieństwie do klasycznego shoppingu, po którym bolą najczęściej jedynie nogi, tu pracują wszystkie mięśnie. Wynika to z prostego faktu, że zakupy nóżek nie mają, same nie chodzą i torby trzeba własnoręcznie donieść do mieszkania. Swego czasu wynajmowałam mieszkanie na czwartym piętrze bez windy. To było wyzwanie… Na dodatek sklep, do którego chodziłam, był po drugiej stronie ulicy, więc jechanie tam samochodem było bez sensu. A powrót z zakupami jednak się odczuwało. I potem to czwarte piętro… Teraz to mam luksusowo, bo mieszkam na parterze. Zresztą wycwaniłam się i część zakupów robię w internecie. Głównie tych, których noszenie wymaga dobrej kondycji. Więc: woda, mąka i inne sypkie, proszki do prania. Naturalnie, na początku uderzyło mi nieco do głowy, i zamawiałam też drobniejsze produkty – kto bogatemu zabroni? Szybko jednak okazało się, że nie czuję się taką krezuską, a i konto w banku temu przytaknęło. Więc pozostaję przy zamawianiu raz na jakiś czas wyżej wymienionych produktów – plus wyposażenie dla kotów, które swoją drogą też nieźle potrafi ważyć. I tu potrafię nawet dopłacić za dostawę, byle nie targać worka ze żwirkiem… J