niedziela, 31 sierpnia 2014

Z ostatniej chwili: KONKURS

Kocio ma szansę zostać DACHOWCEM SIERPNIA 

w konkursie organizowanym przez Pet Supplies Polska. Wygrać można m.in wypasioną kuwetę, więc rozumiecie ciśnienie... ;)

Jeśli lubicie Kocia, zagłosujcie na niego tutaj: 




Ludzka (nie)obyczajność

Ostatnie dwa dni spędziłam intensywnie między ludźmi. Tylko w dwóch przypadkach  chodziło o spotkanie czysto towarzyskie: z kumplem i pewną miłą kociarą. W pozostałych sytuacjach po prostu musiałam bratać się z tłumem spotykanym w przestrzeni publicznej. Obserwowane zachowania tak masy, jak i jednostek, niezmiennie wprawia mnie w zadziwienie.
W sobotnie południe jechałam autobusem. Kocio rozpoczął bowiem ranek od eksponowania swoich dolegliwości żołądkowych, a kiedy w wydzielinie zobaczyłam krew, bez namysłu zapakowałam go do transporterka i ruszyłam do weterynarza. Nie miałam akurat długookresowego biletu ani żadnego zapasu kartonikowych, więc oczywiście najbliższe kioski były zamknięte.
(Mogłam oczywiście pójść z Kociem bliżej. Mam na osiedlu przychodnię weterynaryjną, do której zabierałam Kocia właśnie w takich „awaryjnych” sytuacjach. Wprawdzie dźwiganie prawie pięciokilowego futra w transporterze mocno daje w kondyncję, ale czego się dla kota nie robi. Szkoda tylko, że czynna od godziny 10 przychodnia nie została o tej porze otwarta, budynek zaś sprawiał wrażenie, jakby nikt się do niego nie spieszył. Okej, może urlop, ale jednak fajnie byłoby wywiesić kartkę czy notkę na stronie internetowej – zwłaszcza w dobie smartfonów).
Mimo braku tego biletu wsiadłam więc do autobusu (bez biletomatu niestety) i wysiadłam przy pierwszym automacie biletowym – obok otwartego kiosku naturalnie. Miałam pełną świadomość, że jadę bez biletu, czego naprawdę nie praktykuję. Chociaż ceny biletów są, według mnie, nieadekwatne do tego, co pasażer otrzymuje w zamian, to nie uważam to za uzasadnienie, by oszukiwać. Jadąc te dwa przystanki na gapę, byłam przygotowana, że jeśli będzie kontrola, to po prostu zapłacę zasłużony mandat. I dziwi mnie, mimo wszystko, postawa ludzi, którzy właśnie jadąc bez biletu, uważają się za megacwaniaków i są szczerze oburzeni tym, że jednak od czasu do czasu w autobusach pojawiają się kontrole. I oczywiście to kanar jest winny, że gapowicz dostał mandat…
Podobnie jest z przechodzeniem przez ulicę w niedozwolonym miejscu czy na czerwonym świetle. Jasne, każdemu pewnie się zdarzy, z różnych powodów. Należy jednak zachować wtedy jeszcze większe niż zwykle środki ostrożności, zasadę ograniczonego zaufania (widać już, czemu jest to tak ważne). A i tak, w razie spotkania z przedstawicielem odpowiednich służb, przyznać, że popełniło się wykroczenie. No bo tak jest.
Osobiście od pewnego czasu wolę podejść nawet kilkadziesiąt metrów czy poczekać dodatkowe kilka minut (nawet przy kiepskich warunkach pogodowych), bo jednak moje bezpieczeństwo jest dla mnie najważniejsze. Ciarki mnie jednak przechodzą, gdy widzę niekiedy (ale wcale nie tak rzadko) starszych ludzi (i nie tylko), którzy z siatkami czy wyładowanymi nimi wózeczkami na czerwonym świetle wchodzą na jezdnię. Albo na pasy w miejscu bez sygnalizacji, ale bez rozeznania, czy coś jedzie, czy nie. I potem są takie sytuacje, jakiej doświadczyłam, gdy już z Kociem od tego weta wracałam. Kierowca autobusu musiał prawie w miejscu stanąć przed takimi niefrasobliwymi pieszymi. Oczywiście pasażerowie oburzeni, jak on jedzie, przecież ktoś mógł się przewrócić… A ja podziwiałam kierowcę i jego refleks, tym bardziej że chwilę wcześniej z podporządkowanej ulicy próbował wjechać mu pod koła samochód osobowy. No faktycznie, jak ten kierowca autobusu jeździ…
Dzień wcześniej wybrałam się wieczorem na pocztę, by odebrać przesyłkę. Kolejna sytuacja: stoję przy pasach, światło czerwone. Chwilowo nic nie jedzie, ale światła dla samochodów niedawno się zmieniły, a cykl znam, więc wiem, że w każdej chwili coś się może (i ma prawo) pojawić. Więc stoję. Tymczasem do jezdni podbiega pan biegacz. Sportowiec oczywiście nie przejął się taką drobnostką, przebiegł po pasach i truchtał dalej… No tym razem miał szczęście, ale nie zawsze musi tak być. I wtedy ten sport nie wyjdzie mu na zdrowie.
O rowerzystach, nagminnie przejeżdżających po pasach DLA PIESZYCH, nie dla rowerów, już nie będę pisać, bo tego już nie potrafię całkowicie pojąć. Kiedy jeździłam samochodem, najbardziej bałam się, że na pasach znienacka pojawi mi się taki cyklista. I o ile była ścieżka rowerowa, to można było się na to przygotować. Ale rowerzyści, jak i motocykliści, są wszędzie…
Nie tylko jednak na ulicy widać ludzką bezmyślność. Odkąd jestem na Facebooku, zastanawia mnie fenomen lajkowania postów, które przekazują informację na przykład o smutnym wydarzeniu. Czy osoby, które „lubią” wiadomość o tym, że czyjeś zwierzątko pobiegło za Tęczowy Most, naprawdę przeczytały post? Rozumiem, że nie każdy ma chęć wpisywać komentarze, ale pod takim postem dać „lajka”… Momentami ta bezmyślność jest aż fascynująca.
A Kociowi na szczęście nic poważnego nie jest. J

piątek, 29 sierpnia 2014

Kocia mama

Odkąd wzięłam Fruzię – a minął już miesiąc – bardzo trudno skupić mi się na innym niż kot temacie. Wiem, że wygląda to dosyć niezdrowo, ale to niestety siła wyższa. J Fruzia jest tak absorbującą koteczką, że wybija się na plan pierwszy, niezależnie od mojej chęci. ;)
Pamiętam, że jak Kocio przybył do domu, również byłam nim bardzo zaabsorbowana. Wynikało to jednak – jak widzę to teraz – z oszołomienia nowością. Wtedy wreszcie spełniło się jedno z moich życiowych marzeń, czyli kot w domu. Ten początkowy okres zatarł mi się jednak w pamięci. Zostały nieliczne zdjęcia i wspomnienia. Najwyraźniejszym jest – uczucie zawodu, że kot jest niedotykalski. Zupełnie inaczej wyobrażałam sobie kocie zachowanie. No nie mówię, że chciałam się miziać dwadzieścia cztery na dobę, ale nie spodziewałam się, że Kocio – początkowo mruczek i przytulak nocny – zacznie się tak dystansować. Czasem myślałam, że to efekt mojego błędu, innym razem po prostu się z tym godziłam. Wydawało mi się wtedy, że jest mi trudno. ;)
Fruzia wywróciła do góry nogami te przekonania. Okazuje się, że biorąc Kocia, trafiłam na super ułożonego i wychowanego kotka. Po prostu jest to „sir” Kocio, który zawsze wie, jak się zachować. Wygląda też na to, że szanuje wpajane mu przeze mnie zasady – oczywiście wskakuje na szafki i stoły, choć niektóre miejsca są mu zabraniane, ale napomniany – często schodzi. Naprawdę. Nigdy nie było między nami takiej wymiany zdań:


Dżentelmenem jest Kocio w prawie każdej sytuacji. Nawet w momentach bardzo osobistych, typu czynności kuwetowe. Naturalnie, przychodził do mnie i paczył, ale w pewnym momencie chyba uznał, że sobie radzę i zaprzestał kontroli. J Co jednak ciekawe, sam też wymusił osobność w tych szczególnych chwilach. Nie żałowałam mu tego. J


Skoro już o kuwecie mowa… Na szczególne podkreślenie zasługuje Kociowa zgodność na wszelkie eksperymenty. Niedoświadczona kociara, jaką byłam niespełna rok temu, fundowała mu nieoczekiwane zmiany. A to zakrytą kuwetę, z którą dość szybko się pogodził (wystarczyło wyjąć drzwiczki), a to innowacje żwirkowe… Brał na klatę wszystko, co proponowałam, aczkolwiek przy silikonie zdecydował, że nie. Dał jednak to do zrozumienia szybko i wyraźnie. Można? Można. J
Największą próbę charakteru przechodzi jednak Kocio teraz. Fruzia zresztą oboje nas ćwiczy, ale Kocio chyba radzi sobie lepiej. Początkowo ustępował małej w wielu sprawach, co ona perfidnie wykorzystywała. Przykładowo – wyżerając mu mokre jedzenie (Kocio je niespiesznie, delektując się każdym kęsem. Czasem mam wrażenie, że brakuje mu tej serwetki pod szyją i sztućców… J ). Odsuwał się wtedy i tylko tak na mnie paczył… Teraz jakoś temat się unormował.
A ja dopiero teraz widzę, że Kocio jest idealny, choć powściągliwy w okazywaniu uczuć. J Fruzia mi pokazała, jak wiele kłopotów można mieć z kotem. J
Jej bezsprzeczną zaletą jest niesamowita przylepność. Pod tym względem śmiało może zaspokoić wszelkie oczekiwania. Sama potrafi władować się na człowieka, mruczy prawie przy każdym dotknięciu, ugniata, wylizuje nosy i palce. Słodziak. I dlatego pewnie tak wiele jej się wybacza. J
Bo poza tym osobistym urokiem ma do zaoferowania ogromną niefrasobliwość. Nie przejmuje się kwestiami typu „czy można?” – tylko zajmuje Kociowe miejscówki, pcha się do jego miski i „zaklepała” sobie do spania mój biurkowy fotel. Zabawki, drapaki – wszystko jest Fruzi! Nie, nie tak, że nie użyczy. Ale po prostu jest szybsza. Kocio, z prawdziwie angielską flegmą (są podejrzenia, że mu się w rodzinie jakiś brytyjczyk plącze – albo mamusia się zapaczyła, albo sama była brytyjką, tyle że poszła na ląfry :P), zanim podbiegnie do „ofiary”, musi się skupić, zastanowić, czy warto, przyjąć pozycję – i wtedy ewentualnie próbuje zdobyć. Niestety, Fruzia w tym czasie zdążyła skoczyć trzy razy. Co z tego, że niecelnie? Ale Kocio został rozproszony i cała procedura rusza ponownie… ;) (Przestaje dotyczyć rzucanych smakołyków :P).
Poza tym Fruzia jest gadułą. Miauczy (pierwsze sugerowane imię było „Piszczałka”), mruczy, syczy, warczy, szczeka – full pakiet. Kocio musi być pod dużym ciśnieniem, żeby dźwięk z siebie wydobyć. J
Tematu kuwety już nie będę obszernie omawiać. Krótko streszczę: ile ja się nasprzątałam, zanim się okazało, że po prostu kuweta musi być odkryta, a żwirek – bentonitowy. Nie mogła powiedzieć od razu, tak jak Kocio przy silikonie? Co gorsza, temat nawraca. Ostatnio znów była „wpadka” – cudzysłów dlatego, że tak naprawdę to było działanie zamierzone (widziałam, jak wyszła z kuwety, by nasikać obok). I teraz zgaduj, człowieku, co było nie tak.
Tłumaczę jednak sobie (a mam wsparcie w tej tezie), że Fruzia po prostu jest jeszcze mała. Co z tego, że Kocio był w podobnych „miesiącach”, kiedy go wzięłam? Kocio był prawdopodobnie od małego „mieszkaniowy”, a na pewno kuwetował. Tymczasem Fruzia została wzięta z podwórka, gdzie nawet górki piaseczku dla kotów nie było. Poza tym trafiła do mnie tydzień po rozłące z mamą i rodzeństwem (tamta dwójka poszła w dwupaku do ludzi). I nagle z podwórka, bez bliskich (nawet swoich człowieków), trafiła do mieszkania, w obce miejsce, z nową pańcią i wielkim kocurem. Sporo dla takiego malucha. Przez ten miesiąc widzę, że sporo zmian na lepsze zaszło. Pewnie z kuwetą też tak będzie i nauczy się jej tak, że stanie się to oczywiste i naturalne – jak dla Kocia. J A cała ta żywiołowość i roztrzepanie – albo miną, albo po prostu taki jej urok. Nie przeszkadza mi to, oby tylko ta przylepność jej nie przeszła. J
Tak naprawdę oba te koty są kochane. Różnią się od siebie charakterem, temperamentem – ale to przecież piękne. Inaczej byłoby nudno. Przylepność Fruzi zaspokaja moje pragnienie kontaktu z kotem, dzięki czemu nie molestuję już tak Kocia. ;) On z kolei zaczął troszkę więcej do mnie przychodzić. Na krótko, ale miźnie się wieczorem, pomruczy, ugniecie… i pójdzie. Może patrzy na Fruzię i widzi, że to jednak nic strasznego? ;) Może walczy o swój zasób? :P Ciekawe też, że kiedy Fruzia przyjdzie wieczorem na mizianki, gdy już gaszę światło, jak spod ziemi wyrasta Kocio – i niby jej nie wygania, ale jednak sprawia, że ona sobie idzie. Jej z kolei nie przeszkadza, gdy Kocio kładzie się obok mnie. Paczy na to obojętnie i z daleka. J


Następny wpis będzie o człowiekach, obiecuję. J

środa, 27 sierpnia 2014

Kocie zapasy

Przestało mi wystarczać robienie zdjęć – zaczęłam kręcić filmiki. :P Ale miałam urodziny, dostałam w prezencie aparat z funkcją nagrywania filmów, to co sobie będę żałować? ;) (Kto bogatemu kociarzowi zabroni?). Na takie koty można się patrzeć godzinami. A jak miło będzie porównywać, jak koty urosną... Ciekawe, czy Kocio wytrzyma ten dynamit, na jaki zapowiada się Fruzia? J

(kliknij) Kocie zapasy 


czwartek, 21 sierpnia 2014

Coś dla człowieków

Właśnie odkryłam, że BARDZO chcę iść do pracy. Nie zabrakło mi drastycznie pieniędzy. Nie nudzę się. Nie szukam męża czy znajomych. Przyczyna jest zupełnie inna. Mam dość widoku kuwet.

Dzisiaj zauważyłam (bardzo pomogła mi w tym pewna rozmowa), że zachowuję się jak młoda matka, która siedzi w domu z małym dzieckiem. Moje życie kręci się obecnie wokół jednego faktu: gdzie Fruzia załatwi swoje potrzeby. A każde celne „trafienie” powoduje taki przypływ radości, że mam ochotę obdzwonić z dobrą nowiną pół miasta i zamieścić zdjęcia na fejsie. (No, z tym ostatnim może trochę przesadzam. Ale tylko trochę :D).

W zasadzie nic dziwnego. Te problemy z kuwetą to nie tylko chwilowy dyskomfort, ale obawa, czy kocie relacje układają się prawidłowo, czy nie jest to wynik choroby… Przede wszystkim jednak: sprzątanie, wycieranie, zamiatanie, pranie. I kasa na kolejne porady, żwirki, odplamiacze. Trochę wkurz, że starszy, zamiast zachęcać młodszą do kuwety toaletowej, sam przeniósł się do sypialnianej.

Wszystko to absorbuje mnie prawie nieustannie. Na dźwięk chrobotu żwirku mam wrażenie, że zamiera cały dom. Sama zaczynam zmieniać się w stalkera, który śledzi koty w tak intymnej sytuacji. I jeszcze kradnie ich urobek, który nie daje się tak łatwo zutylizować jak przy drewnianym żwirku.

Wbrew pozorom, to wcale nie jest fajne. I z jednej strony mam świadomość, że dla zewnętrza mam „odpieluszkowe (odkuwetowe) zapalenie mózgu” – tak najkulturalniej rzecz ujmując, ale z drugiej, sytuacja jest naprawdę uciążliwa. Jestem bardzo wdzięczna tym nielicznym osobom, będącym ze mną duchem, ale wierzę, że mogą mieć dość. Sama nie wytrzymuję i gdybym jutro nie szła do biura, to chyba uciekłabym na cały dzień choćby do parku. ;)

I teraz myślę, że jednak nie dałabym rady stać się taką totalną kobietą domową. Inaczej pracuje się w domu, kiedy jest się samemu. Natomiast przebywanie dwadzieścia cztery godziny na dobę z niedorosłą istotą typu kotek czy niemowlak to prosta droga do szaleństwa. Nie zdawałam sobie z tego sprawy iks czasu temu, gdy zajmowałam się malutką siostrzenicą. Owszem, byłam na bieżąco w temacie, które pieluchy chłoną najlepiej. Jednak wtedy studiowałam, więc z konieczności przebywałam nie tylko z młodymi mamami. Zatem dziecko nie zaabsorbowało mnie tak bardzo, jak teraz koty.

Ha, nawet Kocio nie sprawił, że uciekałam z domu. Ale to był od samego początku ogarnięty koteczek, z którym jedyną trudnością było nawiązanie kontaktu fizycznego. Fruzia natomiast dała mi nieźle do wiwatu. Poczułam, że mam kota, i naprawdę, muszę odpocząć. Zaczęłam częściowo już dzisiaj, idąc na zakupy dla siebie. Wreszcie nie oglądałam kuwet, drapaków, myszek i karm. Nawet papier toaletowy był wspaniałą odmianą. Bo NIE DLA KOTÓW. J

Z drugiej strony, osoby z zewnątrz, które krytykują takie monotematyczne istoty (młode mamy czy kocie mamy), też powinny zrozumieć, że nie wiąże się z to ograniczeniem intelektu, tylko zwyczajnie wynika z konieczności życiowej. Jak boli ząb, też wciąż o nim myślimy. Jak dziecko czy kot nie ogarnia jakiejś czynności albo zwyczajnie jest za małe i trzeba to zrozumieć, co nie jest przecież równoznaczne z nową pasją. I niech ten mąż wracający z pracy nie dziwi się, że ona nie ma siły rozmawiać o czymś innym niż kupki i kaszki. Zwyczajnie, tym żyje i jutro też będzie musiała to przerabiać. Więc dla niej korpoproblemy są o tyle istotne, o ile przekładają się na kolejne problemy. Jak nie, to szkoda jej sił na rozmowę o tym. Przecież jeszcze trzeba dziecko nakarmić i przewinąć. I to naprawdę są ważniejsze kwestie.

Dla własnego zdrowia psychicznego jednak trzeba czasem to wszystko zostawić. Przy kotach jest łatwiej. J I dlatego uśmiecham się już do jutrzejszego dnia, jaki by nie był. Ale wśród ludzi. I bez kuwety. J

wtorek, 19 sierpnia 2014

Szkodliwe paczenie

Poszłam dzisiaj z Fruzią do wet. Sama nie wiem, na co liczyłam, w końcu „na oko” lekarz nie oceni, czy problem pozakuwetowania ma przyczynę w zapaleniu pęcherza, a nie miałam w domu głupiej strzykawki, by zebrać ostatnie siuśki z podłogi i zawieźć do analizy. Czekanie na następne było jednak trochę ponad moje siły… Pani doktor, po obejrzeniu małej i zrobieniu porządnego wywiadu, stwierdziła, że jednak przyczyna jest behawioralna. Po opowiedzeniu jej niektórych szczegółów z zachowania Kocia tylko się w tym upewniła. Zaleciła feromony, ewentualnie jakieś KalmAidy czy inne bajery (kto miał problem, wie, o co chodzi). No i mimo wszystko, gdyby się udało, powiedziała, by jednak zebrać siuśki do analizy, aczkolwiek zapalenie pęcherza jest praktycznie niemożliwe u kici.
Wracałam przygnębiona. Głównie tym, że upewniłam się, gdzie leży przyczyna stresu Fruzi. Niby sama mówiłam (i pisałam), że Kocio jest stalkerem, ale tak naprawdę rozważałam to w kategoriach żartu. No jak taki Kocio słodki, kastracik, pierdołka – i agresor? A jednak.


Kocio nie robi niby nic takiego strasznego. On „tylko” paczy na Fruzię. Dowiedziałam się jednak, że to trzeci – przedostatni – poziom kociej agresji. Pierwszą informacją dla intruza jest znaczenie terenu. Drugim – wokalizacja swojego niezadowolenia, połączona ze stroszeniem futra, taką wizualną demonstracją. Ostatnim aktem agresji są łapoczyny, mające na celu przepędzenie intruza. Chyba że ten wcześniej nie wytrzyma presji kociego wzroku.
Raz wyraźnie dostrzegłam te Kociowe paczałki. Naprawdę, gdybym była kotem, udałabym, że szłam akurat gdzie indziej. Od tamtego czasu (kilka dni) coraz bardziej widziałam, jak Kocio łazi za małą, niemal dyszy jej w kark, cokolwiek by ona nie robiła. Myślałam wciąż jednak, że to po prostu takie zainteresowanie drugim kotem… Tymczasem to agresja. Może obronna? Bo Fruzia na zastraszoną nie wygląda, a to siusianie poza (i nie tylko siusianie…) to może właśnie też jakaś forma zagarniania terytorium? I Kocio na ten pierwszy etap odpowiada trzecim?
Jak by jednak Fruzia nie była dzielna, rozumiem jej stres. Pani wet też mi to w rozmowie dosadnie dosyć przybliżyła. Słuchając bowiem jej wywodów, ogromnie ciężko było mi przyznać, że mam w domu takiego agresora. Nie Kocio! I jakoś niemrawo próbując go tłumaczyć, mówię, że przecież on nie zawsze na nią tak paczy. To czemu ona ma się denerwować…? A pani wet na to: „A jakby pani mieszkała z mężem, który bije tylko czasem, a pani nie wie nigdy, kiedy?”. Przemówiło do mnie.


Bo w sumie nie trzeba bić… Wyobraźmy sobie, że jest w naszym życiu osoba, która nas nieustannie obserwuje. Nie krytykuje. Nie chwali. Po prostu patrzy. I teraz taki dzień (dla uproszczenia wersja relacji damsko-męskiej): Wstaję rano i idę do kuchni robić śniadanie. On idzie za mną i siada przy stole. Nie czyta gazety, nie włącza radia, nie wyciąga talerzy. Patrzy na mnie, jak ja kroję chleb, gotuję wodę, nalewam herbatę czy kawę do szklanek. Stawiam to na stół. To wszystko w milczeniu, wciąż obserwowana. Cud, że tym razem nic nie upuściłam ani nie wylałam. Innym razem przyszywam guzik. On siedzi obok i patrzy. Myję podłogę. On patrzy (i wcale nie ma zakusów erotycznych, po prostu ocenia płynność ruchów). Wieszam pranie, a on patrzy. Nic nie mówi, ale sama nerwowo sprawdzam, czy nie ma załamań i czy wszystko się doprało. Rozpakowuję zakupy, a on patrzy. Z przykładów pozadomowych natomiast. Jadę samochodem (w sensie: kieruję), a on siedzi obok. Oczywiście mało który facet by tylko patrzył krytycznie, ale kiedy wreszcie zamilknie, większość kobiet czuje się chyba gorzej.
Szczerze? Też bym chyba zaczęła sikać po kątach, gdyby to leżało w ludzkiej naturze. Taka ciągła obserwacja, kontrola bez słów sprawia, że ręce zaczynają się trząść, a w środku wszystko dygocze jeszcze mocniej. Im teren mniejszy, im osoby bliższe – tym jest to bardziej odczuwane. W końcu nie przypadkiem pojawiają się w założeniu dowcipne karteczki z cenami usług, gdzie za obserwowanie fachowca podczas pracy klient dopłaca procent od całej sumy. ;) A on przecież tylko paczy… ;)




poniedziałek, 18 sierpnia 2014

Stalker i Strażak Sam

Od trzech tygodni ustalamy w domu nowe porządki. I wciąż nie mam błogiej rutyny (jak jej kiedyś nie doceniałam!).
Przede wszystkim: spadłam na sam dół hierarchii stada. Jestem zdecydowanie od sprzątania i karmienia – w nagrodę ewentualnie mogę czasem pomiziać. Niemniej brak futra i ogona oraz poruszanie się na dwóch nogach dyskwalifikuje mnie w oczach grupy. ;)

Na samym jej szczycie stoi Fruzia. Ona zamieszała naszym – moim i Kocia – poukładanym życiem i ona wciąż dyktuje zasady oraz nakłada na nas kolejne obowiązki. Nie weszła do nowego miejsca zahukana i przepraszająca. Przeciwnie. Na nic się nie oglądając, ładuje się na szczyt drapaka, pierwsza biegnie do zabawki, a także do miski – choć czasem jeszcze siedzi przy niej Kocio. Ten zaś ma charakter zdecydowanie powolniejszy i „usposobienie przyjemne”. Pierwsze dni były dla niego ciężką próbą. Potem wcale nie było lepiej, gdyż się we Fruzi zakochał. A potem to chyba zgłupiał. ;)

Zanim jednak o Kociu, parę informacji o Fruzi. Otóż oprócz bojowego charakteru koteczka cechuje się jeszcze dość niefrasobliwym usposobieniem. Kładę to karb jej małolęctwa, ale jest dość uciążliwe… Chodzi o sprawy dość delikatnej natury, czyli kuwetowe. Przede wszystkim trzeci tydzień toczę bój o przyuczenie jej do korzystania z kuwety. Początkowo wydawało mi się, że sukces przyjdzie szybko. Niestety, pod koniec pierwszego tygodnia pozbyłam się tej nadziei i od tamtej pory trwa orka na ugorze, by nauczyć Fruzię porządku. Owszem, początkowo wchodziła do kociej toalety (osobnej, specjalnie dla niej), ale potem zaczęła załatwiać się w przypadkowych miejscach. Po namysłach i rozważaniach oraz zgłębieniu problemu również na kocim forum zmieniłam żwirek z drewnianego na bentonit. Znawcy tematu wiedzą, w czym rzecz. Niefachowcom krótko wyjaśnię, że ten drugi bardziej przypomina piasek, ze wszystkimi niestety konsekwencjami: maże się i zmienia w błocko, poza tym trzeba go usuwać do specjalnych woreczków, a nie – jak np. Cat’s Best Eko – spłukiwać w toalecie. Dla kota czasem jednak bywa lepszy, właśnie dlatego, że kojarzy mu się z naturalnym podłożem. Fruzia natychmiast zaakceptowała zmianę, a razem z nią – kuwetę. Zaczęła chodzić również do Kociowej, a ten jej nie bronił niczego. Tylko że jedno mu się nie podobało… Fruzia bowiem nie zaprzątała sobie główki takimi drobiazgami, jak zakopywanie po sobie. Po prostu wchodziła do kuwety, robiła, co do niej należało, po czym, nie oglądając się za siebie, wychodziła. Byłam świadkiem, jak trzeciego czy czwartego dnia Kocio nie zdzierżył. Ten maniak porządku wszedł i zakopał po niej, po czym jeszcze swoim zwyczajem omiótł łapą okolicę (robiąc naturalnie więcej bałaganu, ale doceniam intencję). Miałam nadzieję, że Fruzia raz czy drugi to zobaczy i sama się nauczy, naśladując dobry Kociowy przykład. Niestety. Uznała, że widać taka jest procedura. I tak oto jesteśmy obecnie na takim etapie: Fruzia czyni swą powinność. Kiedy tylko słychać szuranie żwirku, Kocio już leci i czeka, aż mała wyjdzie. Wtedy natychmiast wchodzi i zakopuje oraz omiata okolice. Dumny z siebie, wychodzi. I wtedy wkraczam ja: z łopatką oraz szufelką i zmiotką. Czy można wyraźniej pokazać hierarchię…? ;)


W tym wszystkim nie marudziłabym, licząc, że skoro nikt nie narzeka, to jest dobrze. Są ponoć takie koty – babcie klozetowe. ;) Fragment z wątku na forum, na którym się radziłam i dzieliłam tą sytuacją: „Hihi, masz Kocia babcię klozetową J U nas robi tak Aramis i Chester, często nawet ten kuwetujący nie skończy a tu zaraz ekipa sprzątająca się zjawia”. Rzecz w tym, że chyba ta nadmierna opieka Kocia przeszła w kontrolę, której Fruzia nie wytrzymała. I znów zaczęła omijać kuwetę. Koniec poprzedniego tygodnia to było nieustanne łapanie małej i wsadzanie do kuwety bądź (częściej) sprzątanie po niej oraz pranie zasikanych materacyków i kocyków. A Kocio snuł się za nią jak cień…

Już decydowałam się na powrót do bentonitu i wydanie kolejnej kwoty pieniędzy na obróżki feromonowe dla Kocia, który zatracił się chyba w tym stalkowaniu małej – ale zdecydowałam się wcześniej na jeszcze jeden patent. Wyciągnęłam ponownie drugą kuwetę, wysypałam Cat’s Bestem i wstawiłam do pokoju, w którym śpimy. Broniłam się przed tą możliwością, bo po prostu nie chciałam więcej żwirku w tym pokoju. Od czasu, kiedy opłakałam Agrafkę, zaczęłam doceniać chodzenie boso po pokoju (żwirek nieźle potrafi kłuć w stopy), a także klasyczny aromat powietrza. Teraz też nie uśmiechał mi się zapach zasikanego przez koty żwirku (nie łudziłam się, że Kocio nie skorzysta z takiej okazji – i nie myliłam się: pierwszy tam wlazł), ale… wolę jednak zasikany żwirek. Patent sprawdzał się – do dzisiejszego ranka. Fruzia ugasiła pożar (jak Dzielny Strażak Sam) na leżącym na balkonie materacyku. Wydawało mi się, że dobrze upranym i pozbawionym zapachu dawnej „zbrodni”…

Tak więc mam w domu Strażaka Sama, stalkowanego co jakiś czas przez Kocia. Jak to się skończy? ;)

czwartek, 14 sierpnia 2014

Przy rowerach (10/10)

Wcześniejsze odcinki znajdziecie pod tymi adresami: pierwszy, drugi, trzeci, czwarty, piąty, szósty, siódmy, ósmy, dziewiąty

Mijał już miesiąc od tamtego spotkania, a Gąska wciąż miała mętlik w głowie. W końcu jednak poczuła, że musi uporządkować ten chaos. Od czasu pamiętnej propozycji Daniela miała wciąż wrażenie, że życie zaczyna wymykać się jej spod kontroli, a tego nie chciała. Nie znosiła bałaganu w swoim życiu. Wolała mieć szufladki, półeczki, stały grunt pod nogami i pewność, co będzie jutro – nawet kosztem wyrzeczenia się chwil ekscytacji. Świetnie jednak zdawała sobie sprawę, że po każdym uniesieniu następuje upadek, a tych miała już dość. Zdecydowanie.

Kiedy Daniel zaproponował, by poznała jego Eksię i córkę, na moment zaniemówiła. Nie wiedziała, czy jest zła na niego – że wymyślił coś takiego, czy na siebie – że znów dała się wmanewrować w tak idiotyczną sytuację. Milczała więc, zdając sobie sprawę, że każde słowo, które teraz wypowie, będzie bardzo ważne dla ich dalszej relacji. Mężczyzna jednak również milczał, tylko patrzył wyczekująco i tak jakoś… ufnie?
– Ale po co mamy się poznawać? – spytała wreszcie.
Daniel się ożywił.
– Wiesz, tak naprawdę to był mój pomysł. Gosia musi przenieść się na trochę do mnie, bo Marianna wyjeżdża na zagraniczny kontrakt i nie może przecież wziąć małej ze sobą. Nie wiedziała, co zrobić z córką, ale przecież Gosia ma ojca! – podkreślił z dumą. – Więc powiedziałem, że wezmę ją do siebie. Marianna nie chciała się zgodzić, bo uważa, że nie dam sobie rady. No, to wtedy powiedziałem, że ty mi pomożesz… bo pomożesz, prawda? – popatrzył na nią ufnie. – I zaproponowałem, żeby przyjechały teraz do Warszawy, to się poznacie. Wtedy będzie pewna, że Gosia zostaje w dobrych rękach. Ja zresztą też – zaśmiał się.
Gąska siedziała oniemiała. Zastanawiała się, czy ten koleś jest naprawdę aż tak naiwny, czy przeciwnie – za taką uważa ją? Między nimi nie padły jeszcze żadne wiążące słowa, żadne wyznania, ustalenia. Ba, przecież miała zamiar powiedzieć mu o swoich wątpliwościach spowodowanych nadmierną obecnością w jego życiu Eksi. A ten z czymś takim teraz wyskakuje… Siedziała zaskoczona, ale wciąż z lekkim uśmiechem, jaki przywołała na twarz na samym początku rozmowy. Tymczasem Daniel odebrał widać ten uśmiech jako pozytywną reakcję na jego słowa, bo mówił dalej:
– Wiesz, nie masz się czego obawiać. Marianna na pewno cię polubi, tak samo jak Gosia…
– Daniel – przerwała mu. – Dlaczego ty się właściwie rozwiodłeś z Marianną?
– O co ci chodzi? – spytał zaskoczony.
– O to, czemu się rozwiedliście. Przecież ty cały czas o niej mówisz, jakbyście wciąż byli razem. Ja wiem, łączy was dziecko, ale na litość! Jesteś dorosły! A musisz jej się tłumaczyć ze swoich znajomości? Pokazywać mnie?! Bo bez tego nie zostawi u ciebie waszego dziecka?!  A jest w ogóle jakaś inna opcja, jeśli się na to nie zgodzi?
Zaskoczony mężczyzna próbował coś powiedzieć, ale Gąska nie dawała mu dojść do głosu. Niestety, wzburzenie ją poniosło i przestała kontrolować ilość wypowiadanych słów. Na szczęście jakość jeszcze ogarniała… Powiedziała mu, co sądzi o wysłuchiwaniu niemal od samego początku ich znajomości relacji rodzinnych. Dobitnie podkreśliła, że nie przeszkadza jej słuchanie o Gosi, lecz o wciąż obecnej w jego życiu byłej żonie. Dodała, że cierpią na tym ich relacje, a także, że nie wie wciąż, „jaki status związku ma opublikować na Facebooku”. Sądziła, że ironia jest wyraźna, ale myliła się, bo w tym momencie Daniel wreszcie jej przerwał:
– To ty chcesz publikować informacje o naszym związku na Facebooku? Jesteś aż tak dziecinna? – Niedowierzanie i rozczarowanie w jego głosie było aż nadto czytelne.
– No przecież nie o to chodzi!
– To o co? Przecież sama powiedziałaś…
Gąsce opadły ręce. No bo o czym tu jeszcze było rozmawiać. Otworzyła usta, by coś dodać, ale wreszcie powiedziała tylko, że musi iść. Mężczyzna patrzył na nią jakby urażony, jakby to ona zachowała się niestosownie. Cóż, możliwe. Wzruszyła w duchu ramionami i poszła.

* * *
Cały następny tydzień minął jak w złym śnie. Daniel nie dzwonił, czego początkowo nie zauważała, bo była wściekła. Na niego. Była to dla niej nowość, bo zazwyczaj siebie obarczała winą za wszelkie nieporozumienia i niezręczne sytuacje. Tymczasem teraz nawet nie była w stanie przeanalizować tamtego spotkania i rozważyć wszelkich „za” i „przeciw”. Po prostu wciąż była zła. W końcu zadzwoniła do Maćka. Potrzebowała męskiego oglądu tych zdarzeń, no i w końcu to Maciek radził jej po prostu powiedzieć, że coś się jej nie podoba. Tyle że do konfrontacji doszło szybciej i jednak pod przymusem…
Maciek jednak nie mógł się spotkać, wyjechał na tygodniowy urlop, a rozmowa zdecydowanie nie była na telefon. Krótko wspomniała mu tylko, że chyba nie wyszło najlepiej, na co kolega kazał jej się tym nie martwić i spokojnie poczekać na ewentualny rozwój wydarzeń. Tyle że cierpliwość nie była cnotą Gąski. Coraz bardziej miała ochotę zadzwonić do Daniela i powiedzieć, jak bardzo zezłościło ją jego zachowanie. Nie bardzo jednak wiedziała, co chce tą rozmową osiągnąć, więc odkładała telefon z dnia na dzień. W końcu jednak, któregoś ranka, zdecydowanie sięgnęła po słuchawkę i wybrała jego numer.
Nie odebrał. Zastopowana w swoim rozpędzie, po raz drugi w ciągu krótkiego czasu Gąska poczuła się oszukana. Przez Daniela, życie, świat. Chociaż akurat to, że nie odebrał, mogło nie być niczyją winą, ale mieć prozaiczną przyczynę. Samo jednak to, że dzwoniła, że on się o tym dowie, było irytujące. Cóż, trudno, nie cofnie tego. Zerkała jednak nerwowo na telefon i w końcu się doczekała. Oddzwonił.
Zanim odebrała, patrzyła chwilę na ekran telefonu. Ale się na początku cieszyła, gdy widziała, kto się wyświetla! A teraz… trochę się bała. W końcu jednak wcisnęła zieloną słuchawkę i powiedziała „cześć”.
– No cześć, dobrze że dzwonisz. Przepraszam, że nie odebrałem, ale akurat miałem zebranie w pracy.
Gąskę z lekka zamurowało. Te dwa tygodnie milczenia (no dobrze, może dziesięć dni) to nieważne? A gdyby nie zadzwoniła, to dalej by milczał? Nie wiedziała, co powiedzieć. Na szczęście on wciąż był w pracy i nie mógł rozmawiać. Obiecał skontaktować się wieczorem.
Dotrzymał słowa. Rozmawiali jakby nigdy nic się nie wydarzyło. Ani tamto spotkanie przy stoliku i jego propozycja, ani jej słowa i przerwanie spotkania, ani to długie milczenie. Ale też nie było w jego głosie tej nutki czułości, którą jednak (jednak!) słyszała na początku znajomości. Był taki… koleżeński. Wyjaśniło się to pod koniec rozmowy. Okazało się, że Gosia mieszkała już u niego. Teraz była w kinie, więc mógł swobodnie rozmawiać. Przeprosił w końcu za milczenie, ale nie chciał dzwonić przy Gosi, by ta nie powtórzyła matce. Marianna bowiem, gdy dowiedziała się o przebiegu spotkania („Tak, opowiedziałem jej, że nie byłaś zadowolona, że macie się poznać, a czemu nie?”), uznała, że Gąska jest niepoważna i nieodpowiedzialna. Zostawiła więc córkę w Warszawie pod warunkiem, że Daniel nie będzie spotykał się z Gąską. Teoretycznie tylko podczas bytności Gosi u ojca…
Po tej rozmowie Gąska nie miała już złudzeń. W nocy napisała maila do Daniela, w którym wreszcie wypunktowała całe swoje rozczarowanie jego zachowaniem i sytuacją, do jakiej doszło. Zapisała kopię w roboczych i poszła spać. Uznała bowiem, że nie każdemu należy się wgląd w jej myśli i uczucia, zresztą obawiała się, że przeczyta to Marianna. Wolała więc w dzień przeczytać tekst jeszcze raz i nieco go „urzeczowić” w miejsce emocjonalnych wtrętów.

* * *
Maciek w końcu wrócił z urlopu. Trochę przedłużył wyjazd, ale ponieważ pracował w wolnym zawodzie, mógł sobie na to pozwolić. Od pamiętnej rozmowy telefonicznej minęło już trochę czasu, a Gąska wciąż nie wysłała swojego maila. Daniel próbował raz czy dwa skontaktować się z nią, przysłał też kilka sms-ów z pytaniem o to, czemu milczy, ale nie odpowiadała. Tylko mail się wydłużał. ;)
Siedząc z Maćkiem przy piwie, które piła naprawdę w wyjątkowych okolicznościach, wreszcie wyrzuciła z siebie wszystko. I żal do Daniela, i wkurzenie na niego, i rozgoryczenie, że tak jej się nie układa z facetami. Dobrze jej to zrobiło. Maciek specjalnie nie komentował wydarzeń, bo wiedział, że ona po prostu potrzebuje się wygadać. Kiedy jednak zorientował się, że skończyły się fakty, a zaczyna mantra: „I co ja mam zrobić?”, przerwał jej, mówiąc:
– Słuchaj, daj sobie spokój z tym facetem. Przecież widzisz, że nic z tego nie wyjdzie.
– Maciek, ale mi z żadnym facetem nie wychodzi! Czy ja zawsze muszę trafiać na takich idiotów?
– No widać masz pecha… A słuchaj… myślałaś kiedyś, by znaleźć sobie dziewczynę?
– Dziewczynę?
– No tak. Ja bym chętnie znalazł…
Maciek na moment się rozmarzył, co sprawiło, że Gąska wreszcie się zaśmiała.
– Dzięki, poprawiłeś mi nastrój. A co do dziewczyny dla mnie… wiem, że mówiłeś pół żartem, pół serio, ale obawiam się, że wychodziłoby mi to jeszcze gorzej. Przecież ja nawet żadnej przyjaciółki nie mam!
– Ale masz mnie.
– Ale ty nie jesteś dziewczyną. Czy o czymś nie wiem? – uśmiechnęła się, ocierając wzbierające w kącikach oczu łzy.
– Nie jestem – zaśmiał się i on. – Ale nie przejmuj się, a już na pewno nie tym palantem. Co ci się stało? – zaniepokoił się nagle, widząc, że szklanka wysuwa się jej z ręki. Złapał ją w ostatniej chwili, zanim zdążyła się stłuc.
– Daniel idzie. Chyba z Gosią. Zaraz mnie zobaczy…
Maciek nic nie powiedział. Obejrzał się dyskretnie, by wiedzieć, o kogo chodzi, po czym szybko przysunął krzesło bliżej niej. Objął Gąskę i przytulił tak, że ktoś patrzący z boku mógł pomyśleć, że się całują.
I tak pewnie pomyślał Daniel, ale tego Gąska już nie zobaczyła…

* * *
Fajnie było się do kogoś przytulić. Nawet „tylko” do kumpla. A może nawet lepiej, że do kumpla? Wierzyła w jego serdeczność i bezinteresowność, w końcu znali się już ładnych parę lat. Taka relacja przywraca wiarę w drugiego człowieka. A tej nie miała już zbyt wiele.
Kiedy Daniel z prawdopodobną Gosią poszedł (o czym powiedział Maciek, obserwujący kątem oka ulicę), usiedli z powrotem naprzeciw siebie. Zamówili po jeszcze jednym piwie. Gąsce było już dzisiaj wszystko jedno, mogła nawet się upić. Maciek wrócił do przerwanej rozmowy.
– Zaraz… powiedziałaś, że nie masz żadnej przyjaciółki? Jak to możliwe?
– No właśnie sama nie wiem do końca. Ale tak to wygląda… Jedna po prostu rozpłynęła się we mgle, wcześniej wyraźnie dając do zrozumienia, że nie jestem nikim ważnym w jej życiu. Kolejna zawiodła bardzo moje zaufanie, ale wybaczyłabym i zapomniała – tyle że jej na tym nie zależało. Nie miała czasu, no. A ja mimo to dalej wierzyłam ludziom. Jeszcze raz się nacięłam w podobny sposób jak z Alą, tyle że relacja trwała krócej – to i mniej bolało. Teraz, owszem, mam koleżanki, bardziej może: znajome…
– Czekaj, czekaj – przerwał Maciek. – Czyli chcesz mi powiedzieć, że twoje przyjaźnie wyglądały tak jak twoje związki z facetami?
– W sumie chyba tak. Po prostu w pewnym momencie buntowałam się, nie dawałam się wykorzystywać, więc przestawałam być potrzebna.
Gąska zamyśliła się na chwilę, ale drugie piwo nie pozwoliło jej za długo trwać w tym stanie. Maciek, którego niezmiennie bawiła jej nieodporność na ten trunek, przyglądał się jej z uśmiechem. Po chwili sięgnął po telefon i zamówił taksówkę. Wiedział, że dla niej wieczór się skończył, a sama nie da rady wrócić do domu.

Kolejny tydzień mijał spokojniej. Gąska w końcu uznała, że z całej sytuacji wyszła z tarczą. Nie dała się wplątać w relację z kimś, kto chyba sam nie wiedział, czego chce. Nie zdążyła się jeszcze zbyt mocno zaangażować, więc tylko trochę bolała urażona duma. Na takie drobiazgi Gąska jednak nie zwykła zwracać uwagi. Szkoda, że nie wyszło… ale przecież „cały w tym ambaras, żeby dwoje chciało naraz”. Tego samego. Postanowiła też nie wysyłać maila. Po co? Niczego to już nie zmieni.

„Wreszcie” – uśmiechnęła się do siebie w lustrze. „Wreszcie to zrozumiałam. Jacek będzie ze dumny”. Podśpiewując cichutko starą piosenkę Kasi Sobczyk, jeszcze raz zerknęła w lustro, po czym wzięła torebkę i poszła na spotkanie do swojego psychoteraputy.

poniedziałek, 11 sierpnia 2014

Niedzielny sprzedawca

Podobno nauczyciele mają podpisywać deklarację wiary (więcej pod TYM ADRESEM). Na początku, gdy usłyszałam o tym po raz pierwszy, pomyślałam, że to jakiś żart. Bo przecież wiele ich się pojawiło po słynnej przecież aferze związanej z decyzją prof. Chazana. Jednak, jako że wszystko jest możliwe (kto się spodziewał przy ostatnich wyborach do naszego parlamentu takiego poparcia dla Janusza Palikota albo niedawno – przy okazji eurowyborów – dla Janusza Korwin-Mikkego?), to chyba troszkę to pośledzę. Akurat deklaracja nauczycielska mnie specjalnie nie dotyczy – nie uczę już w szkole, a dzieci też nie mam, by je tam posyłać. Mimo to zastanawiam się, jak daleko pójdziemy w tym absurdzie.
To nie jest tak, że chciałabym, aby ludzie wyrzekali się swoich zasad. Ale żyjemy w państwie świeckim, nie obowiązuje żadna konkretna religia. Każdy ma prawo do wyznania, jakie uważa za słuszne. Jak więc teraz – w miejscu publicznym – pogodzić zasady katolika, świadka Jehowy czy też żyda? Już przy debatach nad klauzulą sumienia lekarzy zwróciło moją uwagę, że praktycznie sprawa dotyczy podejmowania przez lekarzy decyzji w związku z antykoncepcją i aborcją. Przynajmniej te dwie kwestie zostały medialnie nagłośnione. Oczywiste, gdyż są to sprawy, w których Kościół katolicki głosi zasady, często stojące w sprzeczności z zachowaniami powszechnymi w dzisiejszym świecie. Rozumiem i szanuję ludzi, którzy chcą żyć w zgodzie z tymi naukami. Tylko… jeśli słyszę w telewizji wywiad z panią doktor (nie był to przebrany profesor Chazan), która twierdzi, że prawo boskie jest ponad przepisami prawa, to zaczynam się bać. Niezależnie od swoich prywatnych poglądów. Bo co, jeśli ja lub ktoś z moich bliskich podczas operacji będzie potrzebować transfuzji, a operujący lekarz powie, że nie zgadza się na to jako świadek Jehowy? Jakim prawem ktoś ma decydować o moim życiu?
No dobrze, powie obrońca tych deklaracji wiary, ale to są zasady, których ten człowiek pragnie przestrzegać. Proszę uprzejmie. Tylko niech zmieni zawód. A jeśli nie, to czemu w takim razie deklaracji wiary nie zaczną podpisywać sprzedawcy w sklepie, którzy muszą pracować również w niedzielę? Przecież to również łamanie zasad Kościoła. Czy ktoś wyobraża sobie taką rozmowę z pracodawcą? Jego reakcja wydaje mi się aż nazbyt oczywista.
Nauczyciele, którzy chcą uczyć zgodnie ze swoim światopoglądem, mają jeszcze łatwiej. Otóż zawsze mogą iść uczyć do szkół wyznaniowych, a już najlepiej – jako katecheci/katechetki. Tylko cichutko przypomnę, że jeśli pozostaną przedmiotowcami, to nawet w przyzakonnej szkole obowiązuje podstawa programowa (jeśli się mylę, proszę mnie poprawić).

Tak w ogóle, to sądzę, że wszystko, co powyżej napisałam, dla zwykłych ludzi jest oczywiste. Problemy z „klauzulą sumienia” (spotkałam się kiedyś z zapisem: „klauzura sumienia” :P) tworzą chyba ci, którzy mają na to czas. I nie wiedzą, co z tym zrobić, bo nie muszą łamać sobie głowy, z czego zapłacą rachunki za miesiąc. Naprawdę, nie wracajmy znowu do dyskusji, czy na Wiejskiej powinien wisieć krzyż. 

niedziela, 10 sierpnia 2014

Pozytywne myślenie

Niedawno znajoma pomogła mi  w pewnej urzędowej sprawie, wykorzystując przy tym swoją fachową wiedzę. Żadna bliska koleżanka, po prostu się jakoś tam znamy. Dzięki niej miałam idealnie przygotowane dokumenty. Dziękując, wyraziłam się pochlebnie na temat jej zawodowych umiejętności, ale też i życzliwości. Ona odparła, że to nic takiego. Po chwili jednak złapała się za usta i mówi: „Ojej! Powinnam zaprzeczyć!”.

Nie po raz pierwszy obserwuję takie zachowania (również i u siebie). Kiedyś zrobiłam taki mały eksperyment. Kilku napotkanym koleżankom powiedziałam coś miłego na temat wyglądu. I jakie były reakcje? Przykładowo mówię: „Masz ładną fryzurę”. „A weź, nie pamiętam, kiedy byłam u fryzjera”. „Fajna bluzka”. „Ta? A to stary ciuch, sprzed roku, gdzieś w szmateksie kupiłam”. „Taka promienna dzisiaj jesteś”. „Oj, nie czepiaj się, nie zdążyłam się umalować, na zakupy szybko wyszłam”. I tak w ten deseń. J

Ciekawe, że faceci reagują inaczej. Najbzdurniejszy komplement potrafią przyjąć z godnością, często zresztą go nie zauważają – bo to przecież oczywistości. Nawet nie w sensie, że są zarozumiali. Mówię kumplowi, że dobrze wygląda w tej marynarce (bo naprawdę tak było). Najczęściej mówi „dzięki”, po czym przechodzimy do następnego tematu. Tymczasem kobieta nie dość, że zaprzeczy, to potem będzie dwa dni myślała, o co mi tak naprawdę chodziło, dlaczego jestem taka złośliwa – i dojdzie do wniosku, że powinna schudnąć. :P

Czasem oczywiście są komplementy trudne do udźwignięcia. Nie umiałam poradzić sobie z zachwytem pani, która na przystanku pochlebnie wyraziła się o moim  biuście. Nawet podziękować było mi trudno. ;) Ale abstrahując od ekstremów, na co dzień kobietom trudno wyzwolić się z tej presji fałszywej skromności, jaką często wpaja się małym dziewczynkom (czy wpajało, teraz jest ponoć inne wychowanie, bezstresowe). Miały siedzieć cicho w kącie, nie odzywać się, a już na pewno nie powinny mówić o sobie dobrze. To inni mają nas chwalić, a my jeszcze powinnyśmy mówić, że to nic takiego, przypadek… Jak potem dorosłe kobiety mają sobie radzić na rynku pracy? Jak podczas potencjalnej rozmowy w sprawie pracy przedstawiać się jako tę najwłaściwszą na dane stanowisko kandydatkę, skoro to „nie wypada”?

Dziewczyny! Nauczymy się cenić siebie i swoje umiejętności. Zacznijmy od drobiazgów. Jeśli ktoś chwali nasze ciasto, nie mówmy, że wyjątkowo nie wyszedł zakalec, albo że pół godziny skrobałyśmy spód i w zasadzie według przepisu powinno być dwa razy większe. (Ba, są takie mistrzynie, które stawiają obiad na stół i od razu mówią, że pewnie nie jest smaczny, no ale trudno… :D). Kiedy usłyszymy komplement, po prostu za niego podziękujmy. A jeśli wprawi nas w zakłopotanie i nie wiemy, co powiedzieć – wystarczy czasem się uśmiechnąć.

I bądźmy z siebie zadowolone. J


piątek, 8 sierpnia 2014

Mój kochany Kocio

Mój kochany Kocio

Obecność drugiego kota w domu sprawiła, że inaczej widzę tego pierwszego. Obserwacje i wnioski są bardzo fajne. J

Przede wszystkim Kocio bardzo w moich oczach wydoroślał. Ma zaledwie roczek, ale w porównaniu z prawie trzymiesięczną Fruzią zdaje się po prostu poważnym kocurem. No… trochę tej powagi traci wieczorem, gdy rusza gonitwa. Ach, ile jest wtedy zapału, emocji i niespożytej, wydawałoby się, energii. J Ale tak w ciągu dnia to zachowuje dużo więcej godności. Fakt, jest to typ kota-filozofa, który się nie spieszy, nie miauczy na widok wyciąganej z szafy puszki (po prostu wskakuje na stół, gdzie czeka naszykowana już miseczka ;)). Niemniej udawało mi się go często wybić z tego marazmu w ciągu dnia: a to piórkiem mu pomachałam przed nosem, a to laserek zaświeciłam… Teraz jednak jest inaczej. Kocio przyjął rolę obserwatora. Trochę jest to jego wybór, a trochę konieczność – Fruzia po prostu szybciej reaguje na bodźce. I zanim się Kocio zdecyduje łapą machnąć, to piórko zostało już kilka razy „zabite”. Chyba więc uznał, że lepiej okazać brak zainteresowania niż rywalizować w takiej prostackiej zabawie. ;) Albo po prostu jest dżentelmenem. ;)

Upewniam się też co do Kociowej aspołeczności. Nie w stosunku do Fruzi, skąd! Stworzą z pewnością przemiłe stadko (tak, wiem, że koty nie tworzą stada sensu stricte, ale nie o definicje teraz chodzi), bo już teraz widać, że się lubią. Ale Fruzia od samego początku naszej znajomości ;) jest równie chętna do innych kotów, jak i ludzi. Szybko nabrała do mnie zaufania, ale równie smacznie posapywała w kolejnych objęciach. Kocio zaś był dzikuskiem. Teraz się nieco zsocjalizował, ale dalej woli być „obok”. Dotyk jest rzadko mile widziany i zazwyczaj musi być to jego inicjatywa. Dawno przestałam z tym walczyć, ale co jakiś czas było mi po prostu przykro, że mam takiego niedotykalskiego kota. Martwiłam się, że jakoś go do siebie zraziłam, że nie czuje się przy mnie bezpieczny…

A teraz, jak pojawiła się Fruzia, zobaczyłam, że jednak więź między nami jest całkiem konkretna. Cóż, że mało fizyczna. J Czasem mam wrażenie, że patrzymy na siebie ze zrozumieniem, jak Fruźka szaleje, albo jak nie mogłam poradzić sobie z jej kuwetowaniem – a wtedy Kocio wziął sprawę w swoje „łapy”. ;) Ostatnio wręcz zareagował na konkretne zdanie. Wycisnęłam mu bowiem na futerko trochę pasty odkłaczającej, którą zresztą bardzo lubi. Na talerzyku jednak z reguły coś zostawia, więc wolę dawać na futerko. A gapulek nie zauważył chyba i wyskoczył w tej paście na balkon. Usiadł na stoliku i zapatrzył się smętnie w dal. Więc wołam: „Kociu! Futerko sobie wyliż!”. Odwrócił się, spojrzał na mnie rozumnie, po czym zaczął się wylizywać z pasty…

Cudna jest w ogóle ta jego reakcja na imię. Oczywiście, jak na prawdziwego – więc dumnego i niezależnego kota przystało – zdarza się, że wołam, a on nie reaguje.


Jest jednak na to sposób i przyznam, że nieraz nadużywam Kociowej dobrej woli... ;) Otóż, odkąd zrobiło się ciepło, balkon w mieszkaniu (a często i okna) jest otwarty bez przerwy. W związku z tym zaczęła się inwazja różnego rodzaju owadów. Nie lubię ich. Nie życzę sobie, by wlatywały do pokoju, gryzły czy nawet tylko brzęczały. Za to Kocio uwielbia na nie polować. Najpierw musiał je usłyszeć czy zobaczyć, by ruszyć do ataku. Teraz jednak wystarczy, że zawołam: „Kociu, mucha!” (czy ćma, wszystko jedno), a on pędzi z drugiego końca mieszkania. Naprawdę. Sama czasem nie wierzę. Oczywiście nie wołam go słodkim głosikiem, a tonem, w którym ewidentnie czuć panikę.

I na tym się właśnie zasadza moje oszustwo… Czasem właśnie takim spanikowanym tonem wołam go, bo po prostu chcę go zobaczyć. I on przychodzi. Rozgląda się czujnie, po czym, widząc, że alarm był fałszywy, dostojnie wraca na miejsce, z którego przybiegł. Czasu jednak wystarczy, by go pogłaskać. J

Nie nadużywam tego patentu, bo jednak często wołam go do prawdziwej zwierzyny, lepiej więc, by nie przestał reagować. A on wiernie przybiega i broni przed tymi paskudami. Nawet teraz potrafi przerwać gonitwę z Fruzią, by spełnić swój koci obowiązek. Jaki sam na siebie włożył, żeby nie było. U mnie koty nie muszą zarabiać na jedzenie. J

O Fruzi będzie innym razem, a tymczasem parę jej zdjęć:


Mała królewna J

Pełne skupienie...

Fruzia akrobatka

A to już po prostu baletnica J

Tygrysia łapeczka






niedziela, 3 sierpnia 2014

Początki pewnej znajomości, czyli Kocio i Fruzia

Dokładnie rok temu za Tęczowy Most pobiegła Agrafka. Gdyby ktoś mi wtedy powiedział, że po tym czasie będę miała dwa koty, nie uwierzyłabym. A jednak tak się stało. ;)

O przybyciu Fruzi już pisałam TUTAJ. Teraz czas na sprawozdanie z pierwszego tygodnia. J
Przede wszystkim: gdy tylko potwierdziło się, że to dziewczynka, mała dostała imię Fruzia. Oficjalne, bo chwilowo bardziej zasługuje na miano „Srajtka” bądź „Siksa”. :P Ale to przecież minie... Kitka przecież jest jeszcze mała, i choć ogólnie ideę kuwety złapała, to czasem działa jak dziecko: po prostu zapomina. Albo nie zdąży... Radzi jednak sobie coraz lepiej i pod tym względem na pewno wyrośnie „na koty”.
Fantastyczna jest jej relacja z Kociem. A tego obawiałam się najbardziej... Pierwsze spotkanie za dużo mi nie powiedziało, tyle że się zobaczyli. Następnej doby jednak, mimo wyraźnych przeciwskazań behawiorystów, którzy zalecają początkową izolację nowego lokatora i powolne zapoznawanie przez wymianę zapachów, postawiłam ich naprzeciwko siebie. Kocio po prostu wychodził z siebie, tak był ciekaw małego gościa. A ten po dobie już wylazł zza foteli i sprawiał wrażenie znacznie mniej oszołomionego niż w chwili przybycia. Dałam im więc pół godziny w mojej asyście. Wzięłam patyczek z piórkami, jeden z ukochanych Kocia, ale bawiła się tylko Fruzia. Kocio siedział nieopodal i... paczył. W pewnym momencie jednak nie wytrzymał i skoczył na małą. Po krótkiej kotłowaninie udało mi się złapać Kocia i wynieść z pokoju. Choć sama się trochę bałam go dotknąć, bo kitę miał co najmniej dwa razy większą. Jednak pod dotykiem mojej ręki spotulniał i wyszedł. Jeszcze tego samego wieczoru przylazł do łóżka się pomiziać... ;)
Kolejne dni upływały na zacieśnianiu kontaktów. Brałam już Fruzię do wspólnego pokoju, gdzie stały i kocie miski (Fruźka natychmiast dorwała się do tej NIE DLA NIEJ – podobnie jak Kocio), i leżały zabawki, no i ja mogłam coś robić, jednocześnie obserwując koteły. A te szybko się dogadały. Już w czwartek mogłam zobaczyć takie widoki:

Zaraz będziemy spać.


Fruzia, tylko nie spadnij! – Oj dobrze, przecież uważam.



(Nie wymaga komentarza J).

Ja tam się najadłam.

A chwilę potem ułożyły się do snu:


Kocio: jestem wyczerpany. Fruzia: ale jak się obudzisz, to już wiem, gdzie będę się chować...
Kolejne dni mijają na zacieśnianiu więzi. Widać, że w tej parze ona będzie grała pierwsze skrzypce. Na razie jest malutka, ale i tak widać, że próbuje rządzić. A Kocio zasypuje za nią zawartość kuwety i pozwala pierwszej dobiec do piórka. Z kolei, kiedy on się rzuca na drzemkę, a jej akurat się nie chce spać, to podchodzi do niego i gryzie go w ogon. Co jest swoistym zaproszeniem do gonitwy i zapasów. ;) Natomiast on jej snu nie przerywa. J
Wczoraj natomiast była pierwsza noc, kiedy nie zamknęłam Fruzi w pokoju. Część nocy spała ze mną, potem obudził mnie jakiś tupot małych stópek :D, a potem... do łóżka na mizianki wtarabanił się Kocio (była piąta trzydzieści). Patrzę zaspana, że coś w jego wyglądzie się zmieniło... Czyżby na grzbiecie wyrosły mu uszy? – Tak, Fruzia już siedziała za nim. ;)

Polubiły się dzieciaki. J A niżej jeszcze trochę ich fotek. Zwraca uwagę, że Kocio uważnie obserwuje kotełka, natomiast ten nie ogląda się za siebie. J