sobota, 29 listopada 2014

Wujaszek i inni

Zosia miała sąsiada. Taki starszy pan, już na emeryturze, spotykała go zazwyczaj, gdy gdzieś wychodziła, a on spacerował z pieskiem. O zwierzątkach zawsze miło porozmawiać, a i z sąsiadami warto utrzymywać dobre relacje, więc rozmowy były coraz częstsze. Starszy pan komplementował często jej wygląd, dopytywał o narzeczonych, a Zosia, chcąc być uprzejma, uśmiechała się na te słowa i czasem zrewanżowała jakimś zalotnym docinkiem. O tych rozmowach natychmiast potem zapominała. Tymczasem starszy pan stopniowo się ośmielał i zaczął zachowywać jak specyficzny typ „wujaszka”, który pewnie jest obecny w większości rodzin. Czyli taki, który myśli, że młode dziewczyny i kobiety tylko marzą, by je znienacka podszczypał i uściskał albo cmoknął. Jest przy tym pewny swojej bezkarności, „bo przecież nic złego nie robi”. Jasne, tyle że ofiary takiego wujka odbierają to zupełnie inaczej. Jeśli zaczynają mówić o tych zachowaniach albo jakoś się bronić, „wujaszek” natychmiast się wycofuje i zarzeka, że nie miał nic złego na myśli. Ale kiedy wszyscy, zadowoleni, że kwestia jest wyjaśniona i rozstrzygnięta, i nie trzeba podejmować konkretnych działań, rozchodzą się do swoich spraw albo swoje miejsca za stołem, „wujaszek” na odchodnym mruga do biednego dziewczątka.
Wujaszkowaty sąsiad oczywiście naprawdę nie miał złych zamiarów i Zosia  też miała pewność, że jej nie skrzywdzi. Ale zdała sobie sprawę, że w ostatnich miesiącach przed wyjściem z domu wygląda przez okno… a na widok sąsiada jedną z pierwszych myśli jest: „Znów mnie będzie przytulał i buziaczkował, wrr”. No było w tym trochę i jej winy, że pozwoliła kiedyś na zmniejszenie dystansu – werbalnie. Nie mogła jednak przypomnieć sobie chwili, kiedy pozwoliła na coś więcej. Bo nie pozwoliła. Wiedziała, że otwarte postawienie sprawy nic nie da, musi po prostu być czujna i zwyczajnie nawet stać dalej w jego obecności.
O tym swoim problemie opowiadała Kasi, chyba jedynej prawdziwej przyjaciółce, jaką miała. Obie nieźle się uchachały z tych perypetii, bo Zosia nie żaliła się „na łzawo” – obie więc potraktowały to jako niezłą anegdotkę. Chociaż Kasia trochę kręciła głową z niedowierzaniem. Jej takie sytuacje nie miały szansy się przydarzyć.
Ale… mimo „wujaszka”, mimo że to Zosia była osobą, która miała zaprzyjaźnione panie w sklepikach, a listy polecone od listonosza odbierała nieraz i pół godziny – bo pan Józef akurat musiał się wygadać albo był ciekawy, jaką książkę zamawiała i czy się tym interesuje prywatnie, czy zawodowo – a Kasia była raczej zamknięta i sprawiała wrażenie nieprzystępnej i zamkniętej w swoim świecie, to też miała o czym opowiadać. Zosia była w szoku, słuchając o ostatnich zakupach Kasi. Kiedy ta już płaciła za swoje zakupy i myślała, że zaraz będzie w domu, obsługujący kasę pan nagle się zadumał, zamyślił i… nagle zaczął się zwierzać. Opowiedział Kasi o swoich rozterkach małżeńskich i problemach z najstarszym synem. Całkowicie na bok odłożył towar, a osobie, która stanęła w kolejce, powiedział, że kasa zamknięta. Kasia stała jak zaczarowana i słuchała bez słów, bo całkiem oniemiała. Otrząsnęła się dopiero wtedy, kiedy pan skończył swoją opowieść, dokończył kasowanie towaru i zdjął tabliczkę z napisem „ostatni klient”. Wtedy poszła szybko, bojąc się nawet oglądać za siebie.
Tym razem Zosia pękała ze śmiechu. Obie jednak zgodziły się, że czasem nie panujemy nad sytuacją i spotykanymi ludźmi. I po prostu trzeba to przyjąć z godnością i uśmiechem. J

środa, 26 listopada 2014

Plan Zosi

Zosia postanowiła, że od jutra zacznie częściej wychodzić z domu. Nawet jeśli tylko na spacery. Nawet jeśli sama. Poza tym nie żyje na pustyni, a przeciwnie – w dużym mieście, więc powinna móc znaleźć jakieś fajne oferty spędzenia wolnego czasu. I nawet za darmo. W końcu nawet na jej osiedlu powinny być jakieś klubiki. Czemu tam nie pójść? Nie musi od razu zapisywać się na zajęcia taneczne czy wyplatania koszyków, przecież czasem są organizowane wieczorki muzyczne czy spotkania z poezją. Trzeba tylko chcieć, zorientować się – i wreszcie pójść.
Cichuteńki głosik w jej głowie próbował zasugerować jeszcze, że warto wybrać odpowiednie zajęcia. Takie z właściwym targetem. A więc niekoniecznie przedstawienie dla rodzin z dziećmi. ;) No i może nie iść tam tak z ulicy, w stroju roboczo-spacerowym, tylko się troszkę chociaż wyszykować. Dla samej siebie, tłumaczyła sobie, w końcu tak często nie wychodzę do ludzi, więc wreszcie, jak mam okazję, trzeba skorzystać – ale i tak wiadomo było, że nie tylko dla siebie. I co w tym złego, Zosiu, pytał znowu głosik. Sama też chętniej podchodzisz do czystych, zadbanych, uśmiechniętych ludzi niż stłamszonych ponuraków. A wiadomo, że takie spotkania w klubikach to nie terapia grupowa, gdzie tłumek osób będzie cierpliwie odkrywał twoje prawdzie, piękniejsze oczywiście, „ja”. Jeśli chce się przyciągnąć pozytywną uwagę, trzeba się o to postarać.

Wracając do domu z niedzielnego, popołudniowego spaceru, podczas którego snuła te przemyślenia (ubrana oczywiście w wyżej wspomnianym roboczo-spacerowym stylu), postanowiła nie zwlekać i zacząć zmiany natychmiast. Skręciła do klubiku, o którym wiedziała, gdzie jest, ale zawsze odkładała pójście tam na kiedy indziej, tłumacząc samej sobie, że nie wie dokładnie, gdzie to jest. Ale znała dokładny adres, więc nie było wymówki. Naturalnie nie zamierzała dzisiaj wchodzić (wszak pierwsze wrażenie należało przygotować), ale chociaż zobaczyć program oferowanych zajęć i spotkań. O, proszę! Następnego dnia wieczorem miało być spotkanie z wojskową piosenką! Godzina 19, bardzo dobra, akurat wróci z pracy. Może po drodze jeszcze zdąży zanieść buty do szewca. A ubierze się elegancko, ale nie wyzywająco. Miała taką ulubioną sukienkę. Pod spód niestety bielizna korygująca, ale cóż. (Zresztą to przejściowe). Z pewnością będą osoby w jej wieku i starsze, bo kto przychodzi na takie spotkania, i to jeszcze w poniedziałek? Na pewno z kimś się porozmawia, a ponieważ klubik jest na osiedlu, to może wrócą razem...? Oj, nie, nie o to chodzi, po prostu, żeby mieć znajomych.

Zadowolona ze swoich planów Zosia resztę niedzieli spędziła na snuciu planów. Trochę przeszkadzał jej w tym nasilający się ból głowy, który niestety w poniedziałek rano nie przeszedł. Może się i nie zwiększył, ale i tak był uciążliwy. Dobrze, że nie szła do pracy skoro świt, było trochę czasu, by się ogarnąć i jakoś zmobilizować. Tyle że życie tego nie ułatwiało. Cały dzień za biurkiem i przy komputerze tylko potęgował dolegliwości. Na dodatek musiała zostać dłużej. Kiedy wreszcie wsiadała do autobusu, który miał ją zawieźć do domu, tylko przez moment pomyślała: „A może jednak pójść...? Zdążę...”. Ale już wiedziała, że nie pójdzie. Znowu nic się nie zmieni. Znowu będzie sobie obiecywać, że następnym razem już się zmobilizuje, że będzie inaczej... A wtedy rozboli ją dla odmiany brzuch, zadzwoni siostra z prośbą o pilną pomoc czy wreszcie kot dostanie czkawki. No cóż, pomyślała Zosia, zawsze zostają spacery. Może czas zacząć ubierać się na nie inaczej...? ;)



Zmiany w życiu bywają trudne, ale często konieczne. Ważne jest jednak, dlaczego chcemy coś zmienić. Czy ktoś nas do tego zmusza, czy sami mamy dość? Łatwo się tego dowiedzieć, obserwując sposób, w jaki wprowadzamy je w życie. W przypadku Zosi widać, że chce się przełamać i wyjść do ludzi. Masa pretekstów, które ją od tego odwodzą, pokazuje, że Zosia ma z tym problem. Owszem, przyjemność z udziału w wieczorku muzycznym boląca głowa może skutecznie stłumić. Ale niebezpieczne są wnioski, jakie Zosia wysnuwa z faktu, że nie zrealizowała swojego planu. Zresztą, ból głowy sprawił, że zrezygnowała z pójścia do klubiku. Ale książkę czytać wieczorem to już mogła. Priorytety są aż nadto jasne. Drobna dolegliwość w wieku, kiedy nie musi rano nic boleć, by człowiek wiedział, że żyje, to najczęściej świetna wymówka, by czegoś nie robić. Warto czasem sobie to uświadomić…

czwartek, 20 listopada 2014

Ile to kosztuje?

Chodziłam ostatnimi czasy z kotami do weterynarza. Najpierw trzeba było Fruzię zaczipować, potem ją wysterylizować, a na końcu oba koty odrobaczyć (rutynowo) i zaszczepić Kocia. Cieszyłam się, że podjęłam decyzję o zmianie lecznicy, bo naprawdę jest odczuwalnie wygodniej tam chodzić. Tyle idę, co poprzednio musiałam dojść na przystanek. Na którym dopiero zaczynała się droga właściwa, a i autobus do przychodni nie zakręcał. A tu – raz dwa, i koty są na miejscu. W drugą stronę jest jeszcze szybciej. ;)
Jednak ponieważ te wizyty następowały dość szybko po sobie, rzuciła mi się w oczy sprawa, której wcześniej nie dostrzegałam. Nie tylko ja zresztą, bo zrobiłam małe rozpoznanie. Otóż w żadnym gabinecie weterynaryjnym nie spotkałam cennika. Ani na stronie, ani w przychodni. Jeśli przed wizytą chciałam wiedzieć, ile co kosztuje, trzeba było dzwonić i pytać. Oczywiście, informacji mi udzielano, ale zastanowiło mnie to, dlaczego te informacje nie są jawne.
Przed zmianą gabinetu – ba, wcześniej, gdy szukałam weta dla Agrafci – obeszłam osiedle i wstępowałam do mijanych lecznic, by zorientować się w cenach. Zawsze musiałam w tym celu wejść do gabinetu (akurat nie trafiłam na żadną przychodnię z recepcją) i zawsze odnosiłam wrażenie, że moje pytania są… jakby nie na miejscu. Z reguły pytano, co konkretnie dolega zwierzęciu. Tymczasem ja chciałam po prostu wiedzieć, jaki jest koszt wizyty ogólnej, no i czy np. zajmują się świnkami. Albo czy jest możliwa diagnostyka (no, to akurat na stronie lecznicy zazwyczaj można znaleźć). W jednej z lecznic pani dosyć wyczerpująco odpowiedziała mi na pytania, a ja się nie upierałam na dokładne kwoty, mogły być widełki. Tyle że idąc tam dwa miesiące później, już tego nie pamiętałam… Pani mówi, że zawsze można zapytać. Ale w takim razie czy nie prościej jest wywiesić cennik?
Rozumiem, że ceny pewnych zabiegów mogą się wahać, bo zależy to od ilości stosowanych leków, materiałów opatrunkowych, czasu przebywania zwierzęcia  w lecznicy itp. Ale pewne rutynowe zabiegi – właśnie jak szczepienie czy odrobaczenie – to zasadniczo koszt stały. Przy tym drugim ważna jest masa zwierzaka, wtedy podaje się odpowiednio większą lub mniejszą dawkę leku. Tyle że nie jest to indywidualny przelicznik – Kocio waży 4,2 kg, więc stosujemy algorytm, by wyliczyć mu dawkę. Nie, dostaje porcję dla zwierząt powyżej 4 kg. To co za problem to napisać w cenniku? Można również zaznaczyć, dla jakiego środka jest jaka cena.
W gabinecie, do którego teraz chodzę, na paragonie po sterylizacji były wyszczególnione nawet takie koszty, jak rękawiczki jednorazowe. To mi się podobało. Jednak w większości na takich paragonach (o ile się je otrzymuje, bo chyba nie jest to jeszcze obowiązkowe?) z reguły jest napisane: „Usługa weterynaryjna” i końcowa kwota. Idąc więc następnym razem, dalej nie wiem, co i ile kosztowało i za co w ogóle zapłaciłam – czy za samo szczepienie, czy doliczono również wizytę. I znowu nie wiem, ile pieniędzy na to przeznaczyć – mogę ew. ponieść dodatkowe koszty, dzwoniąc do lecznicy i pytając o ceny. Ale to nie jest taka ekonomia, jaką lubię. J
Wiadomo, że jak zwierzątko jest chore, to się je leczy. Aż prosi się dodać: bez oglądania na koszty. Nie do końca tak jest. Moja koleżanka miała kota z nerkowymi problemami. Nie pamiętam już dokładnie jej opowieści, ale wynikało z niej, że wet skasował ją na grube pieniądze. Może to tyle kosztowało?, zapyta ktoś. No właśnie nie wiadomo… Jestem przekonana, że Ula leczyłaby kocurka niezależnie od ceny – ale jeśli miałaby możliwość porównać koszty w różnych lecznicach, mogłaby wybrać opcję finansowo korzystniejszą, nie rezygnując przecież z leczenia. Zresztą przy oficjalnym cenniku nie byłaby zaskakiwana rachunkami wystawianymi po wizytach, mogłaby się na to przygotować. (Jeśli coś przekręciłam, proszę o sprostowanie. Zapamiętałam chorobę, ale i oburzenie Uli na zdziercę – z czym się zgadzałam).
Jak wspominałam na początku, przeprowadziłam rozpoznanie wśród znajomych i nieznajomych na ten temat. Odniosłam wrażenie, że nikt do tej pory nie zwrócił na to uwagi. Pytanie zamieściłam również na kocim forum, a stamtąd podlinkowała je i udostępniła inna kocia znajoma na innej kociej stronie. ;) (Nie mogę podlinkować, bo to grupa zamknięta).  Nie wywiązała się dyskusja, ale głos zabrała pani (podająca się za weterynarza), która napisała, że ujawnianie cennika np. na stronie lecznicy jest niezgodne z prawem ustalonym przez Izbę Lekarsko-Weterynaryjną. Ma to zapobiegać nieuczciwej konkurencji. Można za to w formie papierowej wywiesić np. na ścianie lecznicy. Pytałam, czy pacjent (a raczej jego opiekun) nie powinien mieć prawa wglądu do takich informacji. Nie otrzymałam już odpowiedzi.

I tak się zastanawiam. Serio, po prostu nie wiem: czy tak może być? Coraz więcej informacji musi być ujawnianych, sklepy są obligowane do wyraźnego metkowania towarów, ceny usług medycznych (zazwyczaj widełkowo, ale jednak) są na stronach lecznic coraz częściej. A u weterynarza tego nie wolno. Czy ktoś mi to wyjaśni? Bardzo jestem ciekawa opinii.

wtorek, 18 listopada 2014

Pierwsze wrażenie

Jakiś czas temu koleżanka zachęciła mnie do przeczytania książki Hugha Laurie (czyli Doktora Hause’a J ) Sprzedawca broni. Akurat zdążyłam napisać o swoim zachwycie nad książką Śnieżka musi umrzeć, Beata od kotów też mnie zainspirowała nowymi tytułami, Sprzedawcę broni potraktowałam więc jako jeszcze jedną perełkę, sypiącą się na mnie, odkąd wróciłam do rytuału czytania książek.
A zarzuciłam go, bo nie wiedziałam, co czytać. Miałam swoich stałych, ulubionych autorów, ale albo już wyczytałam całą ich twórczość, albo pisali wolniej, niż ja czytałam. Owszem, biblioteki i księgarnie pełne są lektury, tylko która ciekawa? Nieraz decydowałam się na coś, ale potem w domu leżało to nieotwierane długo. I albo wreszcie trzeba było oddać, albo… leży nadal. Jakoś bałam się zacząć czytać coś nowego. Gdybym się nad tym zastanowiła, uznałabym to za śmiechu warte, ale nie myślałam. J Ponieważ jednak coraz więcej czytałam zawodowo, doszłam do wniosku, że czas wolny mogę spędzać np. przed telewizorem/dvd. Tylko się nie sprawdziło, bo książka dawała mi dużo więcej.
I niedawno, chyba właśnie od Śnieżki, znów zaczęłam jeździć do biblioteki, pożyczać książki od znajomych, kupować nowości (ostatnio nabytą jest Wnuczka do orzechów Musierowicz – sentyment do książek Autorki mam jeszcze z krecikowych czasów). Losowo pożyczone od Beaty kryminały pochłonęłam na raz – chociaż z tego wyboru został mi tylko Mankell. Samodzielnie wypożyczyłam sobie inny skandynawski kryminał – Mężczyzna w oknie (autor: Kjell Ola Dahl). I… jakoś mi nie szło. Całe szczęście, tylko pierwsza część. Od drugiej, kiedy tytułowy mężczyzna został już zamordowany, poszło lepiej. Pomyślałam więc, że warto było przemęczyć te parę początkowych rozdziałów.
Bo w zasadzie początek – tak jak pierwsze wrażenie – nie zawsze musi zachęcać. Owszem, gdy jest dobry, daje większą szansę na kontynuację. Czasem jednak zniechęcamy się zbyt szybko. Może słaby pierwszy rozdział to nie znak, że cała książka jest niskiej jakości, tylko po prostu autor nie ma jeszcze dostatecznych umiejętności? A jeśli ktoś nie zrobił na nas dobrego wrażenia na pierwszym spotkaniu (ale też nie zrobił nic, co jednoznacznie można by uznać za złe wrażenie), to warto dać sobie i temu komuś szansę? Bo może on po prostu nie umie odpowiednio się wypromować?

Z tą myślą i nadzieją czytałam Sprzedawcę broni. Dawałam książce szansę do ostatniej strony, ale kiedy po trzech tygodniach ją skończyłam i sięgnęłam po Mankella, na którego wystarczyło mi trzy dni, zrozumiałam, że nie wszystkie teorie zawsze się sprawdzają. I po prostu czasem coś jest lepsze. ;) 

wtorek, 11 listopada 2014

Dobry kolega

Od siedmiu lat mam dobrego kumpla, który wielokrotnie utwierdzał mnie w przekonaniu, że nawet w pewnym wieku jest możliwa czysta, platoniczna i nieskalana damsko-męska zażyłość. Mamy o czym gadać, złożyło się też, że pracujemy w pokrewnych branżach – ale jednak nie tych samych, więc możemy sobie pomagać, nie wchodząc sobie przy tym w drogę. Poznaliśmy się na Gronie (kto jeszcze pamięta ten portal? Kto jeszcze ma tam konto? Ja swoje zlikwidowałam), okazało się, że mieszkamy blisko siebie, więc przenieśliśmy znajomość do świata realnego. Pod wieloma względami jesteśmy inni (w sensie osobowości, nie mam na myśli oczywistych różnic), np. ja zawsze z zegarkiem w ręku i nerwem, czy zdążę – on wie, że zdąży. Swoich talentów do napojów słaboprocentowych i językowych zdolności nawet nie zestawiam, bo tu nie ma pola do porównań. Za to niedawno odkryłam w nim kolejną fantastyczną cechę, w którą do końca nie wierzę, choć fakty mówią same za siebie… J
Otóż kolega ma moc. Ta moc sprawia, że kilkakrotnie pomógł mi w naprawie paru rzeczy – w zasadzie nic nie robiąc. Owszem, nie tylko do niego czasem piszę, żeby spytać o jakąś poprawną formę czy weryfikację tłumaczonego zdania (taka praca, że czasem słownik nie wystarcza, bo jeszcze trzeba uwzględnić kontekst). Wysyłając takie pytanie, często sama znajduję odpowiedź, szybciej niż odpowiedź nadejdzie. Można to wytłumaczyć. Kiedy proszę kogoś o pomoc, mam uczucie, że ciężar wyjaśnienia nie spoczywa już tylko na mnie, że zaraz otrzymam wsparcie. Wtedy umysł rozluźnia się i… wydłubuje rozwiązanie, które we mnie było, ale zostało zagłuszone napięciem, zmęczeniem, natłokiem innych dylematów, jakie przez ostatnie strony musiałam rozstrzygać.
Ale jak wyjaśnić fakt, że niedziałająca klawiatura po telefonie do Pawła zaczyna działać? Było tak: na początku miesiąca doszłam do wniosku, że już teraz to na pewno muszę kupić monitor. Dotychczas pracowałam na laptopie, a jakie są wymiary jego ekranu, raczej wiadomo. A trudno zrobić dobrą redakcję na takiej bździnce. Korektę jeszcze można, ale wybór jest taki: albo widzi się dobrze tekst, albo poszczególne wyrazy. Z tym, że dobre widzenie tekstu na laptopie, a na 24-calowym monitorze to jak porównywanie dnia do nocy. Udało mi się wreszcie odłożyć kasę, bo decyzja była podjęta już wcześniej, tyle że z różnych powodów finanse mi się nie spinały. W październiku znowu musiałam odłożyć decyzję, bo Fruzia raczyła dostać rujki. Za tym poszła sterylizacja – i znowu oszczędności się rozeszły. Oczywiście, gdyby płatności przychodziły w terminie, byłoby inaczej… Ale ok. Monitor już jest. Kupiony i podłączony do laptopa, do tego bezprzewodowe myszka i klawiatura (z możliwością wyłączenia jej – przed kotami :D), wszystko pięknie zgrane dzięki pomocy Pawła, który fizycznie ze mną po zakup poszedł i czynności zgrywające wykonał. Przy okazji wyszło, że jeden z trzech portów w lapku nie działa. Zdecydowałam więc samodzielnie kupić rozgałęziacz, który… wczoraj zniszczył mi port drugi. Klawiatura i myszka przestały działać. W trzecim, ostatnim porcie, także. Zrobiłam, co mogłam. Sprawdziłam informacje o sterownikach, podłączałam inne urządzenia (empetrójkę na przykład). Wiedziałam dzięki temu, że port sprawny. Może więc ta antenka umożliwiająca działanie myszy i klawy również została uszkodzona? Miałam drugą, została wykryta, sterowniki w porządku… i dalej nic. Po piątym restarcie komputera poddałam się i wyłączyłam wszystko. Ubrałam się i poszłam na zakupy. Dzisiaj święto, więc kolejki do kas były większe niż zazwyczaj. Potem jeszcze spacer, trochę czasu więc minęło, zanim wróciłam, i komputer miał czas odpocząć. Niestety, wciąż nie widział sprzętu. Zadzwoniłam więc do Pawła, który właściwie na odległość dużo nie mógł zrobić. Sprawdzałam jednak na menedżerze urządzeń informacje, gdy – w trakcie tej rozmowy – strona się odświeżyła i… klawiatura i myszka ruszyły! I tego się nie da wytłumaczyć. Ale mam nadzieję, że Paweł nie zerwie ze mną znajomości. :D


Streszczenie wpisu: Po uszkodzeniu portu w laptopie, którego przyczyną było podłączenie rozgałęziacza portów, komputer przestał widzieć klawiaturę i myszkę. Telefoniczna rozmowa z Pawłem usunęła usterkę, mimo że absolutnie nic nie zostało zrobione. Lubię Pawła. J

poniedziałek, 3 listopada 2014

Sprawa Romana P. u Lisa

Program: Tomasz Lis na żywo. Dyskusja na temat sytuacji Romana Polańskiego i kwestii, czy wydać go Amerykanom. Znowu jestem zdziwiona. Jeden z gości podważał w ogóle fakt gwałtu. A przepraszam, czym innym jest wykorzystanie trzynastolatki? Przede wszystkim jednak dziwi mnie w ogóle roztrząsanie tego tematu. Według mnie sprawa jest oczywista. Dokonał czynu zabronionego, uciekł w czasie zwolnienia za kaucją, co według prawa amerykańskiego skutkuje dożywotnim ściganiem i brakiem przedawnienia. Nad czym tu debatować?
A jednak rozmowa trwała. Zaproszeni goście przedstawili różne aspekty i wyciągali różne oblicza tego tematu. Ewa Wanat mówiła o tym, jak ważną informacją społeczną jest wyciąganie konsekwencji wobec sprawcy gwałtu. Nieukaranie sprawcy jest wyraźnym sygnałem dla przyszłych ofiar, że ich krzywdziciele nie poniosę za to żadnej kary. Na uwagę innego gościa, że ten konkretny Polański poniósł już karę., bo jest napiętnowany, bo cierpiał, bo przeszedł piekło, zripostowała bardzo celnie: sam był tego przyczyną.
Aleksander Pociej i Janusz Głowacki prezentowali natomiast poglądy, rzekłabym, niepokojące. Pierwszy z wymienionych panów, chociaż mecenas, bardzo chętnie przychylał się do poglądu, by jednak nie robić z tego wielkiej sprawy. Podpierał się oczywiście przepisami prawa, ale widać było, jak blisko mu do zdania, by zostawić Polańskiego w spokoju, a już na pewno nie wydawać go Amerykanom. Zdecydowanie wypowiadał się w ten sposób Janusz Głowacki. Nie podobało mi się u obu panów to, że w swoich wypowiedziach nawiązywali do chrześcijańskiej (to słowo padło) wartości – wybaczania. Świetnie, ale co z ofiarą? Skoro sprawcy sumienie pozwoliło na czyn łamiący przecież Dekalog, to ona powinna i tak wybaczyć? Może jeszcze przeprosić? (Niestety, są kultury, gdzie tak się dzieje…). Ale przede wszystkim: nie mieszajmy prawa z poglądami religijnymi, bo to się dobrze nie skończy.
W tej dyskusji najbardziej odpowiadało mi stanowisko Romana Giertycha. Przedstawił on po prostu sytuację prawną zdarzenia, odnosząc się również do porozumień polsko-amerykańskich (w końcu do gwałtu doszło w Ameryce). Nic więcej, niż mniej. I tak, moim zdaniem, ta sprawa winna być oceniana. Bo gdyby to nie był znany człowiek, światowej sławy reżyser, milioner? To co wtedy? Prawo powinno być równe wobec wszystkich. Giertych wypowiadał się spokojnie, choć nieco się uniósł, gdy Głowacki zakwestionował termin „gwałt”. Jego zdaniem to za mocne określenie dla tego zdarzenia. Nie wiem, czy rzeczywiście ten pan ma takie poglądy, ale wyglądało mi to na chwyt retoryczny, bo oburzenie mecenasa natychmiast próbował wyeksponować. Spięcie między panami było krótkie i za chwilę nie pozostał po nim ślad.
Ogólnie dyskusja była niemrawa i – moim zdaniem – trochę bezprzedmiotowa. Bo i co z tego gadania? Zresztą, większość tego typu programów (nie tylko ten konkretny) prezentują ten sam poziom. Czasem, dla podkręcenia atmosfery, zestawia się sprawdzonych oponentów (jak Kazimiera Szczuka i Tomasz Terlikowski czy Beata Kempa i jakikolwiek mężczyzna), ale to też się powoli opatrzyło. Tematy ledwo muskają meritum problemu. Kilka tygodni temu w studiu Lisa była rozmowa o wielodzietności. Dlaczego Polki nie chcą rodzić dzieci. Zaproszone do studia mamy, mające dwoje lub więcej dzieci, były pytane, jak sobie radzą. „To przecież ogromne logistyczne wyzwanie”, unosił się z zachwytu Lis, kierując te słowa do Małgorzaty Terlikowskiej, mamy piątki dzieci. Czekałam na pytanie: czy panie dają radę finansowo? Nie padło. Jedna Ania Mucha wspomniała o pieniądzach, ale nie zostało to podjęte. A przecież, jak się ma pieniądze, to i przedszkole się ogarnie.
Innym razem słuchałam dyskusji czterech prawników. Po dwudziestu minutach zrozumiałam, że nie dowiem się niczego na temat mającej właśnie wejść nowelizacji danej ustawy (czy czegoś tam), a to mnie właśnie ciekawiło, bo chciałam wiedzieć, o co w zasadzie chodzi. Nic z tego. Panowie rozkoszowali się własnymi głosami i kunsztownie budowanymi zdaniami… pardon. Prawniczym bełkotem. Wtedy wyłączyłam telewizor i pogrążyłam się w zadumie. Efektem było odkrycie na miarę Kolumba: z takich programów niczego człowiek się nie dowie. Szkoda czasu na ich oglądanie.

Więc nie oglądam. Słucham wieczorami, jednocześnie bawiąc koty, ogarniając wieczorem mieszkanie, odpisując na smsy czy po prostu relaksując się przy kompie. A w tle leci dyskusja, za którą gościom i – przede wszystkim – prowadzącemu płaci się z pewnością niemałe pieniądze. I niczemu innemu to nie służy.

niedziela, 2 listopada 2014

"Kwiat pustyni", czyli dwa światy

Zdarzyło mi się obejrzeć film Kwiat pustyni. W telewizji pokazywali, a ja często ją oglądam. Nie za często, ale tyle, ile potrzebuję, ile lubię, ile chcę. Zauważyłam wprawdzie ostatnio trend na nieoglądanie telewizji (albo takie deklarowanie). Może to wcale nie jest większość, może ja trafiam na takie osoby. Niemniej pamiętam, z jaką dumą Miś podkreślał, że on słucha wiadomości w radiu, a nie telewizji. Jak się nie ma telewizora, to trudno mówić o wyborze… chociaż twierdził, że decyzja o niekupowaniu telewizora była świadoma. Pewnie prawda, biorąc pod uwagę, ile czasu mógłby poświęcić na oglądanie telewizji między jedną randką a drugą, pracą i dziećmi. I jeszcze trzeba by było odbiornik kupić, podłączyć… Ale fajnie było przedstawić to jako ideologię. Poza Misiem jednak jest w moim otoczeniu jeszcze parę osób, które czasem potrafią spytać takim specjalnym tonem: „Ty oglądasz telewizję?”. Słychać w tym pytaniu i zdziwienie, że mam na to czas, i zdumienie, że znajduję tam coś, co mi odpowiada. Tak – na oba zdziwienia. Nieraz wystarczy trochę poszukać. Są kanały – i to w telewizji publicznej – które w swojej ofercie często mają ambitne programy (nie tylko „misyjny” Klan :D) i pokazują dobre filmy. Nie każdy zaś może obejrzeć je w inny sposób – w kinie, online, na dvd.
Właśnie wieczorem 1 listopada o godz. 20:10 TVP2 pokazała wspomniany na początku film Kwiat pustyni. Godzina dobra, jak sądzę, bo większość jednak już wróciła z cmentarzy, a pewnie i z krótkich wizyt rodzinnych. (To à propos narzekań, że jak coś dobrego, to w środku dnia albo w późnonocnych godzinach. Owszem, zdarza się, ale myślę, że telewizja coraz bardziej musi brać – i bierze – pod uwagę głosy i potrzeby widzów). Mnie się niestety nie udało obejrzeć filmu w całości, bo przegapiłam początek, a jak już się zorientowałam, to okazało się, że film leci w oryginalnej wersji językowej. Trochę się zeszło, zanim się dowiedziałam, że mam taki nowoczesny teleodbiornik. Obejrzałam połowę i wiem, że muszę zobaczyć – tym razem całość – jeszcze raz.
Film jest historią Waris Dirie – Somalijki, która w swojej autobiograficznej powieści (film jest adaptacją) opowiada o swoim życiu i karierze modelki. Ale przede wszystkim ujawnia światu okrucieństwo, jakie wciąż – mimo postępu cywilizacji – ma miejsce. Mowa  o okrutnym i wciąż praktykowanym obrzędzie obrzezania kobiet. Słyszałam o tym, oczywiście, ale przyznam, że dopiero wczoraj dowiedziałam się dokładnie, na czym to polega. Nie potrafię nawet tego powtórzyć i wciąż jestem wstrząśnięta tym faktem. Jak można pozwalać na takie okrucieństwo i barbarzyństwo, służące jedynie jeszcze większemu upokorzeniu i podporządkowaniu kobiety? Jak mówi sama Waris Dirie, o tym procederze nie wspomina Koran, nie jest więc to zalecenie religijne. A więc wymyślili to mężczyźni. Dzisiaj, mimo iż mamy XXI wiek, mimo iż o tych praktykach słychać od czasu publikacji książki (a więc koniec lat 90. minionego wieku), mimo oficjalnego zakazu ich stosowania, wciąż jest on obecny. I to nie tylko w krajach afrykańskich, ale i na kontynentach europejskim i amerykańskim.
Scena, kiedy Waris Dirie opowiada przed Zgromadzeniem ONZ, na czym polega zabieg obrzezania, była z pewnością jedną z bardziej wstrząsających. Ale duże wrażenie zrobiły też na mnie te pokazujące jej relacje z mężczyznami, jej postawa wobec nich. Spuszczone oczy i głowa, a przede wszystkim splatanie ramion, by jeszcze trochę się okryć… Przejmujący  jest też moment wizyty Waris u ginekologa. Przychodzi pielęgniarz, Somalijczyk, który ma tłumaczyć słowa lekarza. Okazuje się jednak, że mówi do dziewczyny zupełnie coś innego. Lekarz wyraża ogromne współczucie dla cierpienia, jakiego Waris musiała doświadczyć i wciąż doświadczała z powodu „wycięcia”, i obiecuje jej pomóc, by dłużej nie musiała żyć w bólu. Tymczasem pielęgniarz obrzuca ją oskarżeniami, mówi o zdradzie rodziny, tradycji i ojczyzny, i wyraża pogardę dla niej i jej zachowania – swobodnego, niezgodnego z zachowaniem porządnej somalijskiej kobiety…
Zwłaszcza ta scena dała mi dużo do myślenia. Faktu obrzezania, barbarzyństwa, jakie się za tym kryje, nie trzeba komentować, nawet nie sposób. Ale skoro tak, to dlaczego ta praktyka wciąż trwa, dlaczego rodzice tych małych dziewczynek na to pozwalają? Matki przecież przeżyły to samo cierpienie i powinny bronić przed nim swe córki. Jednak są światy, w których władza mężczyzny nad kobietą jest wciąż bardzo silna i prowadzi właśnie do takich niekontrolowanych okrucieństw, na które panuje pełne przyzwolenie społeczne lub obojętność, opisywane jako tolerancja dla innych kultur i wyznań.
Tymczasem kobiety światów zachodnich wciąż walczą o swoje prawa. Oburzają się, że społeczeństwo tkwi w kulturowych stereotypach, które każą kobiecie ograniczać swoje zainteresowania do domu, rodziny i dzieci. Są niezadowolone, gdy ktoś krytykuje ich niechęć do posiadania dzieci – coraz więcej kobiet odkłada na później macierzyństwo lub w ogóle z niego rezygnuje. Domagają się parytetów na stanowiskach. Wymuszają na partnerach większe zaangażowanie w rodzicielstwo. Wiele  z tych postulatów jest spełnianych, a stereotypowe oczekiwania wobec kobiet zaczynają odchodzić do lamusa – broni ich starsze pokolenie oraz skostniałe środowiska katolickie. Tak naprawdę jednak nawet w mniejszych miejscowościach kobiety są coraz bardziej wolne. Mają prawo do planowania własnego życia według swoich wzorców. Jedyną przykrością, na jaką są narażone, jest krytyczny komentarz… Mogą decydować o sobie w coraz większym zakresie i co najwyżej otrzymają za to łatkę feministki. Mimo to narzekają, że wciąż tego równouprawnienia za mało.

Ja, po obejrzeniu Kwiatu pustyni, zrozumiałam, jak wiele mam wolności, niezależności i wciąż możliwości. Wszystko zależy ode mnie – nie od mężczyzny. Bez niego też jestem kimś. Człowiekiem. Nie muszę walczyć, jak Waris i jej podobne, o podstawy, odcinać się od rodziny, uciekać przez pół świata, by zyskać godność należną każdej ludzkiej istocie. Naprawdę, warto czasem docenić to, co mamy, i nie robić dramatu, gdy ktoś nazwie nas „ministrem”, a nie „ministrą”…

sobota, 1 listopada 2014

Pamięć

Kolega miał parę dni temu urodziny. Oczywiście pospieszyłam (forma pośpieszyłam też jest poprawna) z życzeniami. Zadzwoniłam i chwilę pogadaliśmy, między innymi właśnie o tym, co sądzimy o obchodzeniu różnych świąt własnych. Ja osobiście bardzo lubię celebrować wszelkiego rodzaju okazje, swoje i nie swoje (nawet jeśli czasami niektórzy uważają je za naciągane. No to co?). Nie sprawia mi szczególnej trudności pamiętanie o datach – w końcu od czego kalendarze i przypomnienia? ;)
Ten sam kolega (od urodzin) kiedyś pisał, że nie lubi wymuszonego okazywania uczuć – tylko dlatego, że okoliczności tego wymagają. Oczywiście, że ma rację, twierdząc, że nie powinno się z tym czekać do konkretnego dnia i traktować tego zadaniowo. Ale z drugiej strony, jak bez powodu dostajemy od drugiej połówki prezent, to zamiast się cieszyć, patrzymy podejrzliwie i zastanawiamy się, co takiego próbuje nam zrekompensować. Nie jest tak? J A wśród znajomych? Jeśli bez powodu, znienacka, powiem koleżance, że dzisiaj spełniam jej życzenia, płacę za rachunek lub wręczam spontaniczny prezent, ot tak, to zamiast radości robię jej kłopot. Bo pewnie czegoś chcę, bo może oczekuję rewanżu, bo widać próbuję zacieśnić relację, bo nie wiadomo co… A im relacja dalsza, tym dla wszystkich kłopotliwsza.
Toteż uważam, że należy korzystać z okazji, jak tylko się da. Prawdę mówiąc, urodziny uważam za święto bardzo osobiste i nie zawsze oczekuję życzeń ani sama nie mam pewności, czy komuś je składać. Jeszcze dawniej, w prehistorycznych czasach, gdy nie było serwisów społecznościowych, ba – internetu nie było (mam na myśli powszechny dostęp) – takie daty faktycznie znali (albo i nie, ale mówię o założeniu) najbliżsi. Teraz wystarczy sobie ustawić odpowiednią opcję, a będzie o tym wiedzieć każdy.

Ale nieważne, jaka okazja, ważne, że jest. Wtedy jest dobry moment, by zadzwonić z miłym słowem, kupić miły drobiazg…  A już tak naprawdę w tym wszystkim najważniejsze jest to, by o tym kimś nie tylko pamiętać, ale mu to okazać. I właśnie dlatego o tym dzisiaj piszę. Bo dzisiaj i jutro wspominamy i odwiedzamy na cmentarzach tych, którzy odeszli od nas na zawsze. Możemy im zapalić znicze, położyć kwiaty na grobie, pomodlić się za nich, westchnąć… ale już nie pójdziemy z nimi na zakupy, piwo czy do kina. Nie przeprosimy za zaniedbania, nie przytulimy, nie wywołamy uśmiechu na twarzy i łez szczęścia w oczach. To są truizmy, ale warto je sobie czasem przypomnieć. I coś zmienić. Również po to są święta: by przystanąć na moment i zastanowić się nad tym, co akurat dla nas ważne. A może nie tylko dla nas?




...A jeśli ktoś nie zapalił dzisiaj światełka na cmentarzu, może symbolicznie uczynić to TUTAJ