wtorek, 17 listopada 2015

Nie odmówię

Wczoraj było pierwsze losowanie w Narodowej Loterii Paragonowej. To taka inicjatywa Ministerstwa Finansów mająca na celu zachęcić Polaków do brania paragonów fiskalnych za zakupione towary bądź usługi. Moim zdaniem – ciekawa i słuszna.
Coraz częściej, kupując towar w sklepie, pilnujemy, by wziąć paragon, bo jest on podstawą i warunkiem ewentualnej reklamacji. Bardziej jednak pilnujemy tego w sklepie odzieżowym czy ze sprzętem elektronicznym niż na przykład spożywczym. A szkoda, bo nieraz zdarzają się pomyłki przy wydawaniu bądź metkowaniu towaru (osobiście miałam naklejone na kupowanej na wadze szynce „naleśniki z jabłkiem”) – a to skutkuje niezgodnością w rachunku. Nie każdy sprawdza to przy kasie, czasem orientujemy się dopiero w domu – i co wtedy? Raczej już nic nie zrobimy. A jak zapłacimy za nieświeże lub zepsute jedzenie? Bez paragonu też nic nie zrobimy.
Są takie miejsca, gdzie często kupuję, ale chociaż pamiętam o paragonie, jest on mi dawany rzadko i niechętnie. Tam akurat zazwyczaj płacę kartą, więc dostaję wydruk – potwierdzenie transakcji, po czym obsługujący mnie pan zaczyna zachowywać się tak, jak gdyby wszystkie procedury zostały dopełnione. Oczywiście dopytuję o paragon – wtedy słyszę, że już, zaraz się wydrukuje. Pan faktycznie coś tam wbija i stuka na jakąś maszynę, a ona wypluwa świstek z niechęcią. (Albo i nie wypluwa, bo się tusz czy papier skończył). Paragon z tamtego sklepu jeszcze nigdy do niczego mi się nie przydał, ale po prostu powinnam go dostawać, a nie wydzierać panu z gardła.
Zazwyczaj w sklepach jednak jest tak, że to klienci nie biorą paragonu. Przy kasach pełno jest tych małych karteluszków, które kasjer musi wydrukować. Co innego, jeśli chodzi o usługi. Paragony u fryzjera czy lekarza dopiero zaczynają się pojawiać. Owszem, mogę zrozumieć, że przyjmująca prywatnie pani logopeda wzięła za wizytę umówioną kwotę i nie wręczyła na to kwitu. Ale zdziwiłam się, że w większej prywatnej przychodni zapłaciłam w rejestracji – i nie dostałam żadnego paragonu. Ot, położyłam sto złotych, pani wzięła, dała kartę i powiedziała, który numer gabinetu…
Loteria paragonowa ma dobre założenie. Tak naprawdę można tylko zyskać. Rejestrujemy bowiem pokwitowania za to, za co już i tak zapłaciliśmy – nie ponosimy żadnych dodatkowych kosztów. Nagrody są atrakcyjne, poza tym otrzymuje je nie tylko klient – ale również sklep, z którego paragon został wzięty. Można więc powiedzieć, że każdemu się opłaca.
Regulamin losowań, przyznawania nagród, ich rodzaj, wszystkie zasady – dostępne są na stronie internetowej Loteria Paragonowa. Wczoraj było pierwsze losowanie (na antenie publicznej telewizji, o czym informowano na stronie Loterii). Loteria ma również swoją stronę na Facebooku, o czym nie wiedziałam. Dopiero dzisiaj poszukałam, znalazłam i poczytałam komentarze, które wprawdzie nie są oryginalne, ale stały się inspiracją do niniejszego wpisu.
Polakowi nie dogodzisz. Wspomniałam wyżej o celach i zaletach wspomnianej loterii. Tymczasem zdaniem komentujących nagród jest za mało i nie takie, losowanie na pewno było nieuczciwe, nie było informacji o dacie losowania (była!), formularz do rejestrowania paragonów powinien być inny… Nihil novi.

A dla mnie udział w loterii to dodatkowa korzyść. Przynajmniej uporządkowałam paragony na tyle, by móc w przybliżeniu oszacować, ile i na co tak realnie wydaję. Nie muszę za to dostawać nagrody, choć nie odmówię, gdy mnie wylosują. ;)

poniedziałek, 2 listopada 2015

Wpis o wpisach

Kiedy rozpoczynałam pisanie tego bloga, bardzo potrzebowałam miejsca, w którym mogłabym uzewnętrznić swoje emocje. Chciałam dzielić się dobrym i złym. Chciałam chwalić się swoimi kotkami, codziennymi radościami i smutkami, refleksjami i przemyśleniami, a najbardziej chyba – marzeniami. Ta potrzeba była ogromna – wystarczy spojrzeć na liczbę wpisów w ubiegłym roku, zwłaszcza w pierwszych miesiącach. Nowe posty powstawały przecież prawie codziennie! Widziałam też, że teksty były czytane, wiem, że podobały się opowiadania o Gąsce – też ją lubiłam. ;) Sprawiało mi to ogromną radość i pomagało też z wieloma rzeczami się uporać. Wreszcie przestałam dręczyć się niektórymi wspomnieniami. Inne tematy przeanalizowałam wystarczająco, by zrozumieć, że nie są problemem lub że tkwi on gdzie indziej. Blog dla mnie samej spełnił więc funkcję terapeutyczną. Zamieszczane zaś na blogu opowieści o kotkach odciążały niektórych znajomych od słuchania o nich. ;)
Nie wiem, co tak naprawdę sprawiło, że posty zaczęły pojawiać się rzadziej. Tematów wciąż było dużo, zresztą mam folder, w którym znajdują się zaczęte – i nieraz prawie skończone – teksty. Jednak ten rok przyniósł wiele zmian w moim życiu, a niektóre są tak zasadnicze, że chyba to zablokowało mi na dłuższy czas klawiaturę. Sądziłam jednak, że to chwilowe i przyjdzie dzień, taki jak dzisiaj, że znów usiądę i po prostu coś napiszę. Jednak tematy, które przychodzą mi do głowy, nie są tematami na tego bloga. Dlatego postanowiłam podzielić się swoimi wątpliwościami oraz zapytać tych, którzy bywają w Człowiekowie, czy jest coś, co podobało się tak bardzo, że warto do tego wrócić. Dotychczasowe posty to był tematyczny miszmasz, mający pomóc mi zorientować się, o czym chciałabym pisać lub o czym ludzie chcą czytać. Może któryś z proponowanych tematów mógłby stać się tym dominującym? (Zrobiłam nawet  kiedyś ankietę w tym celu, ale... wiem w zasadzie tyle samo, co z komentarzy na fanpage’u. :) ). Jeśli nie, to – cóż, trzeba będzie przyjąć, że czas Człowiekowa minął. A może wystarczy je tylko trochę odświeżyć? Jeśli ktoś zechce mi pomóc w refleksji, to czekam na komentarze pod wpisem, na Facebooku lub w prywatnych wiadomościach. A tymczasem życzę pięknego listopadowego dnia (ponad 10 stopni na plusie za oknem – ale pięknie!). :)

piątek, 10 lipca 2015

Z pamiętników młodej mężatki, czyli podziękujmy feministkom

Podczas moich studiów polonistycznych całkiem przypadkiem natrafiłam na jedną z mniej chyba znanych książek Gabrieli Zapolskiej Z pamiętników młodej mężatki. W jaki sposób ją wypatrzyłam, według jakiego klucza szukałam w katalogach czy na półkach – nie pamiętam. Był to jeden z dwóch ciekawych przypadków (drugim była książka Mileny Moser Księga samotnic), który tak mocno zatrzymał się w mojej pamięci. Do tego stopnia, że w ostatnich dniach musiałam tę książkę znaleźć i ponownie przeczytać.
Zastanawiam się trochę, jak o tej książce napisać, by jej nie streścić, a jednak opowiedzieć o tym, co zwróciło moją uwagę. Uważam, że ten utwór Zapolskiej (naprawdę nie wiem, na ile ważny w jej dorobku, bo to nigdy nie była moja epoka – i wciąż nie czuję potrzeby, by to zmienić ;)) jest interesujący choćby dlatego, by zrozumieć, jak dobrze jest jednak nam, współczesnym kobietom. Bohaterka, młoda mężatka Lunia, opisuje swoje małżeństwo bardzo szczerze, a obraz, jaki wyłania się z tej historii, jest dla mnie osobiście z lekka przerażający. Nie pamiętam, co myślałam, czytając tę książkę po raz pierwszy – było to w końcu dobrych kilka lat temu. Teraz jednak nie mogłam uwierzyć, że kobiety naprawdę kiedyś godziły się na taki los. I bynajmniej nie chodzi mi tylko o to, że musiały przeżyć życie u boku obcego człowieka, wybranego przez rodziców, w którym to związku z rzadka gościła choćby sympatia, o głębszym uczuciu nie mówiąc. To w sumie też może zdarzyć się i w dzisiejszych czasach. Ludzie i obecnie wchodzą w związki z wyrachowania, kalkulacji – nie tylko finansowej. Progresem jest fakt, że tych relacji nie kojarzą osoby z zewnątrz (okej, mówię o zwykłych ludziach, nie elitach, nie wiem, jak jest u nich), choć jest to dla mnie tym bardziej abstrakcyjne. Nigdy nie umiałabym z własnej woli zdecydować się na coś takiego. Po prostu. I wiem, co mówię. Co nie oznacza, że potępiam tych, co potrafią. Tylko wolałabym uniknąć takiego losu.
Ale wracając do Luni, która żyła na początku XX wieku (a może pod koniec XIX?) i której nikt nie pytał o zdanie. Nikt nie dał jej możliwości wyboru męża, za to musiała podołać obowiązkom, do których nikt jej nie przygotował – bycia gospodynią na przykład. Jak prowadzić dom, gdy na jego utrzymanie dostaje się wyliczoną kwotę, ale nie zna się kompletnie cen? Jak powiedzieć o tym mężowi, który nie ma ochoty w ogóle rozmawiać? I to nie tylko o sprawach, które w sumie dotyczą i jego (bo jednak obiady w domu jadał), ale w ogóle nie ma zamiaru zniżać się do poziomu w jego ocenie głupiej żony, wziętej przecież tylko dla posagu.
Pamiętnik Luni jest świetny. Oczywiście włosy stają dęba na głowie, gdy czyta się o takim losie kobiety. Ciekawe jednak są obserwacje Luni, na przykład na temat edukacji jej sióstr. Ona, już jako mężatka, widzi, na jak niepotrzebne w życiu umiejętności kładą nacisk (i wydają pieniądze) ich rodzice. Nauka gry na pianinie, gdy panienki nie mają głosu i słuchu (co potwierdzają sąsiedzi :D). Sam jednak główny temat – małżeństwa – dostarcza wielu materiałów do refleksji.

Mam nadzieję, że nie zdradziłam za wiele, a jednocześnie choć trochę zachęciłam do lektury. Książkę (niezbyt obszerną) na pewno można znaleźć w BUW-ie (no dobrze, była tam te parę lat temu, ale może jeszcze nie została zaczytana na śmierć), podobno jest też wydana jako audiobook. Może znajdzie się też na stronie Polskiej Biblioteki Internetowej, aczkolwiek dzisiaj, jak tam zaglądałam, strona była niedostępna z powodów technicznych. W każdym razie ja po tej lekturze mogę powiedzieć, że feministki zrobiły naprawdę kawał dobrej roboty. :D

środa, 8 lipca 2015

Sukces!


 Biblioteka dla Dzieci i Młodzieży nr 47
Wypożyczalnia dla Dorosłych nr 40

Warszawa, ul. Paca 46



Hurra! Udało się! Dzisiaj ogłoszono wyniki głosowania na budżet partycypacyjny (można zobaczyć  je TUTAJ), no i zgłoszony przeze mnie projekt przeszedł! Biblioteki przy ulicy Paca – i ta dla dzieci, i dla dorosłych – dostaną pieniądze na zakup nowości książkowych. To naprawdę fajna wiadomość. Dziękuję więc tym wszystkim, w imieniu swoim i bibliotek, którzy oddali głos na ten projekt. Bo to przecież dzięki temu poparciu projekt przeszedł. I cieszę się, że też miałam swój wkład w ten sukces. :) 

Teraz panie w bibliotece będą musiały się zastanowić, na jakie tytuły przeznaczyć te pieniądze. To oczywiście budżet na przyszły rok, więc jest na to sporo czasu. Ale miła perspektywa jest. :)





wtorek, 16 czerwca 2015

Głosowanie czas zacząć!

Pamiętacie taki wpis Jestem społeczna? Pisałam w nim o tym, że wystąpiłam z wnioskiem o dofinansowanie z budżetu partycypacyjnego biblioteki. Projekt został zweryfikowany pozytywnie i teraz można na niego zagłosować! :) Głosować można przez internet lub klasycznie, w formie papierowej (w urzędzie), od dzisiaj, tj. 16 czerwca, do 26 czerwca. Jest więc trochę czasu, ale po co odkładać? Zagłosujmy już dzisiaj! :) 

Głosujemy na projekt numer 7. :)

środa, 27 maja 2015

Po co się zmieniać?

„Pytanie na śniadanie” jest niezłym źródłem inspiracji dla nowych wpisów. ;) Dzisiaj słuchałam krótkiej rozmowy o zmianach w naszym życiu. Wiadomo, że są konieczne, ale decyzja o ich podjęciu już bywa trudna. Pisałam już o tym w poście Mądre zmiany. Wtedy jednak zastanawiałam się nad konkretnym problemem – zmianą weterynarza, a przy okazji wysnułam parę refleksji na ten temat. Poza dyskusją pozostawał dla mnie jednak wtedy fakt, że jeśli coś niedobrego dzieje się w naszym życiu, nie należy w tym tkwić. Co innego – ulepszać coś, co w sumie nie jest najgorsze, za to znajome i bezpieczne.
Ale w dzisiejszym programie dyskusja toczyła się wokół faktu, że ludzie często tkwią w sytuacjach, które nie są dla nich komfortowe. Wtedy powinno być oczywistym, że trzeba coś zrobić. Tymczasem wielu z nas nie podejmuje żadnych działań. To nie jest aż takie trudne do pojęcia. Czasem po prostu wydaje nam się, że nie mamy wyjścia. I tkwimy w pracy, biurko w biurko z nielubianym, uciążliwym współpracownikiem, jeździmy na wykańczające nas psychicznie spotkania rodzinne, umawiamy się na randki z kimś, kto nie spełnia naszych oczekiwań. I znajdujemy wytłumaczenie dla takiego postępowania – bo przecież musimy tu pracować, bo przecież z rodziną trzeba się widywać, bo przecież powinnam z kimś się związać, a życie to nie bajka czy telenowela. Męczymy się, pocieszając się, że każdy musi mieć w życiu swój krzyż.
Nie wiedziałam jednak, i to była nowość z dzisiejszego programu, że są ludzie, którzy w takich sytuacjach tkwią latami dla własnej korzyści. Tak: korzyści. Profitem jest to, że mają na co narzekać, a więc w pewien sposób czują się uprzywilejowani i mogą patrzeć z góry na innych. „Patrz, jak mi źle w życiu”, „Zobacz, jaką jestem męczennicą/bohaterką” – tak mówią do innych lub do siebie w myślach te osoby. A otoczenie, które wie o tych problemach, musi odnosić się do takich cierpiętników delikatniej, uważniej, ostrożniej – bo przecież ich życie jest takie trudne…  A gdyby te osoby pozbyły się problemu, musiałyby z tej uwagi otoczenia zrezygnować.
Oczywiście, na nic wszystko, jeśli nie ma kto podziwiać tego „cichego bohaterstwa”. Zawsze jednak znajdzie się życzliwe ucho, bo przecież lubimy słuchać o cudzych problemach – wtedy możemy myśleć o sobie i swoim życiu lepiej. A jeśli już wykończymy tym marudzeniem najbliższe otoczenie, wtedy zawsze możemy pójść do psychoterapeuty. Lub do zwykłego lekarza. I tam, w poczekalni, przed wizyta, ponarzekać do czekających w kolejce pacjentów.


Oczywiście, nie oznacza to, że wszyscy, którzy mają problemy, cieszą się nimi. I nie każda sytuacja ma łatwe rozwiązanie. Jednak ja osobiście zastanowię się nad sobą i tym, czy nie jestem zbyt przywiązana do moich życiowych trudności. ;)

sobota, 23 maja 2015

Przyjaciele

Co jest najtrudniejsze w byciu singlem nie z wyboru, a konieczności? Niekoniecznie brak faceta. W końcu ta „konieczność” nie wynika z faktu – w moim przypadku – że nikt i nigdy mnie nie chciał. Jak głosi przecież ludowa mądrość: „Każda potwora znajdzie swego amatora”. I ja takich amatorów spotykałam, ale niektórych pewnie przegapiłam, zajęta jakimś życiowym błędem, a innych odrzuciłam, bo nie chciałam zgadzać się na słabe oferty, jakie składali. I teraz, choć jestem starsza, więc może bardziej skłonna do kompromisu, nie mogę przyjąć wszystkiego, co się trafia. A trafia się już rzadziej, niestety. ;) I niestety, wcale nie lepiej, choć jak wiadomo, nadzieja umiera ostatnia. Po każdej pomyłce coraz trudniej jednak iść dalej, do przodu, i wierzyć, że teraz się uda…
No ale skoro na początku napisałam, że to nie brak faceta jest najtrudniejszy, to w takim razie co? Moim zdaniem – brak grona znajomych, przyjaciół. Czytam sobie (w każdym razie próbuję, bo ostatnio mam problemy z koncentracją) kolejną część przygód znanej zapewne większości Bridget Jones. Zaczytywałam się kiedyś jej przygodami i z równą przyjemnością oglądałam ekranizacje dzienników tej sympatycznej trzydziestoparolatki. Niedawno zorientowałam się, że jest kolejna część jej historii. Tym razem Bridget jest starsza, ma dzieci, ale znów jest sama – owdowiała. Znów jest bez swojego mężczyzny. I tak jak poprzednio, pomagają jej i wspierają ją przyjaciele. Parę lat temu nie zwróciłam na to aż takiej uwagi. Ba! Jeszcze z tydzień temu prześmiewałam się z nich, bo przypomniał mi się fragment filmu (może w książce też jest, ale ja pamiętam to z filmu), w którym Bridget, na początku swojego związku z Markiem Darcym, myśli o tym, że przyjaciele, którzy tak bardzo pomagają ci znaleźć faceta, to kiedy go wreszcie znajdziesz, radzą ci, by się z nim rozstać, bo nie pasujecie do siebie. Nie umiem tego zacytować, ale taki sens zapamiętałam. Oczywiście wiem, że była to taka ciepła ironia, niepoważna i tak naprawdę było wiadomo, że przyjaciele po prostu troszczyli się o Bridget i nie chcieli, by stała jej się krzywda.
Teraz sobie właśnie myślę, jak ważne jest, by mieć wokół siebie takich ludzi. Tylko… widzę jedno „ale”. Bliscy nam ludzie – rodzina, przyjaciele, znajomi – często dostrzegają więcej niż my, zaangażowani emocjonalnie w jakąś sytuację. Widzą, że facet, z którymi się spotykamy, jest dziwny, popaprany, źle nas traktuje, i próbują otworzyć nam na to oczy. Ale pomyślcie, jak czuje się dziewczyna, która dzwoni do przyjaciółki, by powiedzieć, że tęskni za takim facetem, a on już parę dni nie dzwoni, i słyszy: „Moim zdaniem nic z tego nie będzie, on się tobą zabawił, nie zwiąże się na stałe, nie licz na niego, szkoda twojego czasu”. Innymi słowy, dzwoni do przyjaciółki, która w rozmowie zabiera jej marzenia i nadzieje. Po czym odkłada słuchawkę i wraca do swojego życia. A dziewczyna siedzi dalej sama, patrzy w przestrzeń i jest jej smutno…
Przyjaciele Bridget – tak, wiem, że to książka, fabuła – w takiej sytuacji, po wyjaśnieniu jej, że z jej związku nic nie będzie, zabierali ją na piwo czy inne różności. W każdym razie nie zostawiali jej samej. A w takim momencie to jest najgorsze.
Nie piszę tego absolutnie z własnego doświadczenia. Mam dobrych ludzi wokół siebie, tylko każdy ma własne życie. Bardzo dobrze, ja też się z tego cieszę. I niektórym nawet zazdroszczę. Jestem wdzięczna za ten czas, który znajdują dla mnie, i wiem, że czasem nadużywam ich cierpliwości i tego bezcennego przecież czasu. Ale w takim razie trudno chyba się dziwić, że tym bardziej marzę o kimś, kto będzie obok mnie. Dla mnie. Czyli o swoim facecie. I próbuję mieć w nim mężczyznę i przyjaciela, i taki ktoś naprawdę może czuć się spłoszony moimi oczekiwaniami, których wprawdzie nie werbalizuję, ale na pewno są odczuwalne. Więc facet znika. A ja dzwonię do przyjaciół i słyszę, że za szybko i za mocno się angażuję… I koło się zamknęło.

Wiosną, latem zawsze jest łatwiej wszystko przetrwać. I dobre, i złe. Więcej światła, cieplej, człowiek w naturalny sposób ma więcej nadziei. Więc wychodzi i uśmiecha się do ludzi, bo czemu nie. Mam wreszcie swój rower, na pewno dzięki niemu i przyjemniej będę spędzać nadmiar wolnego czasu (niestety), i figurę poprawię – co jest nie bez znaczenia. ;)


A na koniec, tak trochę od czapy, choć pewnie dla „wtajemniczonych” ;) będzie to zrozumiałe, podzielę się z Wami moją osobistą Ameryką, którą znienacka odkryłam. Wiecie, dlaczego ludzie nie potrafią się ze sobą dogadać? – Bo nie chcą. To takie proste, że aż nie chce mi się w to wierzyć, że myślałam kiedyś inaczej. ;)

czwartek, 7 maja 2015

Czy chcesz kawy, czyli mów do mnie jeszcze



Ponieważ pracuję w domu, to zazwyczaj słucham porannych programów telewizyjnych. Rzeczywiście, to ten komfort pracy w domu – bardzo rzadko się zdarza, bym musiała zacząć pracę o określonej, narzuconej zewnętrznie godzinie. Zazwyczaj sama reguluję sobie grafik pracy (oczywiście koty też muszą zaakceptować). Rano więc wstaję najczęściej niespiesznie – śniadanie, kawa lub herbata, karmienie kotów, jakieś inne poranne zajęcia. To wszystko, żeby było weselej, przy grającym w tle telewizorze, który pełni też funkcję „pilnowacza czasu”. Żeby śniadanko się nie przeciągnęło do obiadu, ale by nerwowo nie patrzeć co chwilę na zegarek. ;)
Od dłuższego czasu ulubionym budzikiem jest „Pytanie na śniadanie” na TVP 2. Miszmasz ciekawostek, a jednocześnie stałe punkty – wiadomości, prognoza pogody – sprawiają, że ranek jest pogodniejszy. Poruszane przez prowadzących i ich gości tematy są z reguły ciekawe, ale lekkie i nieobciążające o tej porze dnia. Czasem zdarzy się usłyszeć coś ciekawszego – jak np. w sylwestra, gdy mówiono o problemie postanowień noworocznych. I dzisiaj też usłyszałam coś, co zainspirowało mnie do dalszych przemyśleń, nawet gdy rozmowa w studiu już się zakończyła.
Tematem tym była kwestia z relacji damsko-męskich, a dokładnie – problem międzypłciowej komunikacji. Skąd się bierze to, że przecież mówimy do siebie, a jednak się nie rozumiemy? Usłyszałam coś bardzo ciekawego. Może to nie Ameryka, ale mi pozwoliło zrozumieć problem kolejny raz – więc jest szansa, że się utrwali. ;)
Komunikacja werbalna jest na pozór łatwą sprawą. Mówimy tym samym językiem, używamy tych samych słów, odnoszących się przecież do tych samych znaczeń, utrwalonych kulturowo i społecznie. A jednak wciąż są problemy. Dlaczego? Ano dlatego, że przekazując komunikat – tekst – jednocześnie posługujemy się metatekstem. Brzmi mądrze, nawet dla mnie (a przecież-em filolog – lub filolożka, jeśli ktoś woli), ale chodzi po prostu o to, że mówiąc jakieś słowo, mamy na myśli dodatkowe znaczenie, którego wprost, werbalnie, tym wypowiedzianym słowem, już nie przekazujemy. Posłużę się przykładem z programu. On i ona jadą samochodem. Ona się pyta, czy on ma ochotę napić się kawy. On mówi, że nie, i jedzie dalej. Po kilkudziesięciu kilometrach (a jeśli wyjątkowy bystrzacha, to nawet już po kilkunastu) on orientuje się, że ona się obraziła. Dlaczego? Okazuje się, że ona miała ochotę na tę kawę. On, zdezorientowany, pyta, czemu nie powiedziała. No przecież pytałam, czy masz ochotę napić się kawy, złości się ona. W jej odczuciu zadane pytanie powinno uruchomić w nim empatię, domysł, że skoro pyta jego, to może on powinien spytać ją. Klasyczne „domyśl się”. ;)
Śmieszne, jak się tak czyta czy słucha o tym. Ale ileż sytuacji w naszym życiu, ileż problemów wynika z tego, że tylko my wiemy, co mamy na myśli, wypowiadając słowo czy ciąg słów. Na gruncie zawodowym człowiek szybko się uczy doprecyzowań i np. słysząc propozycję: „Czy zrobi pani korektę?”, nie uważa, że oczywistym jest, iż propozycja jest płatna. Lub słysząc kwotę, staramy się dowiedzieć, czy to wartość brutto, czy netto. Niedoprecyzowanie, niedopowiedzenie może tu bardzo wiele zmienić. Zdarzyło mi się, ale ponieważ chodzi o pieniądze, chyba już tych błędów nie popełniam. ;)

W prywatnych relacjach, i to już nie tylko damsko-męskich, ale w ogóle międzyludzkich, uczymy się wzajemnie siebie i tego, co mamy na myśli, coś mówiąc. To wcale nie jest takie oczywiste, wymaga też dużo chęci i umiejętności słuchania oraz obserwacji, co naprawdę idzie za wypowiadanym tekstem. Oczywiście, można przyjąć ogólne założenia. Pełno jest informacji, że jak facet mówi „tak”, to ma na myśli „tak”, a kobieta – nie wiadomo. ;) Ale prawda jest taka, że wszyscy jesteśmy ludźmi i wszyscy potrafimy skomplikować najprostszy przekaz, bo zapominamy, że tylko my wiemy, co siedzi nam w głowie. 


niedziela, 22 marca 2015

Jestem społeczna

W tym roku zaangażowałam się społecznie i wystąpiłam z wnioskiem o dofinansowanie z budżetu partycypacyjnego mojej ulubionej instytucji, czyli biblioteki. Znam w końcu ceny książek i zależy mi, by w bibliotece było ich jaka najwięcej. I to niekoniecznie tylko przedpotopowych egzemplarzy. Pisałam już kiedyś, jak pewna moja znajoma zdziwiła się, że w bibliotece są również nowości. Tak, ale na to potrzeba pieniędzy. A jak są finansowane instytucje publiczne, tłumaczyć przecież nie trzeba. Więc jeśli można gdzieś podłapać trochę dodatkowych środków, to czemu nie?

[Przypomina mi się w tym miejscu taka anegdotka, opowiedziana kiedyś przez znajomego pracownika naukowego. Otóż pewien zakład badawczy zebrał się, by ustalić podział środków na zgłoszone projekty badawcze. Jeden z tematów wzbudził zastrzeżenia pewnego mocno już starszego (ważne!) Pana Profesora, który skrytykował ideę owegoż projektu i w płomiennej mowie wykazał jego niską wartość merytoryczną, a co za tym idzie – niewielką (jeśli w ogóle) wartość naukową. Grono wysłuchało z szacunkiem, choć pewnie nie wszystkim się to podobało, po czym przystąpiono do głosowania. I jakież było zdumienie zebranych, kiedy nadeszła kolejność wspomnianego projektu. Przeciwny mu Profesor głosował bowiem pozytywnie. Z uwagi na wiek Profesora obecni spytali z szacunkiem, czy jest pewien swojej decyzji. Przecież głosuje za przyznaniem pieniędzy na projekt, który tak mocno skrytykował. Na co Profesor odpowiedział prostodusznie: „Ja protestowałem merytorycznie. Ale jak są pieniądze, to dać, dać…”. :)].

W związku z tym projektem zbieram nowe doświadczenia. Wizytuję co jakiś czas Urząd Dzielnicy (wniosek niestety złożyłam na papierze, w związku z tym wszelkie poprawki muszą być nanoszone odręcznie i osobiście przeze mnie, przez co muszę bywać w ratuszu). Byłam też na spotkaniu dotyczącym przedstawienia projektów zgłoszonych do budżetu partycypacyjnego w ramach konkretnej dzielnicy (w tym przypadku to Warszawa Grochów Centrum). To było ciekawe, bo nigdy wcześniej nie brałam w czymś takim udziału, nawet jako zwykły mieszkaniec – a tutaj od razu jako wnioskodawczyni. :)
Zgłoszone projekty mieszkańców dotyczyły różnych kwestii – zapamiętałam wnioski dotyczące poprawienia infrastruktury rowerowej, namalowania pasów przy konkretnej ulicy, konieczność oświetlenia pewnego odcinka drogi, świetny pomysł wycieczek historycznych (z przewodnikiem) po Grochowie i Kamionku. Pojawiły się też podobne wnioski o dofinansowanie innych bibliotek.
Najbardziej jednak utkwił mi w głowie projekt pani, która wystąpiła o kosze na psie odchody – tyle że podobno są dwa rodzaje zasobników. Takie zielone, do których podobno dołączone są specjalne woreczki na owe nieczystości (piszę podobno, bo sama nie korzystałam), i zwykłe murowańce, tańsze do postawienia, ale bez tych woreczków. To znaczy, są, tyle że nie przy koszach, a do osobistego odbioru w ratuszu. No przecież komu się będzie chciało po to jechać, padały głosy z sali, krytykujące pomysł wnioskowania o tańsze kosze.
Tak sobie myślę, że ja po swoich kotach też sprzątam do woreczków, które sama w tym celu nabywam. Ktoś powie, że w domu? No i co z tego? Kot w domu jest tak samo mój, jak byłby mój pies, z którym wyszłam na spacer. I tak samo czułabym się zobowiązana do sprzątnięcia po nim. Jeśli ktoś tego nie robi, bo miasto nie funduje mu woreczków, to znaczy, że nie sprzątnie również wtedy, gdy te woreczki dostanie (przecież w domu mogą się przydać, no nie?).


Ale to tylko taka mała obserwacja. Ja mam swój projekt i chyba nie muszę przekonywać, że warto wspierać biblioteki dla naszego wspólnego pożytku. Przypomnę się jeszcze z tym tematem bliżej głosowania, a tymczasem życzę wszystkim cudownej wiosny, która już oficjalnie zagościła w kalendarzu. :)

środa, 18 marca 2015

Randkowe topki (1)

Wciąż brak mi czasu na przygotowanie porządniejszego wpisu. Chciałabym zamieścić tu recenzję pewnej książki, ale też wiążące się z nią rozważania – prawie filozoficzne. J Niestety, wymaga to dłuższej chwili skupienia, na którą obecnie mnie nie stać. Znów mam książkę, która pochłania całą moją uwagę i wymusza pełną koncentrację na tym temacie.
Ale kiedy już kładę się wieczorem spać, próbuję myśleć o czymś, by móc się zrelaksować. Ostatnio zrobiłam więc sobie krótki ranking najzabawniejszych spotkań „w ciemno”, jakich sama doświadczyłam lub o jakich opowiadały mi koleżanki. Kolejność losowa, ale może czytelnicy wybiorą swoje ulubione historie? J Dodadzą własne? J Zapraszam do pisania komentarzy. J

Wiosenny spacer
Klasyka gatunku. On zaprasza ją na spacer. Jako trasę wybiera… Empik. „Później możemy pójść do MacDonalda”, dodaje kusząco.

Kawa z automatu
On proponuje spacer, a potem kawę. Kiedy już obeszli całe CH Wileńska, podprowadza towarzyszkę pod automat z napojami i mówi, żeby kupiła sobie wszystko, na co ma ochotę. I na co ją stać.

Przyjedź do mnie
On pisze w mailu, że chętnie się spotka. Podaje swój numer telefonu, by usprawnić kontakt. Jednak gdy przychodzi do konkretów, okazuje się, że ma czas jedynie dwa – trzy razy miesiącu, kiedy jest w Warszawie. W pracy. „Podjedź pod ten biurowiec na ulicy XYZ i napisz smsa, że jesteś, a ja wyskoczę na parę minut”.

„Żona mnie nie rozumie”
Pan zaprasza panią na spotkanie, choć nie ukrywa, że jest jeszcze w formalnym związku, ale „żona go nie rozumie, wcale ze sobą nie śpią”. Umawiają się na herbatę w publicznej cukierni (a dokładnie: w Pijalni Czekolady Wedel). Pan zamawia dwie herbaty i zaczyna opowiadać o sobie. Ona parę razy próbuje się wtrącić, przerwać, zamówić coś jeszcze – wszelkie próby spełzają na niczym. Pan odgania kelnerki i lekceważy wszystkie oznaki, że ona też być może chciała w tej rozmowie uczestniczyć. Po pierwszej godzinie ona próbuje skończyć spotkanie, ale jej kultura skutkuje tym, że kończy się ono dopiero półtorej godziny później. Kiedy oboje wstają od stolika (on zapłacił za dwie herbaty! W Wedlu…), ona wie, że też go nie rozumie.


Na koniec dodatkowy konkurs: ile lat mieli randkujący panowie? J

niedziela, 15 marca 2015

Historia z jajem w tle

Niedawno usłyszałam o sobie, że jestem perfekcjonistką. Tak powiedziała osoba, której zwierzałam się z rozterek na tle damsko-męskim. To określenie było dla mnie zaskakujące właśnie w tym kontekście, chociaż w ogóle  za perfekcjonistkę się nie uważam. Chciałabym nią być, pewnie… ale to dążenie, którego pełna realizacja nie jest możliwa.;) Niemniej do tej pory uważałam, że perfekcyjnie to można co najwyżej wysprzątać mieszkanie czy przygotować prezentację na szkolenie. Bo już w perfekcyjnie wykonaną redakcję/korektę zwyczajnie nie wierzę – zawsze można coś poprawić, rzadko udaje się niczego nie przeoczyć. Ale być perfekcjonistką w kontekście relacji międzyludzkich? Jak to w ogóle możliwe i o co chodzi?
Myślę, że koleżanka użyła po prostu niewłaściwego określenia. Ja tylko mówiłam, że zależy mi zawsze na zrozumieniu, dlaczego urywa się znajomość, która zapowiadała się obiecująco. Niby nic sobie nie obiecywaliśmy, ale jeśli widujemy się z poznanym w sieci panem z miesiąc, a on nagle przestał dzwonić, to po prostu chciałabym wiedzieć czemu. Czy mu nie odpowiadam, czy go czymś uraziłam, a może on się rozmyślił? Jest mi to potrzebne w zasadzie w celach samokształceniowych, by na przyszłość wiedzieć, jakich sytuacji czy zachowań unikać. I ponieważ tego oczekuję od innych, to sama też wobec innych staram się zawsze wyjaśniać motywy swojego postępowania. Zgodnie z prostą zasadą: Jak Kuba Bogu, tak Bóg Kubie.
Ale internety – a w zasadzie spotykani tam są ludzie są pełni niespodzianek. I najlepsze chęci mogą nie pomóc wyjaśnić spraw. Parę lat temu, za czasów akcji „Jajo”, miałam kilka sytuacji, że nie udało mi się umówić na pierwszą randkę. Z kimś, kto w swoim mailu deklarował zainteresowanie poważnym związkiem i przedstawiał się jako odpowiedzialny, dojrzały mężczyzna. Musiało być takich co najmniej dwóch, ale opowiem o jednej sytuacji. Może bym jej nie pamiętała, gdybym ostatnio nie znalazła maila do kumpla, któremu tę historię w skrócie opisałam. Dla jego fanu, ale również z nadzieją, że jako przedstawiciel płci odmiennej od mojej może wyjaśni mi, co właściwie się stało. Kumpel jednak nie potrafił – w sumie nic dziwnego. Bo było tak:

Dostałam maila, w którym pan zaprezentował się na tyle ciekawie, że napisałam do niego – wbrew wcześniejszym założeniom. (Akcja „Jajo” miała zasadniczo na celu przeprowadzenie eksperymentu – szczegóły w tym wpisie). Pan odpisał, podał nr telefonu i wyraził chęć spotkania. Więc odpisałam smsem, że owszem chętnie, i kiedy? To on – zaproponuj. To ja – że mogę tylko w sobotę. On – pewnie masz inne randki, ja w sobotę nie mogę, piątek lub niedziela wieczór. Odpisałam, że nie mogę, że niekoniecznie chodzi o randki, ale że bardzo chętnie spotkam się w przyszłym tygodniu. On na to, że skoro mam tyle ciekawych zajęć i randek, to on rezygnuje... Paranoja. Nie widział mnie koleś, a ja mam się tłumaczyć ze swojego życia? Można teraz zrozumieć, czemu – mimo pozytywnych walorów, wyłażących tłumnie z maila (nie tylko subiektywnych, ale pisał o pracy, o różnych rzeczach życiowych) – szuka w internecie. Albo o tych walorach kłamie, albo schizofrenik, albo jakiś zaborczy psychol. Więc nawet dobrze się stało. A może to była jakaś jego akcja? Ale wniosek z tej sytuacji mógł być tylko jeden: ludzie są bardzo różni… ;)

Wtedy to było „jajo”, dzisiaj wolałabym, żeby z tych randek w ciemno wyszło coś serio. Nie jest to proste i wcale nie zawsze – jak uważa koleżanka – załatwiam wszystko elegancko. Ot, parę dni temu po prostu przestałam odpisywać komuś, kogo – po przemyśleniu – skreśliłam z listy potencjalnych panów. Faktycznie, tak było łatwiej niż tłumaczyć się i przepraszać, choć mam prawo zmienić zdanie. ;)

Tymczasem siedzę nad książką, która jak zwykle jest prawie na przedwczoraj, a tłumaczenie baardzo surowe (ale dzięki temu powiększam zbiór perełek do „Wypisków korekcji” – już wkrótce przybędą świeżynki). I staram się wrócić do pełni sił. W końcu w następny weekend już wiosna! J

piątek, 13 marca 2015

Kilka słów o niepisaniu


Sama nie wiem, co sprawiło, że przestałam pisać na blogu. To nie była kwestia braku chęci, a tym bardziej – braku czasu. Choć muszę przyznać, że dawno nie miałam tak intensywnego początku roku. W styczniu działo się wszystko, a nawet więcej – i w sferze zawodowej, i prywatnej. Zaczęło się od tego, że dostałam dwa zlecenia, których termin wykonania miał się zazębiać, ale wkrótce po rozpoczęciu prac nad pierwszym dostałam telefon z Wydawnictwa, „czy dałoby radę zrobić trochę szybciej”? Owo „trochę szybciej” to był faktycznie miesiąc – zamiast oddać gotowe teksty na początku marca i pracować nad nimi od początku lutego, poproszono, żeby były gotowe na początek lutego! Była pierwsza połowa stycznia, ja właśnie siadałam do książki, którą też miałam zrobić w krótszym terminie, i skończyć też z początkiem lutego… Dałam radę, ale lekko nie było. Musiałam narzucić sobie megadyscyplinę pracy, utemperować koty, które nie przywykły do takiego ignora, poradzić sobie z objawami ich niezadowolenia (wskakiwanie na regały, na plecy, demonstracyjne zrzucanie przedmiotów z półek) – znosić efekty podlizywania się (masa przysmaków i otwarty balkon w styczniu; zajmowało je to na jakiś czas, ale było ziiiimno!). Jak ślepej kurze ziarno trafiło mi się tylko to, że inny zleceniodawca, do którego chodzę raz w miesiącu, akurat wtedy przełożył prace na luty. Inaczej bym się chyba nie wyrobiła. (Tyle że wynagrodzenie też przeszło na luty…).
Kiedy oddawałam teksty, byłam z siebie dumna, że dałam radę… i w sumie to była jedyna dodatkowa gratyfikacja. Bo wykonanie tych ekspresów nie skutkowało podwójną płatnością (ani nawet szybszą), dawało jedynie nadzieję, że nie zrezygnują ze mnie i nie poszukają kogoś bardziej dyspozycyjnego. To przykre, ale wciąż nie tracę nadziei, że kiedyś los się odwróci i coś w mojej sytuacji zawodowej drgnie.
Ale styczeń był trudny nie tylko z powodu obciążenia pracą. Znienacka poczułam się bardzo samotna. Nawet bardziej niż trochę. To nie tak, oczywiście, że jest wokół mnie totalna pustka, ale jednak brakuje kogoś swojego. Dla siebie. A trudno to zmienić, gdy z mieszkania nie wychodzi się nawet do pracy, a z kolei nie daje ona tyle nadwyżki finansowej, żeby mieć za co „bywać”. Zresztą, sama mam chodzić po klubach, kawiarniach? Jednak samotność wyjątkowo mnie ugryzła i nie pomagała na to nawet praca. (Ani koty). W pierwszej połowie stycznia zarejestrowałam się na portalach randkowych – w sumie dwóch, ale po kolei – najpierw na przeznaczeni.pl, potem na Sympatii (nazwy podaję celowo, gdyż zamierzam uprawiać antyreklamę wobec jednego z nich :D ). No i się zaczęło dziać… przynajmniej od czasu do czasu odrywałam się od ponurych myśli. Kto jednak kiedykolwiek próbował tam szczęścia, wie, że to wcale nie wygląda tak łatwo i prosto, jak może wyglądać na pierwszy rzut oka. Ale przynajmniej kupiłam los. ;)
Teraz jest trochę lepiej. Idzie wiosna, dni są już długie i często słoneczne, a to nastraja bardziej pozytywnie. No i więcej widuję się z ludźmi. Koty oczywiście nie poszły w odstawkę, przeciwnie – więź jest coraz silniejsza, o czym miałam okazję ostatnio się przekonać. Po raz pierwszy bowiem rozstałam się z kotami na prawie trzy doby – musiałam, siła wyższa. Zajęła się nimi moja siostra, za co byłam jej bardzo wdzięczna i miałam pewność, że będą odpowiednio zaopiekowane. Ale kiedy wróciłam do domu i zobaczyłam, że na mój widok duże koty zmieniły się w małe, pokazujące brzuchy i mruczące kociaki… to poczułam, że naprawdę wróciłam do domu. W którym ktoś na mnie czekał. Zwłaszcza Kocio, który następną dobę praktycznie mnie nie odstępował, a śpiąc, trzymaliśmy się za łapki. ;)

Niemniej fajny człowiek też by się przydał. I może wiosna coś przywieje. A na pewno – więcej tematów na bloga. J Mam nadzieję, że od teraz znów będziemy się częściej tutaj spotykać.




sobota, 21 lutego 2015

Krótka relacja z sesji w studiu Happy Time Photography

Prawie tydzień temu, w niedzielę 15 lutego, w studiu Happy Time Photography odbyła się profesjonalna sesja fotograficzna. Ale się działo… J
Jako że w tej sesji brała udział moja koleżanka i jej mąż, pojechałam, by sobie trochę popatrzeć, jak to wszystko wygląda. Najłatwiej zaobserwować takie rzeczy, gdy nie jest się „stroną” – wtedy jest luz i czas, by przyjrzeć się szczegółom. I zrozumieć, ile zaangażowania i pracy wymaga zorganizowanie takiej imprezy…
Z tego, co wiem, przygotowania zaczęły się już dzień wcześniej. Do każdej sesji bowiem potrzeba nieco innych dekoracji. Przecież w studiu Happy Time Photography odbywają się i sesje ciążowe, i noworodkowe, i rodzinne, ale także biznesowe i artystyczne. To wszystko wymaga przeróżnych drobiazgów, dodatków, nawet innego ogrzewania niekiedy. Na pewno też inne jest oświetlenie, które trzeba wcześniej ustawić. A te lampy w studiu swoje przecież ważą… Rozstawienie stosownych teł to też zajęcie nie na pięć minut, no i też się można przy tym zmachać.
W tych przygotowaniach nie uczestniczyłam. Przyjechałam dopiero w niedzielę, tak w środku dnia, bo koleżanka tak zarezerwowała sobie termin. Wchodząc do środka, poczułam się najpierw z lekka oszołomiona kłębiącym się tłumem osób. Potem się okazało, że jednak nie jest ich tak dużo, ale początkowo miałam wrażenie, że jest niezła imprezka. :D Może dlatego tak uznałam, że w studiu, poza fotografowaną modelką i oczywiście panią fotograf, był jeszcze chłopak modelki, który robił za tłum (jaki ja później zrobiłam koleżance). Ale zaraz w pomieszczeniu obok znajdowały się kolejne osoby – czyli makijażystka Kamila i dziewczyny, które już swoją sesję miały za sobą, ale widać nie spieszyło im się opuszczać tego przytulnego miejsca.
Bo na zapleczu studia było bardzo przyjemnie. J Kto chciał, dostawał coś do picia czy małą przekąskę, pokój był mocno oświetlony lampami, jakie makijażystka stosowała przy pracy, a żaluzje w oknie zaciągnięte, przez co pogoda za oknem nikogo nie obchodziła i nikomu nie psuła humoru. J Miło było więc posiedzieć i patrzeć, jak Kamila nakłada makijaż jednej z modelek, gdy tymczasem druga skubie brwi z… piór – przyklejonych do wykonywanych chwilę wcześniej artystycznych zdjęć. Było dużo śmiechu i miłej rozmowy.
Ale ten harmider nie przeszkadzał pani fotograf, która kręciła się po obu pomieszczeniach, robiąc zdjęcia, ustawiając modele, siadając co jakiś czas przy biurku, by zgrać zdjęcia do komputera, i wracając znów do studia. I to wszystko bez śladu zmęczenia na twarzy (mimo że sesja trwała naprawdę od wczesnego ranka do późnego wieczora), z uśmiechem i miłym słowem dla każdego.
To właśnie podkreślali przede wszystkim uczestnicy sesji. Nie każdy zna się na zdjęciach, ale każdy wie, kiedy się dobrze czuje. W studiu Happy Time Photography na Makolągwy nie było pod tym względem wyjątków. J

Efekty sesji możecie podziwiać na stronie studia (Studio Mako). Nie zamieszczam ich tutaj, bo może ktoś z modeli sobie nie życzy, poza tym nie chcę wchodzić w czyjeś prawa autorskie. :D Ale polecam przejrzeć galerię – może komuś się spodoba? Wtedy może zapisać się na sesję, a na hasło CZŁOWIEKOWO do końca marca dostanie 10% rabatu na sesję. J





PS Jeśli pani fotograf ze studia Happy Time Photography wykryje w moim tekście jakiś błąd merytoryczny, to bardzo ją proszę o sprostowanie w komentarzu. J

czwartek, 12 lutego 2015

Dedlajny w głowie Zosi

Zosia nigdy nie przypuszczała, że książką zbójecką * w jej życiu stanie się poradnik savoir-vivre’u. Niestety, zdarzyło się, że przeczytała kiedyś Grzeczność na co dzień Jana Kamyczka. Wyczytała między innymi, że „komu zależy, ten tak obliczy czas, że będzie za wcześnie”. Umknęło jej, co było napisane wcześniej, nie brała pod uwagę, że zapamiętany fragment pochodził z części dotyczącej randek. Po prostu przyjęła, że im wcześniej, tym lepiej. Stopniowo przesuwała się granica i coraz częściej „punktualnie” dla Zosi oznaczało „chwilę wcześniej”. Stopniowo ta chwila zamieniała się w minuty, coraz więcej minut…
To wcale nie jest śmieszne. Bardzo często Zosia źle wychodziła na tym, że przychodziła wcześniej. Po pierwsze, musiała bezczynnie czekać na kogoś, kto przychodził o umówionym przecież czasie. Po drugie, większość tych osób i tak się spóźniała. Po trzecie, często oczekiwanie przebiegało w niesprzyjających warunkach pogodowych – mróz, opady, upały… A Zosia stała. Najgorsze zaś było czwarte. Stojąc i czekając, wciąż miała w głowie: „komu zależy, ten przychodzi wcześniej”. Bardzo łatwo było to odwrócić i dojść do wniosku, że skoro ktoś przychodzi później, to mu nie zależy. Na spotkaniu z Zosią.
Ale niełatwo było przyjść wcześniej niż ona. Uświadomiła jej to wreszcie Kasia. Zdarzyło się bowiem, że Zosia pobiła swój rekord i na umówione spotkanie przyjechała 45 minut za wcześnie. Kasia zadzwoniła po pół godzinie – a więc kwadrans przed umówionym czasem, by powiedzieć, że będzie 10 minut później niż było umówione. Kiedy dowiedziała się, że Zosia już jest, tylko westchnęła i powiedziała, że spróbuje się pospieszyć. Zosia oczywiście zapewniała, że nie ma problemu i poczeka. Kasia nie skomentowała, jednak kiedy tylko się pojawiła, postanowiła powiedzieć Zosi parę słów prawdy.
– Zosiu – zaczęła delikatnie Kasia, kiedy już się przywitały i tradycyjnie pośmiały z Zosinego pośpiechu – powiedz mi, czemu ty tak zawsze jesteś wcześniej?
Zosia westchnęła i z głębi serca przyznała, że tak bardzo boi się gdzieś spóźnić, że w efekcie jest zawsze za wcześnie.
– Ale przecież komu to szkodzi. To ja stoję i czekam. A dzięki temu jestem spokojniejsza – dodała.
– Wiesz, Zosiu, to nie jest do końca tak… Znamy się już trochę i muszę przyznać, że mnie to trochę denerwuje. Tak jak dzisiaj. Dzwonię do ciebie przed czasem, ale już mnie stresuje myśl, że ty czekasz. A ja na dodatek wiem, że się nie wyrobię. Normalnie mi to nie przeszkadza tak bardzo, ale tym razem byłam spięta.
Zosia zamarła na moment. Po chwili jednak głęboko odetchnęła i słuchała dalej, bo Kasia wcale nie skończyła.
– Czy ty się boisz, że jak przyjdziesz chwilę później, to ja na ciebie nie poczekam? I czy nie szkoda ci czasu na takie czekanie? A właśnie, powiedz, czy tylko do mnie tak wcześnie się wybierasz, czy z innymi osobami masz takie same sytuacje?
Zosia musiała wreszcie przyznać – przed sobą i Kasią – że ma problem. Jednak dzięki słowom przyjaciółki zaczęła wreszcie rozumieć niektóre zachowania swoich znajomych. Przede wszystkim, że nie okazują jej lekceważenia, przychodząc na spotkania później niż ona. Poza tym przypomniała sobie parę – nielicznych, ale zawsze – sytuacji, gdy przyszła na spotkanie druga. Czuła się niezręcznie, chociaż to tamta osoba była chwilę wcześniej. A ona serwowała to znajomym praktycznie za każdym razem! A jeszcze gdy spotkania były umawiane w domu… Co z tego, że ona, Zosia, gdy była umówiona na 16, to była gotowa o 14 i właściwie w każdej chwili można było do niej przyjść? Inni może mają inne pomysły na dzień niż siedzenie w gotowości i czekanie…
Poza tym prawda była taka, że nie tylko przy umówionych spotkaniach Zosia była taka „wyrywna”. Dedlajny zakończenia prac ustalała sobie w głowie „na wszelki wypadek” na parę dni wcześniej. Oczywiście było to stresujące, tym bardziej że Zosia pracowała w zespole i często termin zakończenia prac nie zależał tylko od niej. Ale tylko ona się tym przejmowała… Nie warto też mówić, że na każdy autobus Zosia wychodziła tak, by zdążyć na ten wcześniejszy…

W efekcie Zosia wciąż była w stresie, że nie zdąży, a otoczenie pukało się w czoło, chociaż bliżsi znajomi starali się zrozumieć biedactwo. Dopiero po rozmowie z Kasią Zosia uświadomiła sobie skalę problemu. Stopniowo, małymi kroczkami, zaczęła to zmieniać. Raz udało się jej przyjść na spotkanie ze znajomą punktualnie, innym razem ­– nawet minutę po czasie. I nic się nie stało. J Często jednak w tym okresie prześladowały ją sny, że gdzieś się spóźniła, i to drastycznie (np. cały kwadrans), i już nie została przyjęta do lekarza czy fryzjera… Zdarzyło się też, że nowy zleceniodawca zadzwonił do Zosi i spytał, czy mogłaby najnowszą pracę oddać trochę szybciej – bo jego zdaniem trwa to za długo… Zosia nie wiedziała wtedy, czy się oburzać, czy tłumaczyć. Jednak takie sytuacje zdarzały się rzadko. Zosia za to odzyskiwała spokój, ale nie da się w ciągu pół roku zmienić przyzwyczajeń z wielu lat życia. Na to trzeba cierpliwości i czasu… J







* KSIĄŻKI ZBÓJECKIE – termin używany przez Adama Mickiewicza w IV części Dziadów na określenie książek wprowadzających czytelnika w świat marzeń i wywierających ,,zabójczy” wpływ na jego osobowość. Wpływowi takich lektur ulega wielu bohaterów, nie tylko romantycznych – wpędzają w szaleństwo Don Kichota, emocjonują się nimi bohaterki Ślubów panieńskich Aleksandra Fredry i Nad Niemnem Elizy Orzeszkowej, unieszczęśliwiają panią Bovary z powieści Flauberta.

piątek, 6 lutego 2015

Książka na wieczór

W styczniu doświadczyłam dawno zapomnianej rzeczy: miałam tyle pracy, że nie byłam w stanie robić nic więcej. Właściwie od Trzech Króli codziennie siadałam do pracy (a pisząc: codziennie, mam na myśli dni od poniedziałku do niedzieli, a nie tygodnia roboczego). Propozycje sypały się jak z rękawa, a żal było którąkolwiek odrzucić, bo przecież w sytuacji pracy na zlecenie każda oferta jest cenna. Przy tym terminy nachodziły na siebie, ale żaden nie pokrywał się całkowicie, więc można było podejmować kolejne zobowiązania.
Kruczki wychodziły później. To znaczy: formalnie miałam obowiązek wykonać redakcję w miesiąc, ale naprawdę „była gorąca prośba, by zrobić to szybciej, bo druk już i tak jest opóźniony…”. Oczywiście trudno takiej „prośbie” odmówić, więc siadało się i robiło w pierwszej kolejności. Naturalnie nie było mowy o podwojeniu stawki lub skróceniu terminu płatności tak, bym pieniądze otrzymała zaraz po realizacji zlecenia. W ten sposób za właśnie oddaną jedną z prac wynagrodzenie zostanie mi przelane na początku kwietnia.
Jestem pełna podziwu dla siebie, że to wszystko ogarnęłam. Podołałam dzięki: dobrej organizacji, żelaznej samodyscyplinie oraz odłożeniu wszystkiego, co tylko można, na później. Co ciekawe, dodatkowo „w międzyczasie” przeczytałam kilka książek ot tak, dla siebie. Były to dawno oczekiwane lektury, jak np. trzecia część serii pisanej przez Tomasza Sekielskiego Gniazdo kruka. Oczywiście wszystko, co czytałam, brałam z biblioteki – miałam dzięki temu wytłumaczenie dla samej siebie, że muszę przeczytać, bo przecież termin zaraz minie i trzeba będzie oddać. Książki pożyczone od znajomych natomiast wciąż leżą na półce – za co ich przepraszam i obiecuję w pierwszym wolnym momencie się z tego rozliczyć. J
W bibliotekach, do których jeżdżę, bardzo cieszy mnie, że pracujące tam panie wiedzą, kim jestem. Dzięki temu nie tylko szybciej znajdują mnie w kartotece, nawet gdy zapomnę karty, ale też śmiało mogę poprosić, by coś mi wybrały, poleciły do czytania. Niedawno byłam tam właśnie w jakimś przerywniku czasowym (dla zachowania resztek rozsądku, który łatwo stracić, gdy widzi się tylko kocie pyszczki i monitor komputera, czasem wychodziłam z domu, oczywiście pod starannie przemyślanym pretekstem) i poprosiłam o coś lekkiego. Zdaję sobie sprawę, że nie jest to precyzyjnie sformułowane życzenie, ale byłam naprawdę zmęczona. Pani spojrzała na mnie i z błyskiem w oku podniosła się, mówiąc: „Pani przecież lubi koty!”, po czym triumfalnie położyła przede mną książkę Kota,lubi, szanuje Michaliny Kłosińskiej-Moedy. Wzięłam bez dyskusji. :D
Książka okazała się naprawdę lekka. Właściwie to mnie denerwowała. Przyjeżdża do Warszawy dziewczyna imieniem Hanka, by zamieszkać w odziedziczonym po ciotce mieszkaniu i zacząć nowe życie. Oczywiście ma problemy ze znalezieniem pracy, oczywiście nie udaje się pozostać w zgodzie z kwalifikacjami, oczywiście zespół ją lubi poza jedną zołzą – i oczywiście chodzi o faceta. A w tym wszystkim dwa koty, które Hanka najpierw – z braku finansów – karmi pasztetową, a potem, gdy się dorobiła – whiskasem z Rossmanna. Nie wiem, co jest gorsze, ale szkoda, że przy okazji tej książki nie przedstawiono, na czym polega prawidłowe żywienie kota. Nie mówię już o barfie, ale chociaż podkreślić, że ten whiskas to tak naprawdę syf, a nie uwielbiany przez domowe mruczucie przysmak.

I tak się irytując, czytałam. Okazało się, że jednak czytało się dobrze, a nawet bardzo. Dobry język, wartka treść – cóż, że banalna i irytująca. Polecam zatem ­– na jakiś smutny, długi wieczór wprost idealna. J

niedziela, 1 lutego 2015

Nie mamy już bohaterów

Opowiadanie Magdaleny Białek


Ojciec Legrave był odważnym mężczyzną. Zresztą, będąc kapitanem Cesarskiej Inkwizycji, nie mógł być tchórzem, a jednak – jak ze zgrozą stwierdził – trzęsły mu się kolana, a po kręgosłupie przebiegał co chwilę zimny dreszcz. Ostatni raz czuł się tak mały i bezbronny, gdy rozbił dzbanek z mlekiem w wieku czterech lat. Całe jego późniejsze życie było pasmem mężnych wyczynów: spychaniem dzieciaków ze szkolnej ławki, zabieraniem głosu w imieniu kolegów karanych za niecne uczynki, skakaniem do wody z wysokich klifów, wykłócaniem się z najsurowszym z nauczycieli fechtunku, wyśmiewaniem mrożących krew w żyłach zaklęć Czarnej Księgi, paleniem najbardziej zajadłych wiedźm, ściganiem wilkołaków podczas pełni księżyca i wreszcie oświadczeniem się kobiecie. Podczas żadnej z tych szokująco odważnych decyzji nawet nie zadrżała mu powieka. Teraz jednak czuł, że śmiertelne niebezpieczeństwo obserwuje go z ukrycia i tylko czyha na wydarcie mu duszy. Obraz straszliwie zmasakrowanych zwłok wciąż tkwił mu przed oczami...
… to był okropny widok, dobrze, że tego nie oglądałeś, Sette opowiadał z przejęciem Harvey. On był dosłownie rozszarpany. Pomimo czerwonego kostiumu widać było krew... wszędzie krew.
Teraz nasze miasto jest bezbronne... westchnął z żalem Sette. Legrave współczuł młodemu inkwizytorowi – Sette od dziecka podziwiał zamordowanego bohatera. Był on jego autorytetem, powodem, dla którego wstąpił do Inkwizycji i zaczął zwalczać zło. Sette też chciał być herosem, choć wiedział, że nigdy nie będzie tak popularny jak jego idol – nie miał pieniędzy ani pomysłu na uszycie sobie szałowego kostiumu. Poza tym, nawet w przebraniu każdy rozpoznałby Sette'a – nikt inny nie biegał w tak śmieszny sposób. Tak więc podwójne życie nie wchodziłoby w grę.
Jest jeszcze jeden bohater powiedział Legrave, klepiąc podwładnego po ramieniu. Panowie, skupcie się teraz na śledztwie. Ten morderca, ten straszliwy psychol mieszka tutaj, na tej ulicy.
W tym momencie (jak można się było tego spodziewać) powiał zimny wiatr i załopotał szkarłatnymi pelerynami inkwizytorów. U wylotu ulicy, tam, gdzie krzyżowała się ona z cienistą aleją, przetoczył się fikołekrzaczek*, pogłębiając uczucie melancholii i grozy.
Ale przesłuchaliśmy już wszystkich mieszkańców. Nikt nie wydawał się szczególnie podejrzany. Nikt nic nie widział. Nikt nic nie słyszał. Nikt nie wracał do domu nad ranem i nikt nie widział, jak te zwłoki znalazły się na ulicy. Chyba do niczego nie dojdziemy pesymizował Harvey. Wracajmy, szefie. Zimno się robi. I zbliża się pora obiadu.
Został nam jeszcze ostatni dom w tej okolicy. I czuję swoim szóstym zmysłem, że to tam znajdziemy najgorszą z możliwych patologii. Psychozę skrywaną w głębi świadomości. Potwora, zwyrodnialca, mordercę, który czai się właśnie za tymi ostatnimi drzwiami, który obserwuje nas, śmieje się obłąkańczo i który zostanie nowym antagonistą Marvela. Legrave poprawił pelerynę, gdy wskutek wiatru przestała romantycznie spływać po ramieniu. Czas zmierzyć się z nim. Pukamy.
Przez chwilę stali w ciszy, wpatrując się w drzwi niewielkiego domku otoczonego krzewami dzikiej róży.
Pukamy powtórzył Legrave bardziej stanowczo.
Harvey nagle pojął, że to było polecenie, a nie informacja. Wszedł po pomalowanych na biało schodkach i niepewnie podniósł dłoń zaciśniętą w pięść.
Bądź dzielny. Może znajdziesz się w komiksie! zagrzewał go Sette.
Inkwizytor opuścił dłoń i zapukał. W tym momencie pokłady jego męstwa wyczerpały się i mężczyzna wrócił do swoich towarzyszy czekających na dole.
Czekali dwie minuty i podczas tych stu dwudziestu sekund wyobrazili sobie dwanaście różnych scenariuszy swojej śmierci.
Nagle drzwi zaczęły otwierać się z upiornym skrzypieniem. W progu ukazała się młoda kobieta o miłej powierzchowności i uśmiechnęła się do nich pytająco.
Dzień dobry, my do psychola... zaczął Sette, ale nagłe uderzenie w żebra zatrzymało potok słów szykujących się do wyskoku z jego gardła.
Cesarska Inkwizycja, kapitan Legrave, młodsi inkwizytorzy Harvey i Sette. Chcielibyśmy z panią porozmawiać rzekł Legrave wzbudzającym respekt tonem.
Cesarska Inkwizycja? – zdumiała się kobieta i zamilkła, jakby przez chwilę się wahała. Ależ... proszę, proszę wejść dodała, zapraszając ich gestem do środka.
Harvey i Sette przez sekundę rywalizowali o przywilej zamykania pochodu. Wola tego pierwszego zwyciężyła.
Wkroczyli w słabo oświetlony przedsionek, a stamtąd do jeszcze słabiej oświetlonego korytarza. Legrave szedł na przedzie, tuż za nim podążała gospodyni.
Tylko proszę mi wybaczyć... – zaczęła, ale w tym samym momencie Legrave krzyknął ze zgrozy.
Podłoga korytarza zalana była krwią. Ciemnoczerwone smugi rozbryzgane były na ścianach, pojedyncze krople zdobiły meble. W czerwonej, lepkiej cieczy tkwiły kawałki szkła i dziwne, obłe... narządy?! GAŁKI OCZNE?!
Legrave zrobił szybki zwrot i sięgnął do długiego sztyletu ukrytego w wewnętrznej kieszeni peleryny. Spojrzał w oczy kobiety i napotkał przepraszający uśmiech.
To spadło przed kwadransem, nie zdążyłam wszystkiego posprzątać. Robiłam konfitury, poukładałam słoiki na szafce, Fruzia skakała po półkach... No i stało się. Wszystko do wyrzucenia. Godziny spędzone w kuchni na marne, a winowajczyni uciekła do ogrodu. Proszę spróbować jakoś to przeskoczyć. Dlaczego pan tak na mnie patrzy? zapytała Legrave’a. Ten odwrócił wzrok zmieszany i zrobił duży krok nad krwawymi konfiturami.
Dotarli do przytulnego salonu, gdzie gospodyni kazała im czuć się jak u siebie, usiąść na kanapie i zastanowić się, czy wolą filiżankę kawy, czy herbaty.
– Nie, dziękujemy. Nie chcemy zająć pani zbyt wiele czasu. – Legrave wyciągnął ze skórzanej torby pergamin, pióro i podróżny kałamarz. – Proszę podać nazwisko, datę urodzenia i złożyć podpis pod oświadczeniem, że powie pani to, co pani powie, a my usłyszymy to, co usłyszymy.
– Czyli co? – zapytała kobieta, bo pierwszy raz miała styczność z niedorzecznymi formalnościami Cesarskiej Inkwizycji.
– Prawdę – odparł wymijająco Legrave.
Gospodyni podpisała się jako Safida Kaevame.
– Pani Safido – rozpoczął poufale Legrave. – Czy słyszała pani o tragedii, która wydarzyła się wczoraj na tej ulicy?
– Tak, co nieco.
– Gdzie pani była wczoraj wieczorem?
– W domu.
– Nie wychodziła pani nigdzie?
– Nie. Ale to nie ma znaczenia, bo nikt nie może tego potwierdzić.
Legrave pokiwał z uznaniem głową.
– Widzę, że wie pani, do czego zmierzam.
– Owszem. Bardzo chcecie oskarżyć mnie o morderstwo, bo jestem kobietą mieszkającą z dwoma kotami w małym domku na uboczu, a wy jesteście Inkwizycją.
– Nie, to nie jest do końca tak, że wierzymy w stereotypy... – zaczął Legrave, lecz w tym momencie rozległ się głuchy łoskot dochodzący jakby z podziemi.
– To tylko koty – wyjaśniła szybko Safida.
Ale spojrzenie Legrave’a przestało być urzędnicze. Schował przybory do pisania i podniósł się.
– Proszę pokazać nam piwnicę – oświadczył.
– Ale to tylko koty! – zawołała gospodyni. – Nigdy pan nie miał kotów? Przecież wiadomo, że jak wskoczą do piwnicy, to zaczynają łowić mieszkające tam gryzonie i przy okazji demolują wszystko, co się tam przechowuje. Naprawdę, nie ma potrzeby schodzić do piwnicy. Tam jest ciemno, brudno, zimno i nieprzyjemnie.
– Idealne miejsce dla praktykowania czarnej magii. – oświadczył chłodno Legrave. Minął wciąż siedzącą Safidę i udał się na korytarz. Kobieta natychmiast wstała i podbiegła za nim. Sette stanął w progu salonu, a Harvey zastawił sobą frontowe wyjście, by nikt ani nic nie mogło uciec niepostrzeżenie.
– No dobrze, jeśli pan się tak upiera... – westchnęła Safida i przekręciła klucz w niskich drzwiach znajdujących się w głębi korytarza. Otworzyła je lekko i natychmiast ze środka buchnęła ciemność i wilgotny chłód.
– Pani przodem – powiedział Legrave, wyciągając dłoń w zapraszającym geście.
– Oczywiście, że tak. Pan by się zgubił. – Piwnica miała jedno, duże pomieszczenie, o czym Legrave jeszcze nie wiedział, więc nie zrozumiał ironii.
Schodził powoli, uważnie obserwując wyłaniające się z ciemności kontury. Co kilka kroków gospodyni zapalała lampy zawieszone u sufitu, dotykając małych dźwigni umieszczonych w jej tylko wiadomych miejscach w ścianie.
Wreszcie zeszli z ostatniego schodka i Legrave mógł zobaczyć rzędy półek, stare fotele, słoiki z konfiturami, zardzewiały rower, pudło z kasetami VHS i worki ze znoszonymi ubraniami.
– Oto moje laboratorium zbrodni – obwieściła Safida. Tę ironię inkwizytor był już w stanie wyczuć. – Jak pan widzi, same graty. Możemy już wracać na górę.
Istotnie, Legrave nie widział tu nic fascynującego. A jednak, jak uporczywie krzyczał jego szósty zmysł, w tej piwnicy było coś, co wymagało zbadania. Coś absolutnie wstrząsającego, klucz do zagadki...
Nagle pod jednym z foteli błysnęły ogromne złote oczy. Trwały tak chwilę w ciemności, po czym zaczęły zmieniać rozmiar, gdy ich właściciel powoli wyszedł z ukrycia.
Słabe światło jednej z lamp wiszących u sufitu niewyraźnie oświetliło kształt zwierzęcia, jednak litościwie ukazało tylko tyle, by inkwizytor zachłysnął się powietrzem, równocześnie nie wpadając w śmiertelną grozę i obłąkańczy zachwyt.
Zwierzę przypominało kota, jednak cała kocia gracja zdawała się być pomnożona w nim przez dziewięć. Uszy skierowane były na Legrave’a i uważnie łowiły rytm jego tętnic. Nastroszone, długie wąsy i wibrysy otaczały pyszczek jak pióra weneckiej maski. Łapy miękko stąpały po podłożu, jakby poruszał się w jakimś obcym wymiarze, tylko przypadkowo stykającym się z rzeczywistością. Elegancki łuk grzbietu musiałby być dziełem antycznego rzeźbiarza, gdyby zamiast falującego, ciemnego futra pokrywała je zimna skorupa marmuru. Ale w tym zwierzęciu nie było nic twardego ani zimnego – nawet oczy promieniowały dziwnym ciepłem, jak słońca nieznanych ludziom galaktyk. I byłby naprawdę, naprawdę piękny i poetycki, gdyby nie to, że był wielkości mastifa i budził w inkwizytorze dziki, pierwotny strach.
– Szkoda, że pani nie wspomniała, że hoduje pani kotołaka – powiedział Legrave, siląc się na spokój.
Safida westchnęła i podeszła do zwierzęcia, łagodnie zaganiając je z powrotem pod fotel.
– Kociu, naprawdę, mogłeś tam siedzieć. Przestraszyłeś pana inkwizytora.
Kocio spojrzał na właścicielkę z urażoną godnością i powoli poszedł we wskazanym kierunku. Zanurzył połowę ciała pod fotel, po czym wrócił do Safidy i wypluł coś pod jej stopy.
Kobieta zesztywniała.
– Kociu, pobawimy się później, zabierz to... – wyszeptała nerwowo, ale Legrave zebrał wszystkie pokłady heroicznej odwagi i podniósł wyplute przez kotołaka „coś”. Podbiegł do lampy i dokładnie obejrzał trzymaną w ręku kocią zdobycz: kawałek czerwonego, przetykanego wzorem pajęczej sieci kostiumu.
Nastała cisza. Legrave pokiwał głową. Safida spuściła wzrok i zaproponowała inkwizytorowi, by udali się na górę.
Gdy wyszli na korytarz, gospodyni zostawiła drzwi do piwnicy otwarte. Sette i Harvey spojrzeli na Legrave’a, następnie na przedmiot w jego dłoni. Sette odwrócił głowę, starając się ukryć emocje.
– To straszliwe nieporozumienie... – wyznała Safida, opierając się z westchnieniem o ścianę. – Panie inkwizytorze... To wszystko przez moją nieostrożność i przez posłuszeństwo tego kotołaka. Zaraz wszystko panom opowiem.
Legrave patrzył na nią potępiającym wzrokiem, ale słuchał dalej.
– Bo widzi pan, nikt nie lubi pająków. Ja ich wręcz nie znoszę! – zawołała Safida. – Pewnego razu siedziałam w salonie i czytałam, a tu nagle przez sam środek pokoju przebiegł taki wielki, włochaty...
– Fuj! – wstrząsnął się Harvey, ale Legrave posłał mu karcące spojrzenie.
– Kocio leżał obok mnie. Gdy zobaczył pająka, zeskoczył z kanapy i podbiegł do niego. Coś się ruszało, więc było to idealnym obiektem zainteresowania dla znudzonego jesienią kotołaka. Oczywiście poradził sobie z tym paskudztwem bez problemu. Byłam mu taka wdzięczna! Ileż się go nagłaskałam, jakie przysmaki dostał tego dnia! Mówiłam mu: „Kociu, jesteś najcudowniejszym stworzeniem na świecie, zabiłeś dla mnie pająka, uwielbiam cię!”. Wiedzą panowie, Kocio nie jest wcale przylepą, to taki typ faceta jak wy, udaje poważnego kocura. Ale wtedy widać było, jak bardzo się cieszy z mojej aprobaty.
Więc następnego dnia przyniósł mi w pysku tarantulę. Nie mam pojęcia, skąd to coś wziął, mam tylko nadzieję, że nie z mojej piwnicy. Pająk był równie duży, jak wstrętny. Naturalnie, nie byłam szczęśliwa, że przyniósł to obrzydliwe truchło do domu – ale, aby utwierdzić go w dobrych nawykach, chwaliłam go jeszcze serdeczniej.
Przez tydzień nic się nie działo. W sobotę odnalazłam pod schodami coś... Nie mam słów, żeby opisać to wstrętne, parszywe pajęczysko wielkości yorkshire terriera. Tego dnia Kocio otrzymał własną doniczkę z kocimiętką.
A wczoraj w nocy... No cóż, przywlókł kolejnego pająka. Był za duży, żeby go wnieść, podobnie jak poprzedni, więc też zostawił go pod schodami, przed domem. Gdy to zobaczyłam... No tak, to też był pająk. Ale panowie, przecież nigdy bym nie przewidziała, że to wszystko doprowadzi do morderstwa! Kocio był taki szczęśliwy, że udało mu się wyeliminować kolejnego insekta... Niech pan tak na mnie nie patrzy, dla Kocia to był właśnie insekt. Kto mu kazał malować pająka na klacie?!
Wiedziałam, że do tego dojdzie, że panowie tu przyjdą i będą chcieli znaleźć sprawcę. Zawlokłam więc ciało na drugi koniec ulicy, tam gdzie nad ranem je znaleziono. Ślady krwi? Przysypałam. Przysypywałam te cholerne ślady przez dwie godziny, dobrze, że nikt tego nie widział ani nie słyszał, sąsiedzi spali jak susły. Chciałam uchronić Kocia, bo przecież on nie wiedział, że robi źle! Ja też nie jestem zbrodniarzem tylko dlatego, że chciałam chronić swojego kotołaka, prawda?! – zakończyła ze łzami w oczach.
– To doprawdy trudna sprawa... – przyznał Legrave.
– Dobrze, że są w tym mieście jeszcze inni, którzy wymierzają sprawiedliwość – syknął z wściekłością i żalem Sette. – Pani kotołak zabija protagonistę, wie pani, jak to wygląda?! Jak to będzie wyglądało w gazecie?! Ludzie przeżyją prawdziwy szok!!!
– Tak, wiem, ale... – Safida chciała się wytłumaczyć, lecz w tym momencie na zewnątrz domu rozległo się miauczenie. Z piwnicy wyszedł Kocio, minął wstrząśniętych młodszych inkwizytorów i zaczął obwąchiwać drzwi frontowe.
Harvey chwilę obserwował kotołaka, odsunął się na bezpieczną odległość i, wyciągając daleko ramię, otworzył drzwi.
Za progiem stał drugi kotołak, nieco mniejszy i budzący nieco mniej grozy.
– Fruzia! – zawołała z przerażeniem Safida, gdy drugie zwierzę otarło się policzkiem o Kocia, spojrzało z ukosa na Harveya i podbiegło do niej, po czym wypuściło pod jej nogi kawałek czarnej szaty. – Och nie... Och nie...
– … O co chodzi? – zapytał Legrave.
– Nie... nie... – kobieta złapała się za głowę, uzmysławiając sobie beznadziejność sytuacji. – Ja...
– Co się stało?! – zawołał kapitan inkwizycji. – Co to jest?! Niech pani wykrztusi to z siebie!!!
– Tydzień temu pochwaliłam Fruzię, gdy wygoniła z piwnicy... nietoperza...
Gdy wypowiedziała ostatnie słowo, z ust Sette’a wyrwał się pełen zgrozy jęk. Harvey wytrzeszczył oczy i osunął się na próg, ponosząc klęskę w opanowaniu drżenia nóg.
– Pani Safido... – zaczął drżącym tonem Legrave. – Pierwszy raz nie wiem, co powiedzieć...
– W naszym mieście nie ma już bohaterów... – wyszeptał Sette. – Nie ma. Pani kotołaki unicestwiły jedyną siłę, która mogła wyrwać ten podły padół ze szponów mroku. Co teraz?! Co z nami będzie?! Musimy pogrążyć się w otchłani chaosu... Biada, biada... To miasto zginie...
Fruzia obwąchała pozostałości po konfiturach, po czym usiadła obok nich i zaczęła lizać przednią łapę. Kocio nonszalanckim krokiem podszedł do niej, usiadł naprzeciwko i począł metodycznie wylizywać jej futerko.
Po chwili korytarz wypełnił się spokojnym i radosnym mruczeniem.








*Autorskie tłumaczenie „tumbleweed”, które niestety nie ma polskiego odpowiednika – chodzi o krzaczki, które przetaczają się po pustych ulicach  w westernach