sobota, 21 lutego 2015

Krótka relacja z sesji w studiu Happy Time Photography

Prawie tydzień temu, w niedzielę 15 lutego, w studiu Happy Time Photography odbyła się profesjonalna sesja fotograficzna. Ale się działo… J
Jako że w tej sesji brała udział moja koleżanka i jej mąż, pojechałam, by sobie trochę popatrzeć, jak to wszystko wygląda. Najłatwiej zaobserwować takie rzeczy, gdy nie jest się „stroną” – wtedy jest luz i czas, by przyjrzeć się szczegółom. I zrozumieć, ile zaangażowania i pracy wymaga zorganizowanie takiej imprezy…
Z tego, co wiem, przygotowania zaczęły się już dzień wcześniej. Do każdej sesji bowiem potrzeba nieco innych dekoracji. Przecież w studiu Happy Time Photography odbywają się i sesje ciążowe, i noworodkowe, i rodzinne, ale także biznesowe i artystyczne. To wszystko wymaga przeróżnych drobiazgów, dodatków, nawet innego ogrzewania niekiedy. Na pewno też inne jest oświetlenie, które trzeba wcześniej ustawić. A te lampy w studiu swoje przecież ważą… Rozstawienie stosownych teł to też zajęcie nie na pięć minut, no i też się można przy tym zmachać.
W tych przygotowaniach nie uczestniczyłam. Przyjechałam dopiero w niedzielę, tak w środku dnia, bo koleżanka tak zarezerwowała sobie termin. Wchodząc do środka, poczułam się najpierw z lekka oszołomiona kłębiącym się tłumem osób. Potem się okazało, że jednak nie jest ich tak dużo, ale początkowo miałam wrażenie, że jest niezła imprezka. :D Może dlatego tak uznałam, że w studiu, poza fotografowaną modelką i oczywiście panią fotograf, był jeszcze chłopak modelki, który robił za tłum (jaki ja później zrobiłam koleżance). Ale zaraz w pomieszczeniu obok znajdowały się kolejne osoby – czyli makijażystka Kamila i dziewczyny, które już swoją sesję miały za sobą, ale widać nie spieszyło im się opuszczać tego przytulnego miejsca.
Bo na zapleczu studia było bardzo przyjemnie. J Kto chciał, dostawał coś do picia czy małą przekąskę, pokój był mocno oświetlony lampami, jakie makijażystka stosowała przy pracy, a żaluzje w oknie zaciągnięte, przez co pogoda za oknem nikogo nie obchodziła i nikomu nie psuła humoru. J Miło było więc posiedzieć i patrzeć, jak Kamila nakłada makijaż jednej z modelek, gdy tymczasem druga skubie brwi z… piór – przyklejonych do wykonywanych chwilę wcześniej artystycznych zdjęć. Było dużo śmiechu i miłej rozmowy.
Ale ten harmider nie przeszkadzał pani fotograf, która kręciła się po obu pomieszczeniach, robiąc zdjęcia, ustawiając modele, siadając co jakiś czas przy biurku, by zgrać zdjęcia do komputera, i wracając znów do studia. I to wszystko bez śladu zmęczenia na twarzy (mimo że sesja trwała naprawdę od wczesnego ranka do późnego wieczora), z uśmiechem i miłym słowem dla każdego.
To właśnie podkreślali przede wszystkim uczestnicy sesji. Nie każdy zna się na zdjęciach, ale każdy wie, kiedy się dobrze czuje. W studiu Happy Time Photography na Makolągwy nie było pod tym względem wyjątków. J

Efekty sesji możecie podziwiać na stronie studia (Studio Mako). Nie zamieszczam ich tutaj, bo może ktoś z modeli sobie nie życzy, poza tym nie chcę wchodzić w czyjeś prawa autorskie. :D Ale polecam przejrzeć galerię – może komuś się spodoba? Wtedy może zapisać się na sesję, a na hasło CZŁOWIEKOWO do końca marca dostanie 10% rabatu na sesję. J





PS Jeśli pani fotograf ze studia Happy Time Photography wykryje w moim tekście jakiś błąd merytoryczny, to bardzo ją proszę o sprostowanie w komentarzu. J

czwartek, 12 lutego 2015

Dedlajny w głowie Zosi

Zosia nigdy nie przypuszczała, że książką zbójecką * w jej życiu stanie się poradnik savoir-vivre’u. Niestety, zdarzyło się, że przeczytała kiedyś Grzeczność na co dzień Jana Kamyczka. Wyczytała między innymi, że „komu zależy, ten tak obliczy czas, że będzie za wcześnie”. Umknęło jej, co było napisane wcześniej, nie brała pod uwagę, że zapamiętany fragment pochodził z części dotyczącej randek. Po prostu przyjęła, że im wcześniej, tym lepiej. Stopniowo przesuwała się granica i coraz częściej „punktualnie” dla Zosi oznaczało „chwilę wcześniej”. Stopniowo ta chwila zamieniała się w minuty, coraz więcej minut…
To wcale nie jest śmieszne. Bardzo często Zosia źle wychodziła na tym, że przychodziła wcześniej. Po pierwsze, musiała bezczynnie czekać na kogoś, kto przychodził o umówionym przecież czasie. Po drugie, większość tych osób i tak się spóźniała. Po trzecie, często oczekiwanie przebiegało w niesprzyjających warunkach pogodowych – mróz, opady, upały… A Zosia stała. Najgorsze zaś było czwarte. Stojąc i czekając, wciąż miała w głowie: „komu zależy, ten przychodzi wcześniej”. Bardzo łatwo było to odwrócić i dojść do wniosku, że skoro ktoś przychodzi później, to mu nie zależy. Na spotkaniu z Zosią.
Ale niełatwo było przyjść wcześniej niż ona. Uświadomiła jej to wreszcie Kasia. Zdarzyło się bowiem, że Zosia pobiła swój rekord i na umówione spotkanie przyjechała 45 minut za wcześnie. Kasia zadzwoniła po pół godzinie – a więc kwadrans przed umówionym czasem, by powiedzieć, że będzie 10 minut później niż było umówione. Kiedy dowiedziała się, że Zosia już jest, tylko westchnęła i powiedziała, że spróbuje się pospieszyć. Zosia oczywiście zapewniała, że nie ma problemu i poczeka. Kasia nie skomentowała, jednak kiedy tylko się pojawiła, postanowiła powiedzieć Zosi parę słów prawdy.
– Zosiu – zaczęła delikatnie Kasia, kiedy już się przywitały i tradycyjnie pośmiały z Zosinego pośpiechu – powiedz mi, czemu ty tak zawsze jesteś wcześniej?
Zosia westchnęła i z głębi serca przyznała, że tak bardzo boi się gdzieś spóźnić, że w efekcie jest zawsze za wcześnie.
– Ale przecież komu to szkodzi. To ja stoję i czekam. A dzięki temu jestem spokojniejsza – dodała.
– Wiesz, Zosiu, to nie jest do końca tak… Znamy się już trochę i muszę przyznać, że mnie to trochę denerwuje. Tak jak dzisiaj. Dzwonię do ciebie przed czasem, ale już mnie stresuje myśl, że ty czekasz. A ja na dodatek wiem, że się nie wyrobię. Normalnie mi to nie przeszkadza tak bardzo, ale tym razem byłam spięta.
Zosia zamarła na moment. Po chwili jednak głęboko odetchnęła i słuchała dalej, bo Kasia wcale nie skończyła.
– Czy ty się boisz, że jak przyjdziesz chwilę później, to ja na ciebie nie poczekam? I czy nie szkoda ci czasu na takie czekanie? A właśnie, powiedz, czy tylko do mnie tak wcześnie się wybierasz, czy z innymi osobami masz takie same sytuacje?
Zosia musiała wreszcie przyznać – przed sobą i Kasią – że ma problem. Jednak dzięki słowom przyjaciółki zaczęła wreszcie rozumieć niektóre zachowania swoich znajomych. Przede wszystkim, że nie okazują jej lekceważenia, przychodząc na spotkania później niż ona. Poza tym przypomniała sobie parę – nielicznych, ale zawsze – sytuacji, gdy przyszła na spotkanie druga. Czuła się niezręcznie, chociaż to tamta osoba była chwilę wcześniej. A ona serwowała to znajomym praktycznie za każdym razem! A jeszcze gdy spotkania były umawiane w domu… Co z tego, że ona, Zosia, gdy była umówiona na 16, to była gotowa o 14 i właściwie w każdej chwili można było do niej przyjść? Inni może mają inne pomysły na dzień niż siedzenie w gotowości i czekanie…
Poza tym prawda była taka, że nie tylko przy umówionych spotkaniach Zosia była taka „wyrywna”. Dedlajny zakończenia prac ustalała sobie w głowie „na wszelki wypadek” na parę dni wcześniej. Oczywiście było to stresujące, tym bardziej że Zosia pracowała w zespole i często termin zakończenia prac nie zależał tylko od niej. Ale tylko ona się tym przejmowała… Nie warto też mówić, że na każdy autobus Zosia wychodziła tak, by zdążyć na ten wcześniejszy…

W efekcie Zosia wciąż była w stresie, że nie zdąży, a otoczenie pukało się w czoło, chociaż bliżsi znajomi starali się zrozumieć biedactwo. Dopiero po rozmowie z Kasią Zosia uświadomiła sobie skalę problemu. Stopniowo, małymi kroczkami, zaczęła to zmieniać. Raz udało się jej przyjść na spotkanie ze znajomą punktualnie, innym razem ­– nawet minutę po czasie. I nic się nie stało. J Często jednak w tym okresie prześladowały ją sny, że gdzieś się spóźniła, i to drastycznie (np. cały kwadrans), i już nie została przyjęta do lekarza czy fryzjera… Zdarzyło się też, że nowy zleceniodawca zadzwonił do Zosi i spytał, czy mogłaby najnowszą pracę oddać trochę szybciej – bo jego zdaniem trwa to za długo… Zosia nie wiedziała wtedy, czy się oburzać, czy tłumaczyć. Jednak takie sytuacje zdarzały się rzadko. Zosia za to odzyskiwała spokój, ale nie da się w ciągu pół roku zmienić przyzwyczajeń z wielu lat życia. Na to trzeba cierpliwości i czasu… J







* KSIĄŻKI ZBÓJECKIE – termin używany przez Adama Mickiewicza w IV części Dziadów na określenie książek wprowadzających czytelnika w świat marzeń i wywierających ,,zabójczy” wpływ na jego osobowość. Wpływowi takich lektur ulega wielu bohaterów, nie tylko romantycznych – wpędzają w szaleństwo Don Kichota, emocjonują się nimi bohaterki Ślubów panieńskich Aleksandra Fredry i Nad Niemnem Elizy Orzeszkowej, unieszczęśliwiają panią Bovary z powieści Flauberta.

piątek, 6 lutego 2015

Książka na wieczór

W styczniu doświadczyłam dawno zapomnianej rzeczy: miałam tyle pracy, że nie byłam w stanie robić nic więcej. Właściwie od Trzech Króli codziennie siadałam do pracy (a pisząc: codziennie, mam na myśli dni od poniedziałku do niedzieli, a nie tygodnia roboczego). Propozycje sypały się jak z rękawa, a żal było którąkolwiek odrzucić, bo przecież w sytuacji pracy na zlecenie każda oferta jest cenna. Przy tym terminy nachodziły na siebie, ale żaden nie pokrywał się całkowicie, więc można było podejmować kolejne zobowiązania.
Kruczki wychodziły później. To znaczy: formalnie miałam obowiązek wykonać redakcję w miesiąc, ale naprawdę „była gorąca prośba, by zrobić to szybciej, bo druk już i tak jest opóźniony…”. Oczywiście trudno takiej „prośbie” odmówić, więc siadało się i robiło w pierwszej kolejności. Naturalnie nie było mowy o podwojeniu stawki lub skróceniu terminu płatności tak, bym pieniądze otrzymała zaraz po realizacji zlecenia. W ten sposób za właśnie oddaną jedną z prac wynagrodzenie zostanie mi przelane na początku kwietnia.
Jestem pełna podziwu dla siebie, że to wszystko ogarnęłam. Podołałam dzięki: dobrej organizacji, żelaznej samodyscyplinie oraz odłożeniu wszystkiego, co tylko można, na później. Co ciekawe, dodatkowo „w międzyczasie” przeczytałam kilka książek ot tak, dla siebie. Były to dawno oczekiwane lektury, jak np. trzecia część serii pisanej przez Tomasza Sekielskiego Gniazdo kruka. Oczywiście wszystko, co czytałam, brałam z biblioteki – miałam dzięki temu wytłumaczenie dla samej siebie, że muszę przeczytać, bo przecież termin zaraz minie i trzeba będzie oddać. Książki pożyczone od znajomych natomiast wciąż leżą na półce – za co ich przepraszam i obiecuję w pierwszym wolnym momencie się z tego rozliczyć. J
W bibliotekach, do których jeżdżę, bardzo cieszy mnie, że pracujące tam panie wiedzą, kim jestem. Dzięki temu nie tylko szybciej znajdują mnie w kartotece, nawet gdy zapomnę karty, ale też śmiało mogę poprosić, by coś mi wybrały, poleciły do czytania. Niedawno byłam tam właśnie w jakimś przerywniku czasowym (dla zachowania resztek rozsądku, który łatwo stracić, gdy widzi się tylko kocie pyszczki i monitor komputera, czasem wychodziłam z domu, oczywiście pod starannie przemyślanym pretekstem) i poprosiłam o coś lekkiego. Zdaję sobie sprawę, że nie jest to precyzyjnie sformułowane życzenie, ale byłam naprawdę zmęczona. Pani spojrzała na mnie i z błyskiem w oku podniosła się, mówiąc: „Pani przecież lubi koty!”, po czym triumfalnie położyła przede mną książkę Kota,lubi, szanuje Michaliny Kłosińskiej-Moedy. Wzięłam bez dyskusji. :D
Książka okazała się naprawdę lekka. Właściwie to mnie denerwowała. Przyjeżdża do Warszawy dziewczyna imieniem Hanka, by zamieszkać w odziedziczonym po ciotce mieszkaniu i zacząć nowe życie. Oczywiście ma problemy ze znalezieniem pracy, oczywiście nie udaje się pozostać w zgodzie z kwalifikacjami, oczywiście zespół ją lubi poza jedną zołzą – i oczywiście chodzi o faceta. A w tym wszystkim dwa koty, które Hanka najpierw – z braku finansów – karmi pasztetową, a potem, gdy się dorobiła – whiskasem z Rossmanna. Nie wiem, co jest gorsze, ale szkoda, że przy okazji tej książki nie przedstawiono, na czym polega prawidłowe żywienie kota. Nie mówię już o barfie, ale chociaż podkreślić, że ten whiskas to tak naprawdę syf, a nie uwielbiany przez domowe mruczucie przysmak.

I tak się irytując, czytałam. Okazało się, że jednak czytało się dobrze, a nawet bardzo. Dobry język, wartka treść – cóż, że banalna i irytująca. Polecam zatem ­– na jakiś smutny, długi wieczór wprost idealna. J

niedziela, 1 lutego 2015

Nie mamy już bohaterów

Opowiadanie Magdaleny Białek


Ojciec Legrave był odważnym mężczyzną. Zresztą, będąc kapitanem Cesarskiej Inkwizycji, nie mógł być tchórzem, a jednak – jak ze zgrozą stwierdził – trzęsły mu się kolana, a po kręgosłupie przebiegał co chwilę zimny dreszcz. Ostatni raz czuł się tak mały i bezbronny, gdy rozbił dzbanek z mlekiem w wieku czterech lat. Całe jego późniejsze życie było pasmem mężnych wyczynów: spychaniem dzieciaków ze szkolnej ławki, zabieraniem głosu w imieniu kolegów karanych za niecne uczynki, skakaniem do wody z wysokich klifów, wykłócaniem się z najsurowszym z nauczycieli fechtunku, wyśmiewaniem mrożących krew w żyłach zaklęć Czarnej Księgi, paleniem najbardziej zajadłych wiedźm, ściganiem wilkołaków podczas pełni księżyca i wreszcie oświadczeniem się kobiecie. Podczas żadnej z tych szokująco odważnych decyzji nawet nie zadrżała mu powieka. Teraz jednak czuł, że śmiertelne niebezpieczeństwo obserwuje go z ukrycia i tylko czyha na wydarcie mu duszy. Obraz straszliwie zmasakrowanych zwłok wciąż tkwił mu przed oczami...
… to był okropny widok, dobrze, że tego nie oglądałeś, Sette opowiadał z przejęciem Harvey. On był dosłownie rozszarpany. Pomimo czerwonego kostiumu widać było krew... wszędzie krew.
Teraz nasze miasto jest bezbronne... westchnął z żalem Sette. Legrave współczuł młodemu inkwizytorowi – Sette od dziecka podziwiał zamordowanego bohatera. Był on jego autorytetem, powodem, dla którego wstąpił do Inkwizycji i zaczął zwalczać zło. Sette też chciał być herosem, choć wiedział, że nigdy nie będzie tak popularny jak jego idol – nie miał pieniędzy ani pomysłu na uszycie sobie szałowego kostiumu. Poza tym, nawet w przebraniu każdy rozpoznałby Sette'a – nikt inny nie biegał w tak śmieszny sposób. Tak więc podwójne życie nie wchodziłoby w grę.
Jest jeszcze jeden bohater powiedział Legrave, klepiąc podwładnego po ramieniu. Panowie, skupcie się teraz na śledztwie. Ten morderca, ten straszliwy psychol mieszka tutaj, na tej ulicy.
W tym momencie (jak można się było tego spodziewać) powiał zimny wiatr i załopotał szkarłatnymi pelerynami inkwizytorów. U wylotu ulicy, tam, gdzie krzyżowała się ona z cienistą aleją, przetoczył się fikołekrzaczek*, pogłębiając uczucie melancholii i grozy.
Ale przesłuchaliśmy już wszystkich mieszkańców. Nikt nie wydawał się szczególnie podejrzany. Nikt nic nie widział. Nikt nic nie słyszał. Nikt nie wracał do domu nad ranem i nikt nie widział, jak te zwłoki znalazły się na ulicy. Chyba do niczego nie dojdziemy pesymizował Harvey. Wracajmy, szefie. Zimno się robi. I zbliża się pora obiadu.
Został nam jeszcze ostatni dom w tej okolicy. I czuję swoim szóstym zmysłem, że to tam znajdziemy najgorszą z możliwych patologii. Psychozę skrywaną w głębi świadomości. Potwora, zwyrodnialca, mordercę, który czai się właśnie za tymi ostatnimi drzwiami, który obserwuje nas, śmieje się obłąkańczo i który zostanie nowym antagonistą Marvela. Legrave poprawił pelerynę, gdy wskutek wiatru przestała romantycznie spływać po ramieniu. Czas zmierzyć się z nim. Pukamy.
Przez chwilę stali w ciszy, wpatrując się w drzwi niewielkiego domku otoczonego krzewami dzikiej róży.
Pukamy powtórzył Legrave bardziej stanowczo.
Harvey nagle pojął, że to było polecenie, a nie informacja. Wszedł po pomalowanych na biało schodkach i niepewnie podniósł dłoń zaciśniętą w pięść.
Bądź dzielny. Może znajdziesz się w komiksie! zagrzewał go Sette.
Inkwizytor opuścił dłoń i zapukał. W tym momencie pokłady jego męstwa wyczerpały się i mężczyzna wrócił do swoich towarzyszy czekających na dole.
Czekali dwie minuty i podczas tych stu dwudziestu sekund wyobrazili sobie dwanaście różnych scenariuszy swojej śmierci.
Nagle drzwi zaczęły otwierać się z upiornym skrzypieniem. W progu ukazała się młoda kobieta o miłej powierzchowności i uśmiechnęła się do nich pytająco.
Dzień dobry, my do psychola... zaczął Sette, ale nagłe uderzenie w żebra zatrzymało potok słów szykujących się do wyskoku z jego gardła.
Cesarska Inkwizycja, kapitan Legrave, młodsi inkwizytorzy Harvey i Sette. Chcielibyśmy z panią porozmawiać rzekł Legrave wzbudzającym respekt tonem.
Cesarska Inkwizycja? – zdumiała się kobieta i zamilkła, jakby przez chwilę się wahała. Ależ... proszę, proszę wejść dodała, zapraszając ich gestem do środka.
Harvey i Sette przez sekundę rywalizowali o przywilej zamykania pochodu. Wola tego pierwszego zwyciężyła.
Wkroczyli w słabo oświetlony przedsionek, a stamtąd do jeszcze słabiej oświetlonego korytarza. Legrave szedł na przedzie, tuż za nim podążała gospodyni.
Tylko proszę mi wybaczyć... – zaczęła, ale w tym samym momencie Legrave krzyknął ze zgrozy.
Podłoga korytarza zalana była krwią. Ciemnoczerwone smugi rozbryzgane były na ścianach, pojedyncze krople zdobiły meble. W czerwonej, lepkiej cieczy tkwiły kawałki szkła i dziwne, obłe... narządy?! GAŁKI OCZNE?!
Legrave zrobił szybki zwrot i sięgnął do długiego sztyletu ukrytego w wewnętrznej kieszeni peleryny. Spojrzał w oczy kobiety i napotkał przepraszający uśmiech.
To spadło przed kwadransem, nie zdążyłam wszystkiego posprzątać. Robiłam konfitury, poukładałam słoiki na szafce, Fruzia skakała po półkach... No i stało się. Wszystko do wyrzucenia. Godziny spędzone w kuchni na marne, a winowajczyni uciekła do ogrodu. Proszę spróbować jakoś to przeskoczyć. Dlaczego pan tak na mnie patrzy? zapytała Legrave’a. Ten odwrócił wzrok zmieszany i zrobił duży krok nad krwawymi konfiturami.
Dotarli do przytulnego salonu, gdzie gospodyni kazała im czuć się jak u siebie, usiąść na kanapie i zastanowić się, czy wolą filiżankę kawy, czy herbaty.
– Nie, dziękujemy. Nie chcemy zająć pani zbyt wiele czasu. – Legrave wyciągnął ze skórzanej torby pergamin, pióro i podróżny kałamarz. – Proszę podać nazwisko, datę urodzenia i złożyć podpis pod oświadczeniem, że powie pani to, co pani powie, a my usłyszymy to, co usłyszymy.
– Czyli co? – zapytała kobieta, bo pierwszy raz miała styczność z niedorzecznymi formalnościami Cesarskiej Inkwizycji.
– Prawdę – odparł wymijająco Legrave.
Gospodyni podpisała się jako Safida Kaevame.
– Pani Safido – rozpoczął poufale Legrave. – Czy słyszała pani o tragedii, która wydarzyła się wczoraj na tej ulicy?
– Tak, co nieco.
– Gdzie pani była wczoraj wieczorem?
– W domu.
– Nie wychodziła pani nigdzie?
– Nie. Ale to nie ma znaczenia, bo nikt nie może tego potwierdzić.
Legrave pokiwał z uznaniem głową.
– Widzę, że wie pani, do czego zmierzam.
– Owszem. Bardzo chcecie oskarżyć mnie o morderstwo, bo jestem kobietą mieszkającą z dwoma kotami w małym domku na uboczu, a wy jesteście Inkwizycją.
– Nie, to nie jest do końca tak, że wierzymy w stereotypy... – zaczął Legrave, lecz w tym momencie rozległ się głuchy łoskot dochodzący jakby z podziemi.
– To tylko koty – wyjaśniła szybko Safida.
Ale spojrzenie Legrave’a przestało być urzędnicze. Schował przybory do pisania i podniósł się.
– Proszę pokazać nam piwnicę – oświadczył.
– Ale to tylko koty! – zawołała gospodyni. – Nigdy pan nie miał kotów? Przecież wiadomo, że jak wskoczą do piwnicy, to zaczynają łowić mieszkające tam gryzonie i przy okazji demolują wszystko, co się tam przechowuje. Naprawdę, nie ma potrzeby schodzić do piwnicy. Tam jest ciemno, brudno, zimno i nieprzyjemnie.
– Idealne miejsce dla praktykowania czarnej magii. – oświadczył chłodno Legrave. Minął wciąż siedzącą Safidę i udał się na korytarz. Kobieta natychmiast wstała i podbiegła za nim. Sette stanął w progu salonu, a Harvey zastawił sobą frontowe wyjście, by nikt ani nic nie mogło uciec niepostrzeżenie.
– No dobrze, jeśli pan się tak upiera... – westchnęła Safida i przekręciła klucz w niskich drzwiach znajdujących się w głębi korytarza. Otworzyła je lekko i natychmiast ze środka buchnęła ciemność i wilgotny chłód.
– Pani przodem – powiedział Legrave, wyciągając dłoń w zapraszającym geście.
– Oczywiście, że tak. Pan by się zgubił. – Piwnica miała jedno, duże pomieszczenie, o czym Legrave jeszcze nie wiedział, więc nie zrozumiał ironii.
Schodził powoli, uważnie obserwując wyłaniające się z ciemności kontury. Co kilka kroków gospodyni zapalała lampy zawieszone u sufitu, dotykając małych dźwigni umieszczonych w jej tylko wiadomych miejscach w ścianie.
Wreszcie zeszli z ostatniego schodka i Legrave mógł zobaczyć rzędy półek, stare fotele, słoiki z konfiturami, zardzewiały rower, pudło z kasetami VHS i worki ze znoszonymi ubraniami.
– Oto moje laboratorium zbrodni – obwieściła Safida. Tę ironię inkwizytor był już w stanie wyczuć. – Jak pan widzi, same graty. Możemy już wracać na górę.
Istotnie, Legrave nie widział tu nic fascynującego. A jednak, jak uporczywie krzyczał jego szósty zmysł, w tej piwnicy było coś, co wymagało zbadania. Coś absolutnie wstrząsającego, klucz do zagadki...
Nagle pod jednym z foteli błysnęły ogromne złote oczy. Trwały tak chwilę w ciemności, po czym zaczęły zmieniać rozmiar, gdy ich właściciel powoli wyszedł z ukrycia.
Słabe światło jednej z lamp wiszących u sufitu niewyraźnie oświetliło kształt zwierzęcia, jednak litościwie ukazało tylko tyle, by inkwizytor zachłysnął się powietrzem, równocześnie nie wpadając w śmiertelną grozę i obłąkańczy zachwyt.
Zwierzę przypominało kota, jednak cała kocia gracja zdawała się być pomnożona w nim przez dziewięć. Uszy skierowane były na Legrave’a i uważnie łowiły rytm jego tętnic. Nastroszone, długie wąsy i wibrysy otaczały pyszczek jak pióra weneckiej maski. Łapy miękko stąpały po podłożu, jakby poruszał się w jakimś obcym wymiarze, tylko przypadkowo stykającym się z rzeczywistością. Elegancki łuk grzbietu musiałby być dziełem antycznego rzeźbiarza, gdyby zamiast falującego, ciemnego futra pokrywała je zimna skorupa marmuru. Ale w tym zwierzęciu nie było nic twardego ani zimnego – nawet oczy promieniowały dziwnym ciepłem, jak słońca nieznanych ludziom galaktyk. I byłby naprawdę, naprawdę piękny i poetycki, gdyby nie to, że był wielkości mastifa i budził w inkwizytorze dziki, pierwotny strach.
– Szkoda, że pani nie wspomniała, że hoduje pani kotołaka – powiedział Legrave, siląc się na spokój.
Safida westchnęła i podeszła do zwierzęcia, łagodnie zaganiając je z powrotem pod fotel.
– Kociu, naprawdę, mogłeś tam siedzieć. Przestraszyłeś pana inkwizytora.
Kocio spojrzał na właścicielkę z urażoną godnością i powoli poszedł we wskazanym kierunku. Zanurzył połowę ciała pod fotel, po czym wrócił do Safidy i wypluł coś pod jej stopy.
Kobieta zesztywniała.
– Kociu, pobawimy się później, zabierz to... – wyszeptała nerwowo, ale Legrave zebrał wszystkie pokłady heroicznej odwagi i podniósł wyplute przez kotołaka „coś”. Podbiegł do lampy i dokładnie obejrzał trzymaną w ręku kocią zdobycz: kawałek czerwonego, przetykanego wzorem pajęczej sieci kostiumu.
Nastała cisza. Legrave pokiwał głową. Safida spuściła wzrok i zaproponowała inkwizytorowi, by udali się na górę.
Gdy wyszli na korytarz, gospodyni zostawiła drzwi do piwnicy otwarte. Sette i Harvey spojrzeli na Legrave’a, następnie na przedmiot w jego dłoni. Sette odwrócił głowę, starając się ukryć emocje.
– To straszliwe nieporozumienie... – wyznała Safida, opierając się z westchnieniem o ścianę. – Panie inkwizytorze... To wszystko przez moją nieostrożność i przez posłuszeństwo tego kotołaka. Zaraz wszystko panom opowiem.
Legrave patrzył na nią potępiającym wzrokiem, ale słuchał dalej.
– Bo widzi pan, nikt nie lubi pająków. Ja ich wręcz nie znoszę! – zawołała Safida. – Pewnego razu siedziałam w salonie i czytałam, a tu nagle przez sam środek pokoju przebiegł taki wielki, włochaty...
– Fuj! – wstrząsnął się Harvey, ale Legrave posłał mu karcące spojrzenie.
– Kocio leżał obok mnie. Gdy zobaczył pająka, zeskoczył z kanapy i podbiegł do niego. Coś się ruszało, więc było to idealnym obiektem zainteresowania dla znudzonego jesienią kotołaka. Oczywiście poradził sobie z tym paskudztwem bez problemu. Byłam mu taka wdzięczna! Ileż się go nagłaskałam, jakie przysmaki dostał tego dnia! Mówiłam mu: „Kociu, jesteś najcudowniejszym stworzeniem na świecie, zabiłeś dla mnie pająka, uwielbiam cię!”. Wiedzą panowie, Kocio nie jest wcale przylepą, to taki typ faceta jak wy, udaje poważnego kocura. Ale wtedy widać było, jak bardzo się cieszy z mojej aprobaty.
Więc następnego dnia przyniósł mi w pysku tarantulę. Nie mam pojęcia, skąd to coś wziął, mam tylko nadzieję, że nie z mojej piwnicy. Pająk był równie duży, jak wstrętny. Naturalnie, nie byłam szczęśliwa, że przyniósł to obrzydliwe truchło do domu – ale, aby utwierdzić go w dobrych nawykach, chwaliłam go jeszcze serdeczniej.
Przez tydzień nic się nie działo. W sobotę odnalazłam pod schodami coś... Nie mam słów, żeby opisać to wstrętne, parszywe pajęczysko wielkości yorkshire terriera. Tego dnia Kocio otrzymał własną doniczkę z kocimiętką.
A wczoraj w nocy... No cóż, przywlókł kolejnego pająka. Był za duży, żeby go wnieść, podobnie jak poprzedni, więc też zostawił go pod schodami, przed domem. Gdy to zobaczyłam... No tak, to też był pająk. Ale panowie, przecież nigdy bym nie przewidziała, że to wszystko doprowadzi do morderstwa! Kocio był taki szczęśliwy, że udało mu się wyeliminować kolejnego insekta... Niech pan tak na mnie nie patrzy, dla Kocia to był właśnie insekt. Kto mu kazał malować pająka na klacie?!
Wiedziałam, że do tego dojdzie, że panowie tu przyjdą i będą chcieli znaleźć sprawcę. Zawlokłam więc ciało na drugi koniec ulicy, tam gdzie nad ranem je znaleziono. Ślady krwi? Przysypałam. Przysypywałam te cholerne ślady przez dwie godziny, dobrze, że nikt tego nie widział ani nie słyszał, sąsiedzi spali jak susły. Chciałam uchronić Kocia, bo przecież on nie wiedział, że robi źle! Ja też nie jestem zbrodniarzem tylko dlatego, że chciałam chronić swojego kotołaka, prawda?! – zakończyła ze łzami w oczach.
– To doprawdy trudna sprawa... – przyznał Legrave.
– Dobrze, że są w tym mieście jeszcze inni, którzy wymierzają sprawiedliwość – syknął z wściekłością i żalem Sette. – Pani kotołak zabija protagonistę, wie pani, jak to wygląda?! Jak to będzie wyglądało w gazecie?! Ludzie przeżyją prawdziwy szok!!!
– Tak, wiem, ale... – Safida chciała się wytłumaczyć, lecz w tym momencie na zewnątrz domu rozległo się miauczenie. Z piwnicy wyszedł Kocio, minął wstrząśniętych młodszych inkwizytorów i zaczął obwąchiwać drzwi frontowe.
Harvey chwilę obserwował kotołaka, odsunął się na bezpieczną odległość i, wyciągając daleko ramię, otworzył drzwi.
Za progiem stał drugi kotołak, nieco mniejszy i budzący nieco mniej grozy.
– Fruzia! – zawołała z przerażeniem Safida, gdy drugie zwierzę otarło się policzkiem o Kocia, spojrzało z ukosa na Harveya i podbiegło do niej, po czym wypuściło pod jej nogi kawałek czarnej szaty. – Och nie... Och nie...
– … O co chodzi? – zapytał Legrave.
– Nie... nie... – kobieta złapała się za głowę, uzmysławiając sobie beznadziejność sytuacji. – Ja...
– Co się stało?! – zawołał kapitan inkwizycji. – Co to jest?! Niech pani wykrztusi to z siebie!!!
– Tydzień temu pochwaliłam Fruzię, gdy wygoniła z piwnicy... nietoperza...
Gdy wypowiedziała ostatnie słowo, z ust Sette’a wyrwał się pełen zgrozy jęk. Harvey wytrzeszczył oczy i osunął się na próg, ponosząc klęskę w opanowaniu drżenia nóg.
– Pani Safido... – zaczął drżącym tonem Legrave. – Pierwszy raz nie wiem, co powiedzieć...
– W naszym mieście nie ma już bohaterów... – wyszeptał Sette. – Nie ma. Pani kotołaki unicestwiły jedyną siłę, która mogła wyrwać ten podły padół ze szponów mroku. Co teraz?! Co z nami będzie?! Musimy pogrążyć się w otchłani chaosu... Biada, biada... To miasto zginie...
Fruzia obwąchała pozostałości po konfiturach, po czym usiadła obok nich i zaczęła lizać przednią łapę. Kocio nonszalanckim krokiem podszedł do niej, usiadł naprzeciwko i począł metodycznie wylizywać jej futerko.
Po chwili korytarz wypełnił się spokojnym i radosnym mruczeniem.








*Autorskie tłumaczenie „tumbleweed”, które niestety nie ma polskiego odpowiednika – chodzi o krzaczki, które przetaczają się po pustych ulicach  w westernach