środa, 31 grudnia 2014

Noworoczne postanowienia, czyli gorący tubylec z Jamajki

Podobno niespełnione postanowienia noworoczne są źródłem sporych frustracji. Niedotrzymanie złożonych sobie obietnic obniża poczucie własnej wartości jeszcze bardziej, niż gdybyśmy po prostu trwali w szkodliwych (czasem tylko naszym zdaniem) błędach i nawykach. Mimo to co roku wiele osób o tej porze planuje wielkie zmiany – i wierzy, że tym razem się uda. To dobrze, bo bez tej wiary tkwilibyśmy w miejscu bez żadnej nadziei, a przecież dum spiro, spero (dopóki żyję, mam nadzieję) – ale i odwrotnie. Nadzieja trzyma nas przy życiu.
Zdaniem pani psycholog, której słuchałam dzisiaj w porannym programie telewizyjnym, zasadniczym błędem naszych postanowień noworocznych jest ich zbytnia ogólność. Przykładowo: zakładam, że w nowym roku schudnę. Jestem zadowolona, bo podjęłam ważną decyzję. Tylko potem mijają kolejne miesiące, a ja… wciąż jestem taka sama (albo, odpukać, większa). Wreszcie jest kolejny sylwester, ja przypominam sobie swoje postanowienie (przy układaniu kolejnych) i jest mi podwójnie przykro. Zastanawiam się, dlaczego się nie udało.
Ano dlatego, że samo postanowienie: schudnę, nauczę się gotować, zmienię mieszkanie – to za mało. Ważne jest, by wiedzieć, jak się do tego zabrać. Zrobić plan realizacji postanowienia. Grafik. Przykładowo – w styczniu rozkoszuję się myślą, że schudnę. Zastanawiam się, jaki program ćwiczeń byłby dla mnie odpowiedni. Czy wytrwam w dyscyplinie domowych treningów, czy jednak potrzebuję „bata”. Przykładowo pierwsze odpada, więc intensywnie szukam dobrego klubu fitness, kompletuję odpowiedni na zajęcia strój i zapisuję się od lutego na zajęcia. Ewentualnie konfrontuję ten zamiar z innymi obowiązkami i koniecznościami (np. wyjazd służbowy, planowy zabieg), który może wybić mnie z rytmu i grafiku. Załóżmy więc, że realny termin rozpoczęcia zajęć to marzec. I tego się trzymam. Zapisuję się. I ćwiczę.
Ważne jest też, by realnie ocenić swoje możliwości przy podejmowaniu noworocznych postanowień. Jeśli chcę schudnąć, ale wiem, że mam słabą kondycję, to zapisanie się na fitness – nawet w marcu, nawet postępując według powyższych wytycznych – sześć razy w tygodniu po dwie godziny spowoduje, że padnę najdalej po tygodniu. Poza zmarnowaną kasą będę miała wyrzuty sumienia, że nie dałam rady. Tymczasem na początek ważne jest, by zacząć. Ćwiczyć nawet raz w tygodniu, nawet bez osiągania spektakularnych efektów. Na pewno jednak korzyści będą. Schudnę najwyżej kilogram w miesiącu, ale pójdę krok do przodu w realizacji mojego planu. Co z pewnością stanie się dobrą motywacją, by iść dalej. Zarazem kondycja będzie przynajmniej ciut lepsza, a więc wyda się to łatwiejsze. J
Ciekawie jest przyjrzeć się swoim postanowieniom i zastanowić, na ile wypływają z poczucia, że wszyscy coś postanawiają, to i ja muszę, a na ile jest to prawdziwa chęć zmiany. W tym pierwszym przypadku powyższe rady nie mają racji bytu, bo zawsze znajdziemy milion wymówek, by tego czegoś nie robić. A jeśli któryś rok z rzędu postanawiamy to samo, a jednak nam nie wychodzi, to też warto się zastanowić, na ile postanowienie jest szczere, a na ile wynika z zewnętrznej presji bądź chęci dorównania otoczeniu. A może podrążyć w nim głębiej? Może okaże się, że to nie nasza wina, bo nie zależy to tylko od nas? Jeśli postanowię, że od nowego roku nie będę kłócić się z mężem/partnerem, a wciąż to robię – to może nie dlatego, że jestem zołza, tylko coś jest między nami nie tak? I może po prostu, nawet bez czekania do następnego roku, przyjrzeć się tym relacjom i  nad nimi, nie tylko sobą, popracować? A jeśli boimy się coś zmienić – jak to było z Zosią – to praca nad tym strachem powinna poprzedzać wszystkie inne decyzje.

Powtórzę na koniec to, co moim zdaniem jest niezbędne do skutecznej realizacji noworocznych postanowień:
Kiedy już jesteśmy pewni, że chcemy coś postanowić, pierwszym etapem jest określenie własnych potrzeb. Potem powinno nastąpić ich większe uszczegółowienie. Następnie zastanawiamy się, na ile nasze postanowienia są realne (zamiast: „W tym roku na pewno wyjadę na Jamajkę i poznam tam gorącego tubylca, z którym założę rodzinę” , planuję: „Odłożę co miesiąc na subkonto trochę pieniędzy [ustaloną, realną kwotę], które przeznaczę na tydzień spa, lub  będę odkładać je przez kilka lat, by wtedy móc wybrać się na Jamajkę. Jeśli wystarczy mi pieniędzy na dobre kosmetyki i będę systematycznie pielęgnować własną urodę, to może poznam tam tubylca… albo już nie będę miała takiej potrzeby”). Wreszcie tworzymy skuteczny (zgodny z naszymi przyzwyczajeniami i możliwościami) plan realizacji postanowienia.

Najważniejsza (i najfajniejsza) w noworocznych postanowieniach jest jednak ich dobrowolność. J I warto też pamiętać, że nie musimy czekać do kolejnego sylwestra, jeśli w tym roku o czymś zapomnimy. J


Na koniec życzę wszystkim w nowym roku dużo szczęścia, dziękując jednocześnie za ten rok tym, którzy byli tu ze mną na blogu. Mam nadzieję, że 2015 przyniesie nam tylko dobre i potrzebne zmiany. Do  życzeń dołączają oczywiście koty, w imieniu których wypowiada się Kocio:

... i postanawiam nigdy więcej nie dać się tak urządzić!

poniedziałek, 29 grudnia 2014

Światełko

Alinka zapatrzyła się na kolorowe lampki. Wiele balkonów było ładnie oświetlonych od świąt, w niektórych oknach migała choinka. Po ulicach chodziło dużo mniej ludzi niż zazwyczaj. Raczej ci, którzy musieli gdzieś się przemieścić, zrobić szybkie zakupy po pracy czy wyjść z psem. Chociaż jednak było już po świętach, wciąż czuło się w powietrzu, że to jeszcze nie koniec uroczystości. Zbliżał się przecież sylwester, zaczynały już latać petardy, z których cieszyły się małolaty, a ogromnie stresowały zwierzaki. Mimo wielu akcji, choćby: „Nie strzelam w sylwestra”, amatorów tej rozrywki było bardzo wielu. A i sama Alinka lubiła przecież popatrzeć na ładne światełka na niebie… chociaż sama bała się wziąć do ręki nawet zimnych ogni. ;)
Niedawno spadł śnieg i świat na moment zrobił się trochę piękniejszy. Ośnieżone i oblodzone gałązki drzew przypominały bajkowe krainy, a i ciemne grudniowe dni jakby trochę pojaśniały. Alinka zastanowiła się, czy to właśnie ta zimowa aura nie dodaje magii bożonarodzeniowym świętom. Chyba łatwiej poddać się ich atmosferze, gdy wokół jest czysto i jasno, chociaż mroźno – a nie szaroburo, jakby zima nie zdążyła posprzątać przed świętami. Nawet niewiele śniegu inaczej współgra z świątecznymi lampkami, myślała dalej Alinka. Poza tym odbijający światło gwiazd śnieg trochę rozprasza ciemności, tak bardzo dołujące wiele osób. Zdarzyło jej się kiedyś napisać tekst na temat zwalczania depresji. Sama wzięła sobie do serca własne zalecenia, a jednym z nich było właśnie dostarczanie sobie światła. Machnęła ręką na rachunki (no, w granicach rozsądku, ale jednak) i zmieniła żarówki w pokoju na trochę mocniejsze, po czym pilnowała, by nie siedzieć w ciemnym pokoju, jedynie przy małej lampce. To dobre, gdy siedzi się z kimś, myślała, dalej idąc przed siebie. Jednak pojedynczy człowiek może poczuć się w takiej atmosferze gorzej, a nawet zupełnie źle.

Teraz jednak, chociaż wyszła z pustego mieszkania w ciemną noc – była wszak siedemnasta – uśmiechała się do siebie i cieszyła otoczeniem. Z daleka mignął jej sąsiad, o którym opowiadała Zosia. Uśmiechnęła się jeszcze szerzej i szybko poszła dalej. Zaczynała już dostrzegać po przeciwnej stronie ulicy zarys ciemnej postaci. Postać zbliżyła się szybko i złapała Alinę za ręce, a wtedy wokół zrobiło się jasno i ciepło, niczym w środku wiosennego dnia…

piątek, 19 grudnia 2014

Kocie porządki

Kotki sprzątają przed świętami.

A w zasadzie pilnują, bym ja dobrze wywiązała się z obowiązków. Ale ponieważ pilnowanie bywa nuuudne… i czaaas tak się dłuuuży… to i oko się zamknie. Nie Kociowe oczywiście. On jest jak cerber. :P

Mam do posprzątania kuchnię, łazienkę i dwa pokoje, z czego jeden pełni funkcję salonu i nie wymaga wielu zabiegów. Niemniej raz na jakiś czas odsuwam meble – kiedyś, by umyć podłogę, dzisiaj – by umyć podłogę i znaleźć zaginione kocie skarby. Najnowsze plony to orzechy włoskie i kasztany (tak świetnie się turlają, więc kotki dostają do zabawy) oraz plastikowe nakrętki, na punkcie których Kocio szaleje. W związku z tym od przedwczoraj już zdążyły się ponownie poukrywać… :D

Drugi pokój, choć metrażowo mniejszy, jest większym wyzwaniem, bo to pokój wspólny – mój i kotków. Odsuwanie mebli może przynieść dużo większe efekty. (Już robię w głowie inwentaryzację zaginionych zabawek… Byłabym zadowolona, gdyby np. znalazła się biała plastikowa kulka, docelowo przeznaczona do zabawkowego toru. Idea polegała na tym, że kot turla, ale nie wydłubuje, bo kula jest ściśle wpasowana. Kocio jednak nie przeczytał instrukcji i którejś nocy udało mu się ją wyjąć i skutecznie zgubić. Szukam jej od pół roku, ale wciąż nie tracę nadziei… :D). Jednak poza tym, co konieczne, nie zamierzam się męczyć. Po prostu nie ma się co łudzić, że kotki przestaną gubić futro i drapać dywan. Ale może wygospodaruję jakiś kącik na choinkę – i zastanowię się, czy to na pewno mądra decyzja. ;) Poza tym obie z Fruzią czekamy na nowe firanki. Nie zawieszę ich jednak wcześniej niż na początku przyszłego tygodnia – wtedy upiorę też pozostałe i zawieszę w oknach. Uwielbiam zapach upranych firanek… J

Co do łazienki, to ponieważ stoją tam kuwety, nie mam co marzyć o dywanikach przed wanną i błyszczącej wannie. Pilnuję tylko, by nie chodzić po żwirowisku i płukać wannę przed używaniem i po niej, i nie dziwić się śladom małych łapek, obecnym prawie wszędzie… :D

Dzisiaj za to, ponieważ miałam znienacka wolne, poszłam sprzątać kuchnię. Wiadomo, że to nie ostatni raz w tym roku, ale jednak okapu codziennie szorować nie zamierzam, a dzisiaj był na to dobry dzień. Kotki nie zostawiły mnie samej z tym ciężkim obowiązkiem. Mimo że otworzyłam na czas porządków balkon (przy plus czternastu stopniach na zewnątrz można było zaszaleć), to i tak siedziały wciąż ze mną. Plątały się pod nogami, łapały upuszczane papierowe ręczniki (a nienasycona Fruzia próbowała je również zjadać) i generalnie przeszkadzały asystowały. Dzięki nim wiedziałam, że na pewno wszystko zostanie doprowadzone do dawno niewidzianej świetności. :D Naturalnie nie dały się wyprosić z pomieszczenia, a zamykanie drzwi lub na balkonie skutkowało miaukaniem, skakaniem na drzwi i świeżo wymyte szyby… Poza tym, wychodząc z balkonu, nie wycierały łap! Ale w końcu, ignorowane, zacichły i chyba sobie poszły. Wolałam nie odwracać się i nie sprawdzać, by nie usłyszały podejrzanych ruchów i nie przybiegły sprawdzić. :D Wreszcie jednak po coś się odwróciłam i zobaczyłam taki rozczulający widok:

Kocio uczy się pozować (nasłuchał się, że do zdjęcia trzeba ładnie i szeroko otwierać oczy)...

... a Fruzia paczy, czy szafka nie skrywa czegoś jadalnego.  I pilnuje drugiego krzesła, żeby nie uciekło.

I chociaż miałam mokre ręce i po uszy siedziałam w robocie, to pobiegłam na palcach po telefon, by uwiecznić te moje pociechy. Kotki po prostu czuwały i były duchem ze mną. Jednak kuchnia okazała się dla nich większym wyzwaniem niż wcześniejszy pokój skarbów i nie podołały. Zmęczenie wzięło górę i gdy tylko umyłam podłogę, ciężkim krokiem wyszły z kuchni i udały się na pokoje, by tam zasłużenie odpocząć.


Ale przynajmniej kuchnia na błysk! Przynajmniej dopóki nie wstaną. J

wtorek, 16 grudnia 2014

Mikołajowe zamieszanie





Kupiliście już wszystkie prezenty? Bo ja tak. J
W tym roku zajęłam się tym wyjątkowo wcześnie z jednego powodu. Mianowicie, mniej więcej od paru miesięcy (od lipca? sierpnia?) mam powtarzający się sen. Śni mi się, że jest wieczór 23 grudnia, albo już nawet poranek 24, zaraz Wigilia – a ja nagle sobie uświadamiam, że nic dla nikogo nie kupiłam! Lecę więc w panice do sklepów, ale wtedy okazuje się, że większość działających to spożywczaki, natomiast pozostałe już zamykają. A ja w tym wszystkim nie wiem, co kupić. Łapię jakieś kosmetyki, ale przecież to dla dziewczyn, a szwagrom co? A tu już zaraz zamykają! I w tym momencie z reguły się budziłam... Potem patrzyłam w okno, za którym jeszcze było lato, i pukałam się w czoło na myśl o tym, co mi się śniło. Ale sen powracał. Stopniowo ewoluował i doszłam do etapu, w którym nie miałam prezentu tylko dla jednej siostry – tej, z którą kontakt mam trudniejszy, a więc i zakup prezentu rysował się jako kłopotliwszy.
Bo pewnie większość z nas staje w obliczu takiego dylematu: co kupić? Jak przeniknąć potrzeby tej drugiej osoby? Czy pójść na łatwiznę (jak uważają niektórzy) i ograniczyć się do kosmetyków, skarpetek, piżam? Czy wysilać się na coś snobistycznego, drogiego? Na przykład wykupić komuś „przeżycie” – skok na bungee? Albo kupon podarunkowy? I jak się dowiedzieć, o czym ktoś może marzyć? Robić podchody i w ten sposób zdobywać informację o tajnych pragnieniach naszych bliskich – czy nie robić ceregieli i  zapytać wprost? Swego czasu miałam z tym kłopot. Oczywiście mam na myśli najbliższą rodzinę, czyli osoby, które powinniśmy znać najlepiej. Nie zawsze tak jednak jest. Często więc dajemy takim osobom prezenty, o których my sądzimy, że im się przydadzą. Czasem inspirujemy się naszymi pasjami – no bo skoro ja uważam coś za fajne, to się tym podzielę. (Na tej zasadzie, ale nie pod choinkę, dostałam kiedyś od mamy słupek pod paprotkę. Mama chciała nauczyć mnie miłości do kwiatów doniczkowych, a przy okazji zainstalować w moim pokoju paproć, która w żadnym innym miejscu mieszkania nie chciała rosnąć. Nic do paprotki nie miałam, ale na szczęście wspomnienie o niej zginęło już dawno, a słupek nieraz wystawiam kotom na balkon).
Swego czasu próbowałam kultywować tradycję, żywą w naszej rodzinie, kiedy byłyśmy z siostrami małe. Chodzi mi o pisanie listów do św. Mikołaja. J Uważam do dzisiaj, że to coś szalenie fajnego, a zarazem praktycznego. Niestety, ostatnimi laty nie udaje mi się przebić z tym postulatem. Starałam się więc ze wszystkich sił za każdym razem prezentować bliskim coś, czego na co dzień by sobie nie kupili. Książkę, album, jakąś biżuterię, książki… :D No właśnie, widać, że szukałam pomysłu w rzeczach, na których się znałam. To nic złego. Gorzej, że wiele razy ja też marzyłam o tym, by otrzymać pod choinkę książkę – zamiast tego cieszyłam się kolejną piżamką i dezodorantem… ;)
Dzisiaj rano w „Pytaniu na śniadanie” na TVP2 była właśnie mowa o tym, jak kupić prezent. Zwróciłam uwagę na motyw prezentów praktycznych.  Moim zdaniem to nic złego, zwłaszcza w rodzinie. A że to pomysł może bez większego polotu? Przyznam szczerze: otrzymałam raz pod choinkę coś, co zaspokoiło wszelkie moje oczekiwania dotyczące fantazyjności upominków:


Okazało się, że jest to... sekretny dziennik!


Dodam, że miałam wtedy dwadzieścia parę lat. I do dzisiaj nie wiem, co darczyńca myślał, kiedy mi to kupował. :D
No i właśnie: co zrobić, kiedy dostaniemy coś, z czym nie wiadomo, co zrobić? Przyznam, że ja nie umiałam za bardzo ukryć zaskoczenia i niedowierzania… ale to był szczególny przypadek. :D W innych, mniej drastycznych przypadkach – trochę nie rozumiem problemu. Po prostu się dziękuje i odkłada… Jeśli to durnostojka, i w dodatku brzydka, stawia się ją na trasie przelotowej kotów. :P Jeśli ubranie – nosi jako strój domowy. Albo oddaje do Caritasu. Można ewentualnie puścić dalej w obieg, ale jednak lepiej dyskretnie lub wcale nie, by nie urazić osoby, która nas tym obdarzyła. A może okaże się, że ta rzecz okaże się przydatna? A jeśli skok na bungee naprawdę nas przerasta, można zaproponować komuś znajomemu, kogo to interesuje, ten karnet odpłatnie, a za otrzymane pieniądze kupić sobie właściwy prezent. J
Jeśli natomiast dostaniemy piąty z rzędu kalendarz (nawiasem mówiąc, moim zdaniem to fajny pomysł), zawsze możemy wybrać ten, który nam podoba się najbardziej, a resztę puścić w obieg. Ja czasem wieszam na ścianie dwa – mogę mówić, że każdy dzień liczy się podwójnie. J W tym roku dostałam już jeden, bardzo stylowy:



Dużo zamieszania z tymi prezentami. J Ale tak naprawdę lubię je kupować– i oczywiście dostawać. Poza tym, przecież tak naprawdę powinno chodzić o to, by prezentem wyrazić drugiej osobie, że jest nam bliska. I sprawić jej odrobinę frajdy. (A nie, by smętnym wzrokiem oglądać swoje konto bankowe... :P).
I bardzo lubię ten moment oczekiwania na Mikołaja. Różnie jest w różnych domach – niektórzy kładą prezenty pod choinkę ukradkiem, inni po prostu wręczają je sobie nawzajem. W mojej rodzinie staramy się jednak trzymać tego pierwszego wzoru. Cała zabawa polega na tym, by Mikołaja wpuścić do domu. Gdy byłam mała, któreś z rodziców zatem szło otworzyć balkon lub okno (zależy, co było w pokoju z choinką) – „żeby wywietrzyć mieszkanie”. W grudniu :D. Dzieci szły do cieplejszego pomieszczenia, a potem, gdy wracały do „wywietrzonego” pokoju, Mikołaja już nie było, ale pod choinką już czekało coś od niego.
Do dzisiaj się w to bawimy, choć oczywiście chyba już nie ma osoby, która by nie wiedziała, o co chodzi. (Ba, prawie wszyscy biorą udział w „wietrzeniu” :D). Ale bez tej świątecznej zabawy nie byłoby tego uroku choinki… przynajmniej dla mnie. J

A jak jest u was? Podzielicie się swoimi zwyczajami Mikołajowo-choinkowymi? I zapraszam po świętach do chwalenia się, co kto otrzymał. J

 
Wystawiłam Mikołaja na okno... żeby czuł się oczekiwany. J



PS A sen się skończył… razem z ostatnim nabytym pakunkiem. J

niedziela, 14 grudnia 2014

Kocio pierwotny

Jest taka opowieść Kiplinga o kocie, który chadzał własnymi drogami. Świat dopiero się kształtuje, ludzie organizują sobie życie domowe i oswajają dzikie zwierzęta, które zmieniają w posłusznych pomocników. Nie udaje się to jedynie z kotem.
I Kocio chyba poczuł w sobie ten zew dzikiej natury, zagrała krew dzikiego praprzodka… Kocio, któremu dałam takie pieszczotliwe imię w nadziei, że wpłynie to na jego charakter i uczyni go nakolankowcem i domowym mruczkiem, jakiego ze świecą szukać. Niestety, on woli chadzać własnymi drogami. Owszem, zgadza się na wspólne mieszkanie, ale niekiedy wręcz widzę, że w niektórych miejscach czy pomieszczeniach nie jestem mile widziana, bo wkroczyłam na jego terytorium. Nie, nie warczy ani nie drapie, ale ostentacyjnie przenosi się w inny kąt, by stamtąd obserwować, jak długo jeszcze będę się tam kręcić. Tak jest na przykład z balkonem. To jest zdecydowanie teren, na którym jestem gościem. Wolno mi coś tam zostawić – np. garnek z zupą, żeby ostygł, mogę pozamiatać, zanieść mu tam jedzenie… Najlepiej jednak, żebym robiła to sprawnie, bez zbytniego ociągania, i szybko wracała na wspólną, ogólnie dostępną powierzchnię. A jakie kiedyś było oburzenie, gdy uznałam, że jest już za zimno i zlikwidowałam stojący na balkonie w cieplejszych porach roku stoliczek! Gdy następnego dnia wyszłam tam na chwilę, żeby coś odstawić, Kocio wbiegł za mną, stanął w miejscu postoliczkowym, po czym wbił we mnie spojrzenie pełne wyrzutu, ale i niesmaku, że się tak rządzę na kocim terenie. Przemyślałam sprawę i uznałam, że co mi szkodzi wystawić stoliczek z powrotem… J Zresztą, odkąd przybyła Fruzia, kocie dominium znacznie się powiększyło. I, jak wiadomo z Fruzinej opowieści, całe – nie tylko kocie – terytorium zaczęło się zmieniać i dostosowywać do kocich potrzeb. Cóż, dobrze, że wiedzą, czego chcą…
Ale o ile Fruzia czeka na nowe firanki i sumiennie korzysta z wywalczonych dwóch kuwet, to Kociowi widać czegoś było mało. A może uznał, że został zdominowany przez baby i musi znowu zaistnieć? Albo powód był jeszcze inny? W każdym razie znienacka zrewolucjonizował menu oraz sposób wydawania posiłków. To znaczy – postanowił skończyć z jedzeniem w miseczce. To był przełom w naszym życiu.:P
Zaczęło się niewinnie. Któregoś dnia Kocio po prostu nie zjadł swojej porcji mokrego z miseczki. Jak wiadomo, u mnie niezjedzone jedzenie się nie marnuje (Fruzia czuwa), poza tym, jak raz nie zje, nic mu nie będzie. Jednak nie widziałam go zbyt często również przy wystawionej misce z chrupami, a ponieważ dotychczas była ona na bieżąco uzupełniana (pasłam moje krówki), zaczęłam tracić kontrolę nad tym, ile który kot zjadł – a dokładnie, czy Kocio w ogóle się dopchał do „paśnika”. Następny posiłek postarałam się więc wydać kotom osobno, co kompletnie mi nie wyszło. A Kocio na widok stawianej dla niego miseczki odwrócił się i majestatycznie odszedł. Był jednak głodny i w nocy słyszałam tylko chrupanie… rosnącego w doniczce owsa. (Nie dosypałam bowiem na noc suchego do miski).
Kolejnego dnia obudziłam się z jedną myślą w głowie: on musi już dzisiaj zjeść! Rano, podczas śniadania, złapałam kota za futro, a drugą ręką podawałam mu karmę. Czasem to działało – powąchał i nabrał smaku. Tym  razem jednak też się nie udało. Kocio wierzgał i widać było, że zaparł się ambicjonalnie. Nie i nie. Fruzia tymczasem, oblizując się, szła już w moim kierunku. Zniechęcona, wrzuciłam karmę z dłoni do miseczki. Nie trafiłam i spadło na podłogę. A Kocio… rzucił się i pożarł. Podobnie jak resztę, którą szybko wyrzuciłam. Podłodze nic nie będzie, a on chociaż zje. W taki sposób Kocio dostał również kolację. Udało mi się przy tym podać jedzenie tak, by Fruzia nie zdążyła skubnąć z drugiej strony.
Rano jednak Kocio uznał, że dziki, pierwotny kocur nie będzie jadł – nawet z podłogi. Tym razem jednak miałam już przemyślany temat. Szybko zgarnęłam wyłożone dla Kocia mięsko z puszki, a w zamian podałam kawałek piersi z kurczaka. I to był strzał w dziesiątkę. Mój dzikus pożarł wszystko, co dostał, warcząc z głębi gardzieli na Fruzię, gdy ta – tradycyjnie – śmiało poszła się poczęstować. Trwało to dwa dni. Stopniowo wróciliśmy do podawania jedzenia na talerzyku, a tuńczyk z puszki wrócił do łask. Niemniej w zamrażalniku jest już spory, awaryjny zapas surowizny: kurczaka, wołowinki, rybki. Szkoda, że już za późno, by poprosić świętego Mikołaja o dodatkowy zamrażalnik… :D Nie wiem, co będzie dalej, muszę spróbować innych puszek (niestety, najpierw musi coś wpłynąć na konto). Obecny zapas po prostu zje Fruzia. :D A dalej, może po Nowym Roku, znajdę w Warszawie kogoś, kto zna się na kocim barfie i nawiążemy współpracę. Gdyż dzikie, pierwotne koty muszą jeść mięso.
…Chyba że na stole w kuchni leżą akurat naleśniki, których Kocio jest wielkim smakoszem. Albo gdy cokolwiek jadalnego znajduje się blisko Fruzi, która – jak wiadomo – ma żołądek bez dna. A nawet jeszcze głębszy. ;) 

czwartek, 11 grudnia 2014

Święta za pasem

Mam wrażenie, że grudzień to najkrótszy miesiąc w roku. Teoretycznie ta obserwacja się nie zgadza, bo przecież to luty ma najmniej dni. Jednak nie chodzi mi o formalny kalendarz. W grudniu żyjemy czasem „do świąt”. Wszystko, co planujemy, odliczamy „do świąt”: pilniejsze prace, zakupy, porządki, wydatki… Tak jakby po 24. czas miał się zatrzymać…
W sumie tak jest. Mimo że po świętach jest jeszcze parę dni roboczych, mimo że nie wszyscy biorą urlopy (a nauczyciele są do dyspozycji dyrekcji i rodziców), to każdy, kto próbuje coś załatwić w tym czasie, odbija się od miękkiej ściany. Zdecydowana większość terminów różnych spraw (nie mam na myśli tych, które nas obowiązują) jest przesuwana na „po Nowym Roku” (taki zapis, gdyż tutaj w znaczeniu: 1 stycznia). Ba, w tym roku to w ogóle będzie szaleństwo, bo 6 stycznia blisko 1., a dni w tygodniu ułożyły się bardzo długoweekendowo. ;)
Oczywiście to zrozumiała tendencja. Staramy się wygospodarować jak najwięcej wolnego czasu dla siebie i bliskich. Przecież święta to taki rodzinny czas, gdy wreszcie możemy się spotkać i nacieszyć własnym towarzystwem. Naturalnie, za dobrze zastawionym stołem. Nie tylko w miarę naszych możliwości, bo idea „zastaw się, a postaw się” (swoją drogą, słyszałam z ust jakiejś celebrytki to powiedzenie w odwrotnej kolejności. Uśmiałam się) w narodzie wciąż żywa. Stąd nie tylko sklepy dobrze zarabiają w grudniu, ale i inne lichwiarskie instytucje, udzielające „chwilówek”, mają niezły zysk. To także nic dziwnego, że ludzie chcą się przez moment poczuć lepiej, zresztą często nie chodzi im o nich samych, ale o dzieci czy na przykład starszych rodziców.
Ten pośpiech mnie jednak drażni. Nie każdy przecież po świętach może kontynuować błogie lenistwo – czy to w domu, czy na wyjazdach. Zresztą, tak naprawdę, to chyba mniejszość może sobie na to pozwolić. Większość wraca do pracy. Dlaczego zatem tak na siłę upychamy w czasie wszystkie czynności?
Jedyne wytłumaczenie, jakie znajduję, jest takie, że chcemy rozpocząć święta w poczuciu, że wszystko jest już uporządkowane. Że mamy nie tylko wytrzepane dywany czy umyte okna, ale o niczym nie musimy pamiętać, o nic się martwić. A poza tym tak blisko koniec roku, naturalny moment do sporządzania bilansów – i tych księgowych, i tych życiowych. Rozumiem powód pośpiechu przy tych pierwszych, ale powinien przecież dotyczyć tylko tej grupy zawodowej. Że jestem elementem tej pracy – cóż. ;) Co do bilansów życiowych natomiast – nie ma się co tak wyrywać, zdążymy… :D
Tak naprawdę jednak myślę, że w tym pośpiechu nie mamy czasu zastanowić się nad jego prawdziwą przyczyną. Tak po prostu jest. Życie jest szybkie, coraz szybsze, a my chcemy zdążyć ze wszystkim. Wywiązać się z roli pracownika, domownika, organizatora itp. Zamiast jednak modyfikować zwyczaje, dokładamy sobie kolejno nowe obowiązki. Bo tak ma być.
Tak jak na przykład sprawa przedświątecznych porządków. Jest jakaś presja i nawet jeśli sprzątasz cały rok, to przed świętami musisz się umęczyć dodatkowo. Żeby lepiej poczuć święta. Są oczywiście rzeczy, które robi się rzadziej – mycie okien, trzepanie dywanów. Ale przed świętami trzeba to zrobić dokładniej. Nie jestem perfekcyjną panią domu. Ba, nawet nie zamierzam nią być. (Zresztą mam dwa koty, więc nawet gdybym miała takie ambicje, musiałabym je sobie schować do kieszeni). Nie wiem, czy ktoś mnie odwiedzi, ale zapraszam jedynie osoby, które przychodzą do mnie, a nie na kontrolę czystości. Zresztą, zapraszałabym nawet teraz, w ten przedświąteczny okres, do pokoju jeszcze bez nowych firanek – czekam z powieszeniem na święta. No właśnie... Jednak wychowanie bywa czasem silniejsze niż zdroworozsądkowe przemyślenia. I chociaż za każdym razem obiecuję sobie, że w tym roku podejdę do tego spokojnie, to… jakoś mi głupio, że nie stoję w kolejkach, nie odsuwam łóżek, nie zdjęłam już firanek i nie zapycham lodówki kolejnymi przysmakami. (I na koniec dnia nie padam na nos).
Ale kiedy już wszystko jest uprane, wymyte, przebrane, czyste, a z mieszkania na korytarz unosi się cudowny zapach świątecznych potraw, bywamy zazwyczaj tak zmęczeni, że nie mamy już siły na świąteczną atmosferę. Co gorsza, nie mamy siły na atmosferę zwyczajną, całoroczną. Zmęczenie powoduje, że siadamy do świątecznego stołu z najbliższymi, na których nie mamy ochoty patrzeć – i nie mamy siły tego ukryć.

Nie namawiam do luzu, polegającego na spędzaniu świąt w brudnym mieszkaniu. Nie namawiam do zachowania sił na udawanie miłości do bliskich. :D Ale myślę, że czasem warto spróbować zwolnić. Wiem, że nie jest to łatwe. Może jednak warto się nad tym choć trochę zastanowić. I postanowić, że – jeśli nie zdążymy nic zmienić w tym roku – to w przyszłe święta będzie już zupełnie inaczej.

sobota, 6 grudnia 2014

Fruzia urządza mieszkanie

Cześć! Jestem Fruzia. Przeglądałam bloga i zauważyłam, że Kocio kiedyś tu pisał. To ja też coś opowiem, bo ostatnio trochę się dzieje. Zwłaszcza w moim mieszkaniu (dzielonym z Kociem i pańcią).

Kiedy się wprowadziłam, miałam zaledwie kilka tygodni, ale szybko zrozumiałam, że do tej pory nikt nie potrafił odpowiednio przystosować mieszkania, by stało się ono wygodną siedzibą kotów. Chociaż niby mieszkał już tam jeden kocurek, ale facetowi wystarcza do szczęścia tak niewiele…
Przede wszystkim, jak tylko się trochę oswoiłam z nowym miejscem, postanowiłam, że muszą być minimum dwie kuwety. Na początku owszem, byłam zadowolona, że w ogóle jest wydzielone miejsce do załatwiania tych potrzeb. Kocio korzystał z dużej, zakrywanej kuwety, która była wypełniona drewnianymi bryłeczkami. Nie miał nic przeciwko, żebym ja również tam chodziła. Zresztą, jeśli chodzi o Kocia, to owinęłam go sobie wokół ogonka. Od razu zauważyłam, że jest mną zachwycony. (I dalej jest). Normalka. Wtedy jeszcze byłam malutka, dużo mniejsza od niego, więc ten zachwyt był mi bardzo na łapę. Nie wyobrażam sobie, co by było, gdyby mnie nie polubił i atakował. Teraz bym sobie poradziła, ale wtedy byłby problem. Ale, jak mówiłam, zachwycił się mną i od samego początku robił, co chciałam. Mogłam wszystko: zabrać mu każdą zabawkę, położyć się w jego ulubionych miejscach (trzeba było sprawdzić, czy serio są tak dobre) – no, jednego nie sprawdziłam, ale nie chce mi się wskakiwać na ten regalik… zresztą nie widziałam tam żadnego kocyka. 
Kocio leży i paczy. Jak zwykle.

Tam musi być okropnie twardo i w ogóle nie rozumiem, jak on tam wytrzymuje. Fakt, że widzi wtedy więcej… ale niech tam ma sobie tę jedną miejscówkę. Niech się cieszy. Ja wolę mięciuśko, ale tego też nie brakuje.
O, albo wyleguje się  tutaj. Ja tam bym nie mogła.




Wolę na kocyczku (w razie potrzeby świetnie służył jako kuweta... i nie rozumiem, czemu nie mogę go znaleźć!).



Może być i na parapecie, ale obowiązkowo musi być kocyk!


Najlepiej mi jednak tutaj...





...w moim ulubionym łóżeczku.


Idealnie, prawda?

Teraz niestety urosłam i wyglądam prawie jak Kocio - a tak się z niego nabijałam, jak próbował zrewanżować się i podebrać mi miejsce. Wiedziałam, że długo nie wytrzyma i wróci na podłogę.
Właśnie tak. ;)

Jak tu przyjechałam mieszkać, to znalazłam sporo dobrych legowisk, niezależnie od Kocia. Pańcia widać przeczuwała, że przyda się da mnie. Tylko skąd ona wiedziała, że zdecyduję się tu zostać?

Poza tym Kocio bardzo chętnie dzieli się swoim jedzeniem. Cha, cha, wiem, wiem – nie zawsze to jego dobra wola. Prawdę mówiąc, nawet rzadko… Ale on tak grymasi przy jedzeniu, tak wolno przeżuwa każdy kęs, czasem wącha i wącha, jakby myślał, że od jego wąchania ta paćka w misce zmieni się w mysz. A ja przecież rosnę, więc muszę dużo jeść. Poza tym, skoro on nie chce, to co się będzie zmuszał… Zresztą, ja tylko kontrolnie podchodzę do jego miseczki i patrzę, czy coś zostało. (Oj, czasem on jeszcze nie zjadł, wiem, ale tak stoi nad tą miską i nie może się zdecydować, to tak, jakby już zostawił niezjedzone, prawda…?). Nieraz mnie pańcia odgania, to idę, przecież się nie kłócę. Albo miska pusta – ale to rzadko, najczęściej, jak nam pańcia rybę daje, i też wtedy pilnuje, czy jemy swoje porcje. A czasem… ale to obciach dla kota, a ja Kocia w sumie lubię, choć taka ciapa, więc tylko tak w sekrecie powiem… czasem pańcia Kocia karmi! Z ręki jej je, no jak tak można! Ja też, owszem, nieraz z jej ręki dostanę, ale to sobie złapię i zaniosę gdzieś dalej. No, ale oni mają takie swoje dziwne relacje. Kocio to w ogóle chyba uważa, że to jego mamusia. Moją nie jest na pewno, moja mieszka daleko ode mnie, ale mamy kontakt (przez pańcię) i nawet mam najnowszą focię mojej mamusi:
To Monti, moja mama.
Więc tak jak mówiłam, Kocio jest fajny i dzieli się wszystkim. Tylko że trochę nie rozumiem, jak on mógł dotychczas żyć w takim niekocim mieszkaniu. No dobra, może dlatego, że był jeden, no i facet. Co on wie o tym, jak mieszkanie urządzić? Więc wzięłam sprawy w swoje łapki, a pańcia okazała się kumata i wprowadza zmiany po kolei. J
Bardzo podobało mi się, że mieszkanie, do którego przyszłam, miało osiatkowany balkon. I okna. Wcale nie czułam się jak w więzieniu. Miasto mnie przeraża i nie chciałabym znaleźć się nagle po tamtej stronie balkonu. Najgorsze, że mogłabym znaleźć się tam znienacka. Niektórzy sądzą, że koty są głupie i dlatego wypadają z okien i balkonów. Nic podobnego! Ostatnio biegłam za takim czerwonym, ruszającym się punkcikiem (swoją drogą, strasznie trudno wtedy Kocia wyprzedzić!), i wpadłam do łazienki! A wcale nie chciałam, tylko światełko skręciło, a ja już nie zdążyłam… Nic się na szczęście nie stało, ale na balkonie byłoby dużo gorzej!
A do tej łazienki wpadłam dolnym wejściem! Bo tak, teraz nie musimy (ja i Kocio) czekać, aż drzwi się otworzą, by tam wejść! Zarządziłam bowiem przede wszystkim, że będą dwie odkryte kuwety. Nie wiem, jak Kocio mógł siedzieć w tej zamkniętej budce. Przecież w takich momentach po pierwsze, musimy wciąż kontrolować otoczenie, po drugie – móc swobodnie się umościć, więc żadne ograniczenia nie są wskazane. A poza tym ten zapach w środku! No człowieki, nie bądźcie takie! Nie róbcie tego kotom! U nas już tego nie ma na szczęście. Załatwiłam, że mamy z Kociem dwie odkryte kuwety. Wprawdzie bym nie narzekała, jakby była i trzecia… ale pańcia już przy tej drugiej się krzywiła, więc na razie ustąpię. Nie mamy już też z Kociem tego okropnego drewna w kuwetach. Uważam, że kotu przystoi tylko żwirek z prawdziwego zdarzenia. Nie obraziłabym się za prawdziwy piaseczek, ale i ten bentonit nie jest zły. Fajnie się do niego załatwia, a jak super kopie! I Kocio też lubi, nawet bardziej niż ja. I właściwie dzięki niemu pod kuwetami szybko pojawiły się dywaniki. Różne, widzę, że pańcia kombinuje i nie może się zdecydować. Teraz mamy takie czarne gumowe płachty, lekko rowkowane. Pańcia uważa, że dzięki temu nie będzie deptać po żwirku. Nie rozumiem, czemu tego nie lubi, przecież to super! Kocio też tak uważa i widzę, że próbuje ją przyzwyczaić do faktu, że żwirek jest wszędzie, ale chyba jeszcze trochę czasu to potrwa…
A, miałam o tych otworach w drzwiach mówić. Bo jak była jedna kuweta, to drzwi do pomieszczenia, gdzie stała, były cały czas uchylone. Ale czasem nam się zamknęły, jak się goniliśmy z Kociem, a czasem przychodziły inne człowieki i oni zamykali… I jak stanęła druga kuweta, to pańcia powiedziała, że nie ogarnie. Najpierw myślałam, że kuwety, i się zdziwiłam, bo to przecież łatwizna, ale potem się okazało, że miała na myśli otwieranie i zamykanie drzwi. Pomyślała, jak nam ułatwić dostęp, i proszę: mamy specjalne wejścia w drzwiach. Zdjęła jakieś kratki na dole, potem coś skrobała, potem śmierdziało (podobno to się nazywa: malowanie farbą), ale wreszcie mamy swoje wejście. (Widziałam jeszcze, jak pańcia się martwi, czy Kocio się zmieści. Wtedy się śmiałam, ale teraz rozumiem wagę problemu… Trzeba się pilnować po prostu, i już).
A na koniec najlepsza zmiana: dzięki mnie będziemy mieć nowe firanki! Podobno nawet już mamy, ale jeszcze nie wiszą. Słyszałam, jak pańcia komuś opowiada, że są ładne i nie wie, czy przy kotkach powinny wisieć. No a przy kim, jak nie przy kotkach, ja się pytam? Już się nie mogę doczekać, kiedy je zobaczę… Ale właśnie, dlaczego dzięki mnie. Nie, nic nie porwałam ani nie poszarpałam! Nawet na nich nie wisiałam ani razu (w przeciwieństwie do Kocia, który podobno kilka kilogramów temu wskoczył na nie – i ponoć od razu spadł). 
Jestem za firanką!
Ale one są za długie, jak chodzę przy podłodze albo wspinam się po swoim ukochanym słupeczku, który stoi obok okna, to się jakoś w nich plączę… O, i nie mogę przez nie mieć hamaczka na grzejniku! A przecież zimą bliskość grzejnika to podstawa! 
Może faktycznie przeszkadza, ale to sobie odsunę!
Ale mam nadzieję, że niedługo pojawią się nowe firanki (naprawdę, nie będę się ich czepiała… w każdym razie nie tak strasznie. A poza tym to co: kotu firanki żałować?!), a wraz z nimi hamaczek.


Bo teraz byłoby ok.


Ja tak w ogóle dobrze się z Kociem dogaduję i świetnie razem wychodzimy na zdjęciach. Na przykład tak:


Kocio i ja. Wciąż ten sam wyraz pysia...

... o ile mnie akurat nie wylizuje. Ta pasja mu nie przeszła... Czasem myślę, że to rewanż za wyjadanie mu z miseczki...

Zawsze jesteśmy blisko... i muszę z tym żyć. :P


A podobno niedługo będzie jakaś choinka! Jestem strasznie ciekawa, co to takiego i jak smakuje… J




Jeśli chcesz zobaczyć więcej zdjęć moich i Kocia, zajrzyj na fanpage bloga – https://www.facebook.com/sajrinka. Możesz oglądać foty (powinny się pokazywać), nawet jeśli nie masz konta na Facebooku. A naszych zdjęć być może w ogóle niedługo będzie więcej, bo marzy nam się sesja w studiu Happy Time Photography – no co, przecież dzieci i zwierzątka są równie kochane… J

wtorek, 2 grudnia 2014

Trwaj, piękna chwilo (czyli co z Gąski wyrosło)

Przed wyjściem z domu jeszcze raz spojrzała w lusterko. Wszystko było w porządku. Fryzura się trzymała, rajstopy całe, spódnica odkłaczona. Może być, uznała i spojrzała na zegarek. No, trochę czasu jeszcze ma, nie musi biec. Ale też nie ma co przesadzać. Walczyła wciąż z tendencją do przychodzenia przed czasem, ale w drugą stronę też nie chciała przeginać. Nie lubiła się spóźniać po prostu, czuła się niezręcznie. Chociaż wielu osobom to zazwyczaj nie przeszkadza, ale przecież nie musi naśladować akurat tych, akurat w tym.
Uff, zdążyła. Wsiadła do autobusu dosłownie w ostatniej chwili. Upewniła się jeszcze, że schowała pieniądze, skasowała bilet i wreszcie usiadła. Kiedy autobus, skręcając, minął stację rowerów miejskich Veturilo, uśmiechnęła się do swoich myśli. Jak to było niedawno, a ile się zmieniło…

Wtedy jeszcze nie czuła się Aliną, tylko po prostu Gąską. Do naiwnej i prostolinijnej kobiety pasowało to określenie niestety aż za dobrze. Kiedy wiosną poznała Daniela, sądziła, że ten etap życia ma już wreszcie za sobą i przy rowerach Veturilo spotkało się dwoje dorosłych ludzi. Niestety, wniosła do tej relacji całą swoją Gąskową naturę, a i on nie okazał się dojrzalszy. Oboje nie umieli wydobyć się z przeszłości. Dodatkowo przeszłość Daniela – córka i była żona – nie potrafiła lub nie chciała zostawić go w spokoju, a on najwyraźniej emocjonalnie wciąż był związany ze swoją rodziną. Alina nie chciała, by zerwał kontakt z córką, ale obecność byłej żony bardzo ją drażniła. Tym bardziej że kobieta wcale nie chciała zostawić go w spokoju. Jednak dusiła to w sobie i nic nie mówiła do czasu, gdy Daniel postawił ją w bardzo niezręcznej sytuacji. Tłumione emocje doszły do głosu i zniszczyły to, co zaledwie się zaczynało.
Teraz, po paru miesiącach, Alina musiała przyznać, że i ona nie walczyła o tę relację, choć właśnie o to długi czas miała pretensje do Daniela. Owszem, on szukał kontaktu, chciał coś wyjaśniać, choć dosyć niemrawo i chyba bez większego przekonania. Dziewczyna jednak wiedziała, że nie dała mu szansy. Skreśliła go z dnia na dzień. Dopiero gdy poznała Wojtka, zrozumiała, że wciąż nie była gotowa na związek i podświadomie szukała czegoś, co zniszczy tworzącą się relację. Skorzystała z argumentu, że w Warszawie pojawiła się Marianna, by umieścić Daniela w jednym szeregu z Misiem i innymi, którzy ją zawiedli. Ale jednocześnie siebie ustawiła w tym samym miejscu, w którym znajdowała się kiedyś: dziewczynki, która oczekiwała nieustannego potwierdzenia, że komuś na niej zależy, bo sama nie umiała znaleźć tej pewności w sobie.

Wojtka spotkała na zakupach w sklepie. Stał za nią w kolejce do działu mięsnego. Zauważyła go dopiero wtedy, gdy usłyszała za sobą parsknięcie śmiechu. No tak, właśnie próbowała dowiedzieć się od pani, który kawałek mięsa będzie lepszy dla kotów. Pani patrzyła z ogromnym dystansem, więc dziewczyna mruknęła pod nosem – ale najwyraźniej nie dość cicho – że w takim razie spyta się kotów, co wolą. Śmiech wcale jej nie speszył. Zdawała sobie sprawę, że mogło to zabrzmieć dziwnie, zresztą nie pierwszy raz przy „kociej” okazji rzucała takimi bon motami. W jednym zoologu powiedziała kiedyś, że się okociła, zamiast – dokociła. Obecna wypowiedź to w zasadzie drobiazg. Uśmiechnęła się do pana i odeszła.
Dogonił ją przy wyjściu. Okazało się, że mieszka niedaleko i ma psa. Zapytał, czy lubi psy, czy tylko koty. Zaproponował spacer we trójkę. Najpierw nie chciała się zgodzić, ale… w sumie… to tylko spacer. Obiecał, że nie będzie wyciągał jej rankiem, tylko zgłosi się w bardziej przyjaznej porze. Wymienili się numerami i pożegnali. Dopiero w domu dziewczyna zorientowała się, że pod brodą zrobił jej się placek z fluidu. Niewielki, ale zawsze… Poza tym „dość fantazyjnie” zawinęła jej się grzywka. Pomyślała, że pewnie już nie zadzwoni… Ale znów, z drugiej strony, on też wyglądał tak… zwyczajnie. Przecież byli na zakupach! Poza tym, chociaż rozmowa była miła, to nie było w niej typowych flirciarskich tekstów i podtekstów. Może dlatego, że rozmawiali głównie o swoich czworonożnych pupilach. A, zobaczy się.

No i zobaczyła. Zaprosił ją na spacer z psem kilka dni później. Rzeczywiście, mieszkał niedaleko. Potem odprowadził pod blok, pożegnał się… i poszedł. A potem znowu zadzwonił i wyciągnął na spacer, potem jeszcze raz… potem ona zadzwoniła, a on się zgodził na towarzystwo. Czasem wychodzili bez psa – śmiali się, że wyprowadzają się wzajemnie. Nieraz myślała, że mogliby pójść do jakiejś kawiarni albo mogłaby zaprosić go do siebie… w końcu robiło się coraz chłodniej. Z drugiej strony, nie chciała niczego przyspieszać. Nie chciała myśleć, nie chciała planować, ani nawet marzyć. Chciała się cieszyć chwilą.

A dzisiaj mieli pierwszy raz od półtora miesiąca wybrać się gdzieś razem. Jakaś wystawa w Centrum Sztuki Współczesnej, coś związane z jego pasją… Od razu powiedziała, że nie jest bywalczynią i nie zna się na sztuce. Sama w swoim głosie czuła nutkę agresji, jakby wyzywała go, by zareagował na tę niewiedzę i bezczelne przyznanie się do niej. Ale Wojtek chyba nie usłyszał, a Alina nagle zapomniała, po co tak robi. Umówili się na przystanku niedaleko CSW i autobus właśnie dojeżdżał na miejsce. Zobaczyła przez okno, że już jest i czeka na nią. Uśmiechnęła się, wysiadając z autobusu, a ten uśmiech odbił się w jego pięknym, skierowanym tylko do niej uśmiechu…

sobota, 29 listopada 2014

Wujaszek i inni

Zosia miała sąsiada. Taki starszy pan, już na emeryturze, spotykała go zazwyczaj, gdy gdzieś wychodziła, a on spacerował z pieskiem. O zwierzątkach zawsze miło porozmawiać, a i z sąsiadami warto utrzymywać dobre relacje, więc rozmowy były coraz częstsze. Starszy pan komplementował często jej wygląd, dopytywał o narzeczonych, a Zosia, chcąc być uprzejma, uśmiechała się na te słowa i czasem zrewanżowała jakimś zalotnym docinkiem. O tych rozmowach natychmiast potem zapominała. Tymczasem starszy pan stopniowo się ośmielał i zaczął zachowywać jak specyficzny typ „wujaszka”, który pewnie jest obecny w większości rodzin. Czyli taki, który myśli, że młode dziewczyny i kobiety tylko marzą, by je znienacka podszczypał i uściskał albo cmoknął. Jest przy tym pewny swojej bezkarności, „bo przecież nic złego nie robi”. Jasne, tyle że ofiary takiego wujka odbierają to zupełnie inaczej. Jeśli zaczynają mówić o tych zachowaniach albo jakoś się bronić, „wujaszek” natychmiast się wycofuje i zarzeka, że nie miał nic złego na myśli. Ale kiedy wszyscy, zadowoleni, że kwestia jest wyjaśniona i rozstrzygnięta, i nie trzeba podejmować konkretnych działań, rozchodzą się do swoich spraw albo swoje miejsca za stołem, „wujaszek” na odchodnym mruga do biednego dziewczątka.
Wujaszkowaty sąsiad oczywiście naprawdę nie miał złych zamiarów i Zosia  też miała pewność, że jej nie skrzywdzi. Ale zdała sobie sprawę, że w ostatnich miesiącach przed wyjściem z domu wygląda przez okno… a na widok sąsiada jedną z pierwszych myśli jest: „Znów mnie będzie przytulał i buziaczkował, wrr”. No było w tym trochę i jej winy, że pozwoliła kiedyś na zmniejszenie dystansu – werbalnie. Nie mogła jednak przypomnieć sobie chwili, kiedy pozwoliła na coś więcej. Bo nie pozwoliła. Wiedziała, że otwarte postawienie sprawy nic nie da, musi po prostu być czujna i zwyczajnie nawet stać dalej w jego obecności.
O tym swoim problemie opowiadała Kasi, chyba jedynej prawdziwej przyjaciółce, jaką miała. Obie nieźle się uchachały z tych perypetii, bo Zosia nie żaliła się „na łzawo” – obie więc potraktowały to jako niezłą anegdotkę. Chociaż Kasia trochę kręciła głową z niedowierzaniem. Jej takie sytuacje nie miały szansy się przydarzyć.
Ale… mimo „wujaszka”, mimo że to Zosia była osobą, która miała zaprzyjaźnione panie w sklepikach, a listy polecone od listonosza odbierała nieraz i pół godziny – bo pan Józef akurat musiał się wygadać albo był ciekawy, jaką książkę zamawiała i czy się tym interesuje prywatnie, czy zawodowo – a Kasia była raczej zamknięta i sprawiała wrażenie nieprzystępnej i zamkniętej w swoim świecie, to też miała o czym opowiadać. Zosia była w szoku, słuchając o ostatnich zakupach Kasi. Kiedy ta już płaciła za swoje zakupy i myślała, że zaraz będzie w domu, obsługujący kasę pan nagle się zadumał, zamyślił i… nagle zaczął się zwierzać. Opowiedział Kasi o swoich rozterkach małżeńskich i problemach z najstarszym synem. Całkowicie na bok odłożył towar, a osobie, która stanęła w kolejce, powiedział, że kasa zamknięta. Kasia stała jak zaczarowana i słuchała bez słów, bo całkiem oniemiała. Otrząsnęła się dopiero wtedy, kiedy pan skończył swoją opowieść, dokończył kasowanie towaru i zdjął tabliczkę z napisem „ostatni klient”. Wtedy poszła szybko, bojąc się nawet oglądać za siebie.
Tym razem Zosia pękała ze śmiechu. Obie jednak zgodziły się, że czasem nie panujemy nad sytuacją i spotykanymi ludźmi. I po prostu trzeba to przyjąć z godnością i uśmiechem. J

środa, 26 listopada 2014

Plan Zosi

Zosia postanowiła, że od jutra zacznie częściej wychodzić z domu. Nawet jeśli tylko na spacery. Nawet jeśli sama. Poza tym nie żyje na pustyni, a przeciwnie – w dużym mieście, więc powinna móc znaleźć jakieś fajne oferty spędzenia wolnego czasu. I nawet za darmo. W końcu nawet na jej osiedlu powinny być jakieś klubiki. Czemu tam nie pójść? Nie musi od razu zapisywać się na zajęcia taneczne czy wyplatania koszyków, przecież czasem są organizowane wieczorki muzyczne czy spotkania z poezją. Trzeba tylko chcieć, zorientować się – i wreszcie pójść.
Cichuteńki głosik w jej głowie próbował zasugerować jeszcze, że warto wybrać odpowiednie zajęcia. Takie z właściwym targetem. A więc niekoniecznie przedstawienie dla rodzin z dziećmi. ;) No i może nie iść tam tak z ulicy, w stroju roboczo-spacerowym, tylko się troszkę chociaż wyszykować. Dla samej siebie, tłumaczyła sobie, w końcu tak często nie wychodzę do ludzi, więc wreszcie, jak mam okazję, trzeba skorzystać – ale i tak wiadomo było, że nie tylko dla siebie. I co w tym złego, Zosiu, pytał znowu głosik. Sama też chętniej podchodzisz do czystych, zadbanych, uśmiechniętych ludzi niż stłamszonych ponuraków. A wiadomo, że takie spotkania w klubikach to nie terapia grupowa, gdzie tłumek osób będzie cierpliwie odkrywał twoje prawdzie, piękniejsze oczywiście, „ja”. Jeśli chce się przyciągnąć pozytywną uwagę, trzeba się o to postarać.

Wracając do domu z niedzielnego, popołudniowego spaceru, podczas którego snuła te przemyślenia (ubrana oczywiście w wyżej wspomnianym roboczo-spacerowym stylu), postanowiła nie zwlekać i zacząć zmiany natychmiast. Skręciła do klubiku, o którym wiedziała, gdzie jest, ale zawsze odkładała pójście tam na kiedy indziej, tłumacząc samej sobie, że nie wie dokładnie, gdzie to jest. Ale znała dokładny adres, więc nie było wymówki. Naturalnie nie zamierzała dzisiaj wchodzić (wszak pierwsze wrażenie należało przygotować), ale chociaż zobaczyć program oferowanych zajęć i spotkań. O, proszę! Następnego dnia wieczorem miało być spotkanie z wojskową piosenką! Godzina 19, bardzo dobra, akurat wróci z pracy. Może po drodze jeszcze zdąży zanieść buty do szewca. A ubierze się elegancko, ale nie wyzywająco. Miała taką ulubioną sukienkę. Pod spód niestety bielizna korygująca, ale cóż. (Zresztą to przejściowe). Z pewnością będą osoby w jej wieku i starsze, bo kto przychodzi na takie spotkania, i to jeszcze w poniedziałek? Na pewno z kimś się porozmawia, a ponieważ klubik jest na osiedlu, to może wrócą razem...? Oj, nie, nie o to chodzi, po prostu, żeby mieć znajomych.

Zadowolona ze swoich planów Zosia resztę niedzieli spędziła na snuciu planów. Trochę przeszkadzał jej w tym nasilający się ból głowy, który niestety w poniedziałek rano nie przeszedł. Może się i nie zwiększył, ale i tak był uciążliwy. Dobrze, że nie szła do pracy skoro świt, było trochę czasu, by się ogarnąć i jakoś zmobilizować. Tyle że życie tego nie ułatwiało. Cały dzień za biurkiem i przy komputerze tylko potęgował dolegliwości. Na dodatek musiała zostać dłużej. Kiedy wreszcie wsiadała do autobusu, który miał ją zawieźć do domu, tylko przez moment pomyślała: „A może jednak pójść...? Zdążę...”. Ale już wiedziała, że nie pójdzie. Znowu nic się nie zmieni. Znowu będzie sobie obiecywać, że następnym razem już się zmobilizuje, że będzie inaczej... A wtedy rozboli ją dla odmiany brzuch, zadzwoni siostra z prośbą o pilną pomoc czy wreszcie kot dostanie czkawki. No cóż, pomyślała Zosia, zawsze zostają spacery. Może czas zacząć ubierać się na nie inaczej...? ;)



Zmiany w życiu bywają trudne, ale często konieczne. Ważne jest jednak, dlaczego chcemy coś zmienić. Czy ktoś nas do tego zmusza, czy sami mamy dość? Łatwo się tego dowiedzieć, obserwując sposób, w jaki wprowadzamy je w życie. W przypadku Zosi widać, że chce się przełamać i wyjść do ludzi. Masa pretekstów, które ją od tego odwodzą, pokazuje, że Zosia ma z tym problem. Owszem, przyjemność z udziału w wieczorku muzycznym boląca głowa może skutecznie stłumić. Ale niebezpieczne są wnioski, jakie Zosia wysnuwa z faktu, że nie zrealizowała swojego planu. Zresztą, ból głowy sprawił, że zrezygnowała z pójścia do klubiku. Ale książkę czytać wieczorem to już mogła. Priorytety są aż nadto jasne. Drobna dolegliwość w wieku, kiedy nie musi rano nic boleć, by człowiek wiedział, że żyje, to najczęściej świetna wymówka, by czegoś nie robić. Warto czasem sobie to uświadomić…

czwartek, 20 listopada 2014

Ile to kosztuje?

Chodziłam ostatnimi czasy z kotami do weterynarza. Najpierw trzeba było Fruzię zaczipować, potem ją wysterylizować, a na końcu oba koty odrobaczyć (rutynowo) i zaszczepić Kocia. Cieszyłam się, że podjęłam decyzję o zmianie lecznicy, bo naprawdę jest odczuwalnie wygodniej tam chodzić. Tyle idę, co poprzednio musiałam dojść na przystanek. Na którym dopiero zaczynała się droga właściwa, a i autobus do przychodni nie zakręcał. A tu – raz dwa, i koty są na miejscu. W drugą stronę jest jeszcze szybciej. ;)
Jednak ponieważ te wizyty następowały dość szybko po sobie, rzuciła mi się w oczy sprawa, której wcześniej nie dostrzegałam. Nie tylko ja zresztą, bo zrobiłam małe rozpoznanie. Otóż w żadnym gabinecie weterynaryjnym nie spotkałam cennika. Ani na stronie, ani w przychodni. Jeśli przed wizytą chciałam wiedzieć, ile co kosztuje, trzeba było dzwonić i pytać. Oczywiście, informacji mi udzielano, ale zastanowiło mnie to, dlaczego te informacje nie są jawne.
Przed zmianą gabinetu – ba, wcześniej, gdy szukałam weta dla Agrafci – obeszłam osiedle i wstępowałam do mijanych lecznic, by zorientować się w cenach. Zawsze musiałam w tym celu wejść do gabinetu (akurat nie trafiłam na żadną przychodnię z recepcją) i zawsze odnosiłam wrażenie, że moje pytania są… jakby nie na miejscu. Z reguły pytano, co konkretnie dolega zwierzęciu. Tymczasem ja chciałam po prostu wiedzieć, jaki jest koszt wizyty ogólnej, no i czy np. zajmują się świnkami. Albo czy jest możliwa diagnostyka (no, to akurat na stronie lecznicy zazwyczaj można znaleźć). W jednej z lecznic pani dosyć wyczerpująco odpowiedziała mi na pytania, a ja się nie upierałam na dokładne kwoty, mogły być widełki. Tyle że idąc tam dwa miesiące później, już tego nie pamiętałam… Pani mówi, że zawsze można zapytać. Ale w takim razie czy nie prościej jest wywiesić cennik?
Rozumiem, że ceny pewnych zabiegów mogą się wahać, bo zależy to od ilości stosowanych leków, materiałów opatrunkowych, czasu przebywania zwierzęcia  w lecznicy itp. Ale pewne rutynowe zabiegi – właśnie jak szczepienie czy odrobaczenie – to zasadniczo koszt stały. Przy tym drugim ważna jest masa zwierzaka, wtedy podaje się odpowiednio większą lub mniejszą dawkę leku. Tyle że nie jest to indywidualny przelicznik – Kocio waży 4,2 kg, więc stosujemy algorytm, by wyliczyć mu dawkę. Nie, dostaje porcję dla zwierząt powyżej 4 kg. To co za problem to napisać w cenniku? Można również zaznaczyć, dla jakiego środka jest jaka cena.
W gabinecie, do którego teraz chodzę, na paragonie po sterylizacji były wyszczególnione nawet takie koszty, jak rękawiczki jednorazowe. To mi się podobało. Jednak w większości na takich paragonach (o ile się je otrzymuje, bo chyba nie jest to jeszcze obowiązkowe?) z reguły jest napisane: „Usługa weterynaryjna” i końcowa kwota. Idąc więc następnym razem, dalej nie wiem, co i ile kosztowało i za co w ogóle zapłaciłam – czy za samo szczepienie, czy doliczono również wizytę. I znowu nie wiem, ile pieniędzy na to przeznaczyć – mogę ew. ponieść dodatkowe koszty, dzwoniąc do lecznicy i pytając o ceny. Ale to nie jest taka ekonomia, jaką lubię. J
Wiadomo, że jak zwierzątko jest chore, to się je leczy. Aż prosi się dodać: bez oglądania na koszty. Nie do końca tak jest. Moja koleżanka miała kota z nerkowymi problemami. Nie pamiętam już dokładnie jej opowieści, ale wynikało z niej, że wet skasował ją na grube pieniądze. Może to tyle kosztowało?, zapyta ktoś. No właśnie nie wiadomo… Jestem przekonana, że Ula leczyłaby kocurka niezależnie od ceny – ale jeśli miałaby możliwość porównać koszty w różnych lecznicach, mogłaby wybrać opcję finansowo korzystniejszą, nie rezygnując przecież z leczenia. Zresztą przy oficjalnym cenniku nie byłaby zaskakiwana rachunkami wystawianymi po wizytach, mogłaby się na to przygotować. (Jeśli coś przekręciłam, proszę o sprostowanie. Zapamiętałam chorobę, ale i oburzenie Uli na zdziercę – z czym się zgadzałam).
Jak wspominałam na początku, przeprowadziłam rozpoznanie wśród znajomych i nieznajomych na ten temat. Odniosłam wrażenie, że nikt do tej pory nie zwrócił na to uwagi. Pytanie zamieściłam również na kocim forum, a stamtąd podlinkowała je i udostępniła inna kocia znajoma na innej kociej stronie. ;) (Nie mogę podlinkować, bo to grupa zamknięta).  Nie wywiązała się dyskusja, ale głos zabrała pani (podająca się za weterynarza), która napisała, że ujawnianie cennika np. na stronie lecznicy jest niezgodne z prawem ustalonym przez Izbę Lekarsko-Weterynaryjną. Ma to zapobiegać nieuczciwej konkurencji. Można za to w formie papierowej wywiesić np. na ścianie lecznicy. Pytałam, czy pacjent (a raczej jego opiekun) nie powinien mieć prawa wglądu do takich informacji. Nie otrzymałam już odpowiedzi.

I tak się zastanawiam. Serio, po prostu nie wiem: czy tak może być? Coraz więcej informacji musi być ujawnianych, sklepy są obligowane do wyraźnego metkowania towarów, ceny usług medycznych (zazwyczaj widełkowo, ale jednak) są na stronach lecznic coraz częściej. A u weterynarza tego nie wolno. Czy ktoś mi to wyjaśni? Bardzo jestem ciekawa opinii.

wtorek, 18 listopada 2014

Pierwsze wrażenie

Jakiś czas temu koleżanka zachęciła mnie do przeczytania książki Hugha Laurie (czyli Doktora Hause’a J ) Sprzedawca broni. Akurat zdążyłam napisać o swoim zachwycie nad książką Śnieżka musi umrzeć, Beata od kotów też mnie zainspirowała nowymi tytułami, Sprzedawcę broni potraktowałam więc jako jeszcze jedną perełkę, sypiącą się na mnie, odkąd wróciłam do rytuału czytania książek.
A zarzuciłam go, bo nie wiedziałam, co czytać. Miałam swoich stałych, ulubionych autorów, ale albo już wyczytałam całą ich twórczość, albo pisali wolniej, niż ja czytałam. Owszem, biblioteki i księgarnie pełne są lektury, tylko która ciekawa? Nieraz decydowałam się na coś, ale potem w domu leżało to nieotwierane długo. I albo wreszcie trzeba było oddać, albo… leży nadal. Jakoś bałam się zacząć czytać coś nowego. Gdybym się nad tym zastanowiła, uznałabym to za śmiechu warte, ale nie myślałam. J Ponieważ jednak coraz więcej czytałam zawodowo, doszłam do wniosku, że czas wolny mogę spędzać np. przed telewizorem/dvd. Tylko się nie sprawdziło, bo książka dawała mi dużo więcej.
I niedawno, chyba właśnie od Śnieżki, znów zaczęłam jeździć do biblioteki, pożyczać książki od znajomych, kupować nowości (ostatnio nabytą jest Wnuczka do orzechów Musierowicz – sentyment do książek Autorki mam jeszcze z krecikowych czasów). Losowo pożyczone od Beaty kryminały pochłonęłam na raz – chociaż z tego wyboru został mi tylko Mankell. Samodzielnie wypożyczyłam sobie inny skandynawski kryminał – Mężczyzna w oknie (autor: Kjell Ola Dahl). I… jakoś mi nie szło. Całe szczęście, tylko pierwsza część. Od drugiej, kiedy tytułowy mężczyzna został już zamordowany, poszło lepiej. Pomyślałam więc, że warto było przemęczyć te parę początkowych rozdziałów.
Bo w zasadzie początek – tak jak pierwsze wrażenie – nie zawsze musi zachęcać. Owszem, gdy jest dobry, daje większą szansę na kontynuację. Czasem jednak zniechęcamy się zbyt szybko. Może słaby pierwszy rozdział to nie znak, że cała książka jest niskiej jakości, tylko po prostu autor nie ma jeszcze dostatecznych umiejętności? A jeśli ktoś nie zrobił na nas dobrego wrażenia na pierwszym spotkaniu (ale też nie zrobił nic, co jednoznacznie można by uznać za złe wrażenie), to warto dać sobie i temu komuś szansę? Bo może on po prostu nie umie odpowiednio się wypromować?

Z tą myślą i nadzieją czytałam Sprzedawcę broni. Dawałam książce szansę do ostatniej strony, ale kiedy po trzech tygodniach ją skończyłam i sięgnęłam po Mankella, na którego wystarczyło mi trzy dni, zrozumiałam, że nie wszystkie teorie zawsze się sprawdzają. I po prostu czasem coś jest lepsze. ;) 

wtorek, 11 listopada 2014

Dobry kolega

Od siedmiu lat mam dobrego kumpla, który wielokrotnie utwierdzał mnie w przekonaniu, że nawet w pewnym wieku jest możliwa czysta, platoniczna i nieskalana damsko-męska zażyłość. Mamy o czym gadać, złożyło się też, że pracujemy w pokrewnych branżach – ale jednak nie tych samych, więc możemy sobie pomagać, nie wchodząc sobie przy tym w drogę. Poznaliśmy się na Gronie (kto jeszcze pamięta ten portal? Kto jeszcze ma tam konto? Ja swoje zlikwidowałam), okazało się, że mieszkamy blisko siebie, więc przenieśliśmy znajomość do świata realnego. Pod wieloma względami jesteśmy inni (w sensie osobowości, nie mam na myśli oczywistych różnic), np. ja zawsze z zegarkiem w ręku i nerwem, czy zdążę – on wie, że zdąży. Swoich talentów do napojów słaboprocentowych i językowych zdolności nawet nie zestawiam, bo tu nie ma pola do porównań. Za to niedawno odkryłam w nim kolejną fantastyczną cechę, w którą do końca nie wierzę, choć fakty mówią same za siebie… J
Otóż kolega ma moc. Ta moc sprawia, że kilkakrotnie pomógł mi w naprawie paru rzeczy – w zasadzie nic nie robiąc. Owszem, nie tylko do niego czasem piszę, żeby spytać o jakąś poprawną formę czy weryfikację tłumaczonego zdania (taka praca, że czasem słownik nie wystarcza, bo jeszcze trzeba uwzględnić kontekst). Wysyłając takie pytanie, często sama znajduję odpowiedź, szybciej niż odpowiedź nadejdzie. Można to wytłumaczyć. Kiedy proszę kogoś o pomoc, mam uczucie, że ciężar wyjaśnienia nie spoczywa już tylko na mnie, że zaraz otrzymam wsparcie. Wtedy umysł rozluźnia się i… wydłubuje rozwiązanie, które we mnie było, ale zostało zagłuszone napięciem, zmęczeniem, natłokiem innych dylematów, jakie przez ostatnie strony musiałam rozstrzygać.
Ale jak wyjaśnić fakt, że niedziałająca klawiatura po telefonie do Pawła zaczyna działać? Było tak: na początku miesiąca doszłam do wniosku, że już teraz to na pewno muszę kupić monitor. Dotychczas pracowałam na laptopie, a jakie są wymiary jego ekranu, raczej wiadomo. A trudno zrobić dobrą redakcję na takiej bździnce. Korektę jeszcze można, ale wybór jest taki: albo widzi się dobrze tekst, albo poszczególne wyrazy. Z tym, że dobre widzenie tekstu na laptopie, a na 24-calowym monitorze to jak porównywanie dnia do nocy. Udało mi się wreszcie odłożyć kasę, bo decyzja była podjęta już wcześniej, tyle że z różnych powodów finanse mi się nie spinały. W październiku znowu musiałam odłożyć decyzję, bo Fruzia raczyła dostać rujki. Za tym poszła sterylizacja – i znowu oszczędności się rozeszły. Oczywiście, gdyby płatności przychodziły w terminie, byłoby inaczej… Ale ok. Monitor już jest. Kupiony i podłączony do laptopa, do tego bezprzewodowe myszka i klawiatura (z możliwością wyłączenia jej – przed kotami :D), wszystko pięknie zgrane dzięki pomocy Pawła, który fizycznie ze mną po zakup poszedł i czynności zgrywające wykonał. Przy okazji wyszło, że jeden z trzech portów w lapku nie działa. Zdecydowałam więc samodzielnie kupić rozgałęziacz, który… wczoraj zniszczył mi port drugi. Klawiatura i myszka przestały działać. W trzecim, ostatnim porcie, także. Zrobiłam, co mogłam. Sprawdziłam informacje o sterownikach, podłączałam inne urządzenia (empetrójkę na przykład). Wiedziałam dzięki temu, że port sprawny. Może więc ta antenka umożliwiająca działanie myszy i klawy również została uszkodzona? Miałam drugą, została wykryta, sterowniki w porządku… i dalej nic. Po piątym restarcie komputera poddałam się i wyłączyłam wszystko. Ubrałam się i poszłam na zakupy. Dzisiaj święto, więc kolejki do kas były większe niż zazwyczaj. Potem jeszcze spacer, trochę czasu więc minęło, zanim wróciłam, i komputer miał czas odpocząć. Niestety, wciąż nie widział sprzętu. Zadzwoniłam więc do Pawła, który właściwie na odległość dużo nie mógł zrobić. Sprawdzałam jednak na menedżerze urządzeń informacje, gdy – w trakcie tej rozmowy – strona się odświeżyła i… klawiatura i myszka ruszyły! I tego się nie da wytłumaczyć. Ale mam nadzieję, że Paweł nie zerwie ze mną znajomości. :D


Streszczenie wpisu: Po uszkodzeniu portu w laptopie, którego przyczyną było podłączenie rozgałęziacza portów, komputer przestał widzieć klawiaturę i myszkę. Telefoniczna rozmowa z Pawłem usunęła usterkę, mimo że absolutnie nic nie zostało zrobione. Lubię Pawła. J