poniedziałek, 31 marca 2014

Akcja „Jajo”

Pewnego dnia Gąska uświadomiła sobie, że czas na nową strategię w życiu. Nie ma co wierzyć w miłość, idealny związek i takie tam romantyczne dyrdymały. Życie nie pieści, więc pieśćmy się sami, pomyślała. Przede wszystkim postanowiła skończyć z sentymentami i pokazać całemu światu, jaką jest twardą i zimną babą. Nic jej nie rusza, niczego i nikogo nie potrzebuje, i świetnie sobie radzi sama. Bardzo jej się spodobał ten zamiar, drobny problem polegał jedynie na tym, że nie bardzo było komu pokazywać… Jakieś doświadczenie życiowe jednak Gąska już miała, wzięła więc sprawy w swoje ręce. Spokojnie przemyślała strategię i niezwłocznie ją zrealizowała. Działania określiła mianem „Akcja Jajo”.
„Akcja Jajo” polegała na danie w tym samym czasie dwóch ogłoszeń różnej treści. W jednym z nich przedstawiła się jako kobieta po trzydziestce, zadbana, wrażliwa, ale samotna i spragniona czułości kogoś podobnie samotnego i wrażliwego. W drugim opisała się dużo konkretniej: „Mam trzydzieści lat, duże mieszkanie, ale co z tego, skoro mieszkam w nim sama, i kiedy wracam po pracy, nie mam nawet komu ugotować obiadu, a umiem i chętnie to robię. Chciałabym kogoś poznać…”. W żadnym z tych ogłoszeń nie pojawiło się jej zdjęcie. Warto jeszcze dodać, że nie była to specjalistyczna strona randkowa, lecz taka, gdzie dawano ogłoszenia typu: sprzedam, kupię, wynajmę, zatrudnię, poznam. Znalazła ją właśnie podczas szukania ofert mieszkaniowych. Dała więc te ogłoszenia, podała dwa różne adresy mailowe… i zabawa ruszyła.
Nie ma co zawracać sobie głowy odpowiedziami na wersję pierwszą. Chociaż nie, trafiło się jedno ciekawe wśród skąpej ilości maili – równie ogólnych i enigmatycznych co jej ogłoszenie. To jedno zdecydowanie przykuwało uwagę. Otóż do samotnej, wrażliwej i spragnionej czułości napisał pan, szukający partnerki do… bdsm. „Jeśli chcesz przełamać rutynę dnia codziennego…” – tak zaczynała się propozycja. Potem było trochę konkretów, jak pan sobie wyobraża przełamywanie rutyny („Pójdziemy do teatru, ty w kajdankach i z kluczykiem w ustach…”), a na koniec dopisał, że jest gotów być w razie potrzeby sponsorem. Dodał też, że cieszyłby się, gdyby osoba, która na to odpowie, okazała się inteligentna („chyba inaczej”, pomyślała od razu Gąska), bo to kręci go jeszcze bardziej. Gąska uważnie przeczytała maila, potem, gdy już wyszukała w Google, czym jest bdsm (przypominam: to była Gąska!), przeczytała ponownie, żeby upewnić się, iż taka oferta w jej życiu się pojawiła. Pół sekundy nawet rozważała tę propozycję, ale doszła do wniosku, że jakkolwiek chciała coś zmienić w swoim życiu, to na takie przełamanie rutyny nie jest jednak gotowa… Nie odpisała.
Taki zresztą był plan. Gąska po prostu była ciekawa, kto i co będzie odpisywał na jej ogłoszenie. Nie miała zamiaru odpowiadać sama, nie chciała przede wszystkim się ujawnić. Odpowiedzi do „mającej mieszkanie” spływały lawinowo. Pierwsza biła na głowę resztę, pan bowiem był zwięzły: „Jesteś piękną kobietą… napisz do mnie”. Przypominam: Gąska nie dała zdjęcia… Potem przyszło sporo maili od dwudziestoparolatków, którzy właśnie planowali przeprowadzić się do Warszawy i szukali bratniej duszy w stolicy, paru napisało, że chętnie będą jeść to, co ona ugotuje (jeden zaofiarował się pozmywać!), jeden napisał, że on z kolei nie ma mieszkania, więc chętnie ją pozna. Przynajmniej szczery, pomyślała z uznaniem Gąska. Zasadniczo tego się spodziewała, takich reakcji, takich odpowiedzi. Jeden znów ją zaskoczył, bo napisał, by ostrzec, że w ogłoszeniu podaje zbyt dużo informacji o swoim statusie materialnym, a to może przyciągnąć różnych oszustów. Było to miłe z jego strony... ale też nie odpisała.
Nie odpisała też Teodorowi, który przedstawił się jako sześćdziesięcioparolatek (ale jeszcze żwawy), z własnym mieszkaniem, niezależny, pracujący w wolnym zawodzie. Sumitował się, że odważa się pisać do młodej i pięknej kobiety, ale co mu tam, spróbuje. No, Gąska przez moment pomyślała o mieszkaniu Teodora (nie ma co ukrywać, że Gąska bardzo starała się myśleć chłodno i praktycznie…) i zawahała się, czy by nie odpisać. Niestety (a może: na szczęście?) Teodor dołączył swoje zdjęcie. Gdy Gąska ujrzała cieniutką szyjkę, zrozumiała, że nie da rady. Poza tym mógł tak samo mieć mieszkanie, jak ona. ;) Pewna była tylko Teodorza szyjka,  a przed samą sobą Gąska musiała powiedzieć prawdę: nie dałaby rady jej oglądać na żywo. Zostawiła więc Teodora bez odpowiedzi.
Za to w końcu odpisała Jackowi. Ten miał czterdziestkę, stan cywilny wolny, a mail był jakiś taki konkretny i nieprzegadany, że jej się spodobał. Również twierdził, że ma mieszkanie (jak się później okazało, miał, ale wynajęte). Gąska dała swój numer, Jacek zadzwonił i nieoczekiwanie dla siebie samej Gąska zgodziła się na randkę. Być może przekonało ją, że chłopak miał metr dziewięćdziesiąt wzrostu. A być może chciała dać się przekonać… Tak czy owak, umówili się.
Nie wszystko poszło jak z płatka, nie u Gąski. Przede wszystkim data spotkania wyszła bardzo niefortunnie. Gąska bowiem, cały czas pracując nad zmianą siebie, nie chciała wyznaczać daty spotkania tak, by czekać na nie od rana, na przykład w weekend. Umówiła się zatem w poniedziałek, nie tylko po pracy, ale jeszcze po dentyście. Odpowiednio blisko, w odpowiednim przedziale czasowym, by zdążyć się przebrać i ewentualnie coś zjeść samej. Naturalnie nie przewidziała, że ten konkretny ząb będzie wymagał więcej czasu, a znieczulenie w górnej szczęce odczuwa się inaczej niż w dolnej… I nagle okazało się, że do spotkania pięć minut, a ona ledwo zeszła z fotela, szczęka jest odrętwiała, a żołądek tymczasem domaga się jedzenia! No nic. Dzielna Gąska postanowiła pójść mimo wszystko, przynajmniej wyglądała dobrze. Najwyżej krócej posiedzę, zresztą pewnie będzie kiepsko, nie ma co przeżywać, tłumaczyła sobie. Poszła.
Chłopak, który na nią czekał, przerósł jej wyobrażenia wręcz dosłownie. Był wielki. To dobrze, uznała Gąska, przynajmniej na razie tyle. Usiedli, zamówili (ona, biedulka, tylko wodę) i zapadła cisza. Ona nie mogła mówić, bo po prostu była zdrętwiała, on chyba czekał na jej inicjatywę. Więc coś zagaiła, ale jego to nie zainteresowało, zaczął więc opowiadać o sobie. O interesach, jakie prowadzi, kobietach, które znał, dzieci, które wychowywał (nie swoje, swoich partnerek), o Wołodii z Ukrainy, który wszystko może… Jej wreszcie puściło znieczulenie, więc próbowała się wtrącić z pytaniami o rzeczy ją bardziej interesujące lub też, by uprzejmie skomentować jego historie, ale Jackowi nie było to potrzebne. No to nie. Wreszcie nadszedł czas, by się podnieść i zdecydować, co dalej. Gąska była w rozterce. Sama nie wiedziała, czy jest zadowolona ze spotkania, czy nie. Czy umawiać się dalej, czy też machnąć ręką i wrócić do trwania w samotności. Pomyślała zatem, że może zaproponuje spacer, może jeszcze kolejne pół godziny coś wyjaśni.
Wyjaśniło. Jacek na spacer przystał, więc, jako że byli w jej okolicy, zaprowadziła go w nieco oddalone od głównej ulicy miejsce. Był wczesny zmierzch, alejki obsadzone drzewami dawały fajny klimat, jednocześnie chodziło jeszcze sporo ludzi, więc Gąska nie czuła strachu. Zresztą, przed czym? Jacek mówił i mówił. Chciała trochę zmienić temat, bo wprawdzie postać Wołodii była na swój sposób fascynująca, ale ona chciała być tematem numer jeden. Niestety. ;) Dała za wygraną, nie próbowała już nic mówić, po prostu szła i słuchała, głównie swojego żołądka, który krzyczał: „Daj mi wreszcie jeść!”. Wykonała manewr zawracający i Jacek chyba wreszcie się zorientował, że czas się kończy, bo zwolnił, wziął Gąskę za rękę, pociągnął pod drzewko i zapytał ściszonym głosem, nachylając się do niej: „Dasz dziubaska?”. Tak ją to zaskoczyło, że aby nie parsknąć śmiechem, powiedziała coś w rodzaju: „Ojej, wstydzę się” i pobiegła przed siebie. Poszedł za nią, już milczący, chyba zaskoczony tym, jak działa na kobiety. A może urażony, że tego dziubaska nie dała? Nie wie. Odprowadził pod blok, uścisnął dłoń i poszedł.
Gąska szła do mieszkania zmęczona jakby przerzuciła własnoręcznie tonę węgla. A jednocześnie lekka i spokojna, bo zrozumiała, że jednak nie. Nie chce Jacka, nie chce dziubasków, a na szczęście to on nic nie zaproponował, więc w zasadzie nie musi podejmować decyzji. Jak to dobrze, cieszyła się Gąska. Zjadła kolację i poszła spać.

Następnego dnia w pracy zdziwiła się, że dostała od niego sms-a. Takiego tam, cześć, co słychać, miłego dnia, pa. Pomyślała z uznaniem o Jacku, że się stara, by nie było jej przykro i nie czuła się odrzucona. Parę takich sms-ów i będzie koniec, pomyślała, fajnie. I jak elegancko. Odpisała mu więc podobnie, równie zdawkowo i ogólnie. Zapomniała o tym do następnego dnia. Akurat w pracy było urwanie głowy, więc kiedy znalazła chwilę, by spojrzeć na telefon, zobaczyła, że dostała dwa sms-y. Oba od Jacka, sprzed kilku godzin. Pierwszy był podobny do tego z poprzedniego dnia. Cześć, co słychać, jak się czujesz itepe. Drugi, po jakiejś pół godzinie, był już w przykrym tonie: że nie to nie, on nie będzie za nią latał, i do widzenia. Tak się spłoszyła i poczuła winna, że natychmiast odpisała: „Jacku, ale o co chodzi, nie miałam czasu spojrzeć na telefon, pracuję”. Odpowiedź przyszła szybko: „W ogóle się nie starasz, ja pracuję nad tym, by budować nasz związek, a ty nie. No to nie, nie będę tracił czasu, baj”. Baj…

To nie koniec Akcji Jajo. Ciąg dalszy nastąpi...

sobota, 29 marca 2014

O Kociu

Dawno nie pisałam o Kociu, a to przecież taka słodka istotka… No dobrze, po prostu istotka. :P Kochana, pozytywna i dostarczająca nieustannych wrażeń oraz zadziwień. Kiedy myślę, że już, już go ogarnęłam i niczym wielkim mnie nie zaskoczy – on mnie zaskakuje. ;)
Niedawno byłam u koleżanki, która ma dwa koty w wieku siedmiu lat. Koleżanka zdecydowała się wreszcie na osiatkowanie balkonu i zaprosiła mnie tego dnia do siebie. Poszłam bardzo chętnie, bo byłam ciekawa kotów, cieszyłam się na zobaczenie przynajmniej chłopaków z Kociej Siatki, no i oczywiście fajnie było zobaczyć się z Ulą (kolejność celowa w myśl zasady: ostatni będą pierwszymi. :P A naprawdę wszystkie trzy powody były równorzędne). Przeżyłam wielkie, wielkie zaskoczenie. Niby byłam w Kociej Łapce, gdzie przebywało wtedy chyba dziewięć kotów i kilka z nich przyszło się pomiziać i było ogólnie wdzięczne i towarzyskie, ale koty Uli – a zwłaszcza Simonka – okazały się być kotami, jakie sobie zazwyczaj wyobrażałam. Simonka to po prostu niesamowita pieszczocha, życzy sobie kontaktu z człowiekiem, cieszy się z niego, a jej brat, choć powściągliwszy w stosunku do obcych, również nie okazywał mi niechęci. Czyli koty miziaki i pieszczochy jednak istnieją!
Tymczasem mój Kocio, choć często widzę, że na swój sposób okazuje mi przywiązanie, to wciąż trzyma ogromny dystans fizyczny. Ciężko go dotknąć na dłużej niż dwie sekundy, a gdy zaśnie obok, to natychmiast budzi się, wstaje i ucieka, gdy ja się też położę. Nie zmienia to faktu, że potem wraca, ale jednak… Przed wizytą u Uli mieliśmy kilka cieplejszych nocy :P, byłam miziana i spontanicznie gnieciona, wymruczana i w ogóle. Nie zdziwiłam się specjalnie, że po wizycie w Kocia znów wstąpił Kocizmo. Liczyłabym się z tym nawet bez tego, bo Kocio nie jest stabilny emocjonalnie. Niemniej miałam wrażenie, że jest w tym jakiś szczególniejszy foch. Noc, jaką mi zafundował, była jedną z trudniejszych. Postawił sobie za cel nie dać mi zasnąć, irytować mnie zrzucaniem przedmiotów z regału i ogólnie hałaśliwym zachowaniem, którego nie pozwalał mi zignorować, nawet gdy próbowałam. Wyraźnie domagał się uwagi, ale unikał zbliżania się jak ognia, jednocześnie pilnując, byśmy byli w tym samym pomieszczeniu. Na szczęście koło trzeciej sam się chyba zmęczył, a ja nie musiałam szczególnie rano wstawać. Następna doba była już spokojniejsza.
Nie wiem, co Kociu jest i czemu tak się zachowuje. Może jutro uda mi się czegoś dowiedzieć na ten temat podczas warsztatów PetBonTon. Jeśli nie w czasie wykładów, to może od innych, obecnych tam kociarzy.
A tymczasem Kocio wciąż pozwala sobie na bycie „łobuzę”, jednocześnie niektórymi zachowaniami rozbrajając mnie tak, że nie sposób się na niego złościć. ;P Trochę zmienił się na przykład system asystowania. Wciąż plącze się pod nogami, ale ostatnio zdarzyło mi się, że zostawiał mnie samą w łazience lub puszczał przodem do „kuwety” ;P. Oczekiwał mojego wyjścia przed drzwiami, by następnie udać się tam, również osobno. Ba, nawet nieraz się oglądał, czy na pewno za nim nie idę. ;)

Albo na przykład kupiłam mu ostatnio takie poidełko fontannę. Naturalnie asystował przy montażu, nie odstępował mnie ani na krok, aż wreszcie udało mi się podłączyć ustrojstwo. Wydaje ono cichy, ale jednak dobrze słyszalny dźwięk. Kocio zatem, zaintrygowany nowością, usadowił się na pozycji obserwatora, nie mając jednak odwagi podejść i sprawdzić empirycznie, cóż to takiego. Pomyślałam, że może więc lepiej na razie to odłączyć, żeby kot zorientował się, że to woda, a później może oswoi się z dźwiękiem. Tak zrobiłam i zostawiwszy kota z odłączonym poidełkiem, poszłam do drugiego pokoju, usiąść do pracy. Przez dziesięć minut naprawdę starałam się ignorować hałasy, nie były takie głośne, ale w końcu postanowiłam sprawdzić. Tak, Kocio skończył właśnie rozkładać poidełko na części pierwsze i właśnie zaczynał kombinować, czy nie dałoby się bardziej. ;) Okazało się zatem, że mam w domu małego dekonstruktora… ;) Może po prostu odzywa się w nim taki męski instynkt? Ciągnie do majsterkowania, tylko nie wie, jak, bo brak mężczyzny w domu (a ze mnie, jak wiadomo, pod tym względem pożytku nie ma…). Ale skąd ja mu faceta na DS wezmę? ;)
A tymczasem wiosna za oknem, kot na balkonie, a jutro wstajemy godzinę wcześniej. I tego się trzymajmy! :P

piątek, 28 marca 2014

Wyjście z grafiku

Jeszcze parę lat temu byłam skowronkiem. Wstawałam bez problemu skoro świt, wysypiałam się w soboty i niedziele do siódmej, ósmej, a jak zdarzyło mi się pospać dłużej, to musiało naprawdę zajść coś szalonego. Potrafiłam z Misiem siedzieć na gadu-gadu już o szóstej rano, a w pracy, w której musiałam być o siódmej trzydzieści, zjawiałam się siódma pięć… bo zawsze zdążałam na wcześniejszy autobus. Wieczorami za to kładłam się spać wcześnie – no, może nie z kurami, ale dwudziesta trzecia leciałam z nóg.
Tryb życia prowadziłam wyjątkowo uporządkowany. Doszłam w pewnym momencie do takiej perfekcji, że bez patrzenia na zegarek, a tylko po wykonywanej przeze mnie czynności można było powiedzieć, która jest godzina. Chodziłam rano do pracy na siódmą trzydzieści, kończyłam ją o piętnastej trzydzieści, wsiadałam do tramwaju albo autobusu i wysiadałam koło sklepu. Zakupy (spożywcze) robiłam najczęściej tak, by zdążyć wrócić do domu do siedemnastej. Gdy już wróciłam, włączałam „Teleekspres” i robiłam obiad – tak, aby go ugotować, zjeść i pozmywać po nim mniej więcej do osiemnastej piętnaście. Potem chwila na zajęcia gospodarskie, ew. podszykowanie czegoś na dzień następny, prysznic (dłuższy lub krótszy, w zależności od tego, czy był to dzień mycia głowy, czy też nie), ogarnięcie łóżka do spania – i o dwudziestej siadałam z herbatką czy lekką przekąską przed telewizorem. To był czas na serial, komputer, może dwa rozdziały książki – już tak całkiem dla przyjemności, żeby się wyciszyć i rozluźnić. Najczęściej koło dwudziestej drugiej zasypiałam.
Czasem oczywiście zdarzyło się szaleństwo, że po pracy gdzieś się umówiłam i wracałam do domu później. No, po powrocie po prostu szybciej chodziłam i czytałam przed spaniem kilka stron mniej. Albo – ale to już było całkowite krejzolstwo – wychodziłam z domu przed dwudziestą pierwszą. Wtedy nie czytałam przed snem...
Czułam się bezpieczniej, trwając w schemacie. Praca, dom, praca, dom. Weekend, kiedy próbowałam się odnaleźć w nadmiarze czasu. Praca, dom, praca, dom, długi weekend, święta, na szczęście znowu praca. Sama bym się nie zmusiła do zmiany. Zresztą nie widziałam w takim życiu niczego niedobrego. Owszem, może to było nudne, ale właśnie ta przewidywalność i powtarzalność każdego dnia niosła ze sobą bezpieczeństwo. Trwało to może rok. Wtedy straciłam pracę i znowu wszystko trzeba było układać na nowo.
Teraz, po dwóch czy trzech latach, jestem sama zaskoczona swoim życiem. Przede wszystkim stałam się znienacka sową. Godzina, o której kiedyś z upodobaniem się kładłam, jest w tej chwili czasem średniowieczornym. Przestałam za to odkładać na rano skończenie czegokolwiek. Nawet jeśli się obudzę na czas, to aktywność umysłowa musi trochę poczekać… A grafik dnia mam tak spontaniczny, że sama się często w nim gubię. Jest to naturalnie w pewnym sensie wymuszone, bo nie pracuję już na etat, tylko na zlecenia. Wiadomo zaś, jak jest: albo nic nie ma, albo odzywa się trzech zleceniodawców naraz. Trzeba się w tym chaosie ogarnąć, pozbierać i zorganizować. I ku swojemu zdumieniu odkryłam, że świetnie sobie z tym radzę. Niedużo dyscypliny mi trzeba, by zarządzić swoim czasem (a jak trzeba, to i cudzym :D), zhierarchizować zadania – czy dotyczą zleceń, czy prac domowych. Co więcej, nie wiem, czy potrafiłabym wrócić do rytmu pracy ósma – szesnasta.
Zastanawia mnie jednak, czy jestem aż tak elastyczna, że dopasowuję się do sytuacji, czy też to właśnie wcześniejszy skowronek był nieświadomie wymuszony? Pamiętam, że po utracie pracy zaczęłam mieć ogromne problemy z zasypianiem. Tak, wiem, stres i tak dalej, ale przecież coś robiłam, sprzątałam, kupowałam, wychodziłam z domu. A potem kładłam się i patrzyłam w sufit… I kiedyś się nad tym zastanowiłam. Bo właściwie po co ja się kładę o dwudziestej trzeciej, skoro i tak zasypiam o pierwszej, myślałam. Po to, odpowiadałam sobie, żeby się wyspać, bo jak pójdę spać o pierwszej, to o siódmej wstanę niewyspana. Ale z kolei, myślę dalej, po co mam wstawać o siódmej? I tak znienacka rozwiązałam częściowo problem trudności z zasypianiem. Oczywiście, nie tylko przez to nie mogłam zasnąć, ale w dużej mierze – na pewno. Kolejna rzecz, czyli dzienny grafik. Kalendarze w zasadzie nie są mi potrzebne, bo naprawdę pamiętam większość rzeczy, które mam do zrobienia. Kiedy zaś zaczęłam je zapisywać w kalendarzu, to albo nie brałam go ze sobą, albo zapominałam zajrzeć. Ogarniam plan dnia nie tylko swój, ale i niektórych bliskich mi osób, co bywa(ło) niekiedy odbierane jako kontrola. ;) Ale to nie tak, a niektórzy z kolei cenią mnie nawet jako pamięć podręczną lub osobistego koordynatora.
Trochę mi brakuje życia w schemacie, przyznaję. Naprawdę dawało mi to poczucie bezpieczeństwa. Ale z drugiej strony, obecny „bezplan” zmusza mnie do większej aktywności życiowej. Lubiłam próbować wielu rzeczy, odkąd pamiętam. Chętnie zgłaszałam się do występów, różnych grup, uczyłam się nowych rzeczy. Wielu nowości się bałam, ale przynajmniej chciałam spróbować. Stopniowo zaczęłam się uczyć bierności, tak teraz to widzę. Wycofałam się z życia towarzyskiego, nie szukałam znajomych, uwierzyłam, że tak będzie bezpieczniej. Wszystko, co nowe, groziło niebezpieczeństwem. Nie pozwalałam sobie na spontaniczne decyzje, wszystko starałam się rozważyć, zaplanować i przewidzieć. Zapomniałam o tym przy Misiu, więc po rozstaniu z nim tym bardziej pragnęłam ucieczki do bezpiecznego świata rutyny.

Chciałam teraz napisać, że się nie udało – ale to chyba nie te słowa. Po prostu stało się inaczej. Nigdy nie sądziłam, że wyjdę poza grafik. Ale może tak jest właśnie dla mnie lepiej? Teraz nie mam wymówki, że czegoś nie dam rady zrobić, bo muszę coś inne – odgórnie zaplanowane, konieczne do zabezpieczenia egzystencji. Mogę nie próbować, mogę nie wychodzić z domu (w sensie: wolno mi), ale nie jestem w stanie oszukać siebie, że nie pozwalają na to czynniki zewnętrzne. Nie jest to czasem łatwa ani przyjemna weryfikacja, to prawda. Z drugiej strony – nie wymaga to aż tak wielkiego trudu, jak się obawiałam. Najwyraźniej czasem ktoś, kto się nami opiekuje (albo pociąga za sznurki, jak kto woli), ma dosyć naszego zawieszenia w jednym miejscu i widząc, że sami wolimy w tym trwać, zmusza nas do zmiany. Warto potraktować to jak szansę i skorzystać z nowych perspektyw. Może wtedy się okazać, że to nowe jest bardziej nasze niż to, w czym trwaliśmy? Ja w każdym razie tak właśnie uważam. :)

środa, 26 marca 2014

Zacznij żyć

Zmarła Katarzyna Markiewicz, uczestniczka telewizyjnego „The Voice of Poland”. Chorowała na raka. „Przegrała walkę z rakiem” – tak brzmiała najczęściej powtarzana informacja. Ta kwestia przegranej (już nie pamiętam, jak to było uzasadnione) jest poruszona i postawiona pod znakiem zapytania również w książce chorej na raka Magdy Prokopowicz. Zachęcam do lektury, jeśli nie książki, to bloga, który z pewnością jest jeszcze w sieci (książka jest wzbogacona o wywiady, jakich udzielała Alinie Mrowińskiej założycielka Fundacji Rak’n’Roll podczas kręcenia filmu o niej – Magda, miłość i rak. Też jest w sieci, na stronie Telewizji Polskiej). Wracając do Katarzyny Markiewicz. W komentarzu do materiału na jej temat padły m.in. słowa, że kobieta marzyła o tym, by zaśpiewać w telewizji, ale nie miała odwagi. Dopiero choroba pozwoliła jej przełamać wstyd, lęk, nieśmiałość.
No właśnie. Czyli trzeba aż dramatu, wyroku, przepaści przed oczami – jednym słowem: skrajnej sytuacji, żebyśmy przestali się bać? I to czego? Że ktoś będzie się z nas śmiał? Jasne, że to średnio fajne, że nikt tego nie lubi. Wolimy być podziwiani, wzbudzać zazdrość. Ja też pewnie nie zaśpiewałabym w barze karaoke (w każdym razie na trzeźwo ;p), ale też mam brutalną wręcz świadomość swoich (nie)umiejętności wokalnych. I serio nie czuję takiej potrzeby. Z kolei ogromna nieśmiałość, z jaką kiedyś walczyłam (tak, byłam nieśmiała. Bardzo, bardzo długo), przegrała z ogromną chęcią bycia nauczycielką. Tak bardzo tego chciałam, że po pierwszych potknięciach (moje pierwsze „dzień dobry” do klasy, podczas praktyk dydaktycznych, usłyszałam tylko ja) wchodziłam do sali pewnie, jak do siebie. Ta moja nieśmiałość spowodowana była w dużej mierze tym, że miałam problem z zapamiętywaniem twarzy. I wstydziłam się do tego przyznać, w związku z tym bałam się spotkań z ludźmi, bo nigdy do końca nie wiedziałam, czy już ich znam czy jeszcze nie. Teraz przestałam się tym przejmować. Nie zrealizowałam wprawdzie jeszcze jednego marzenia – nie poszłam na żadne warsztaty teatralne, co bardzo chciałabym zrobić – ale wciąż wydaje mi się, że mam na to czas, a chwilowo są pilniejsze sprawy.

Marzenia to jedno. Możemy na nich poprzestać, najwyżej kiedyś będziemy żałować. To absolutnie nasz sprawa. Często jednak jest tak, że dopiero trudna sytuacja zmusza nas do okazania głębszych, cieplejszych uczuć komuś, kto jest dla nas ważny. Ale nie. Wstydzimy się, że nas wyśmieje. Boimy się, że odrzuci albo będzie miał nad nami władzę. Odkładamy na „potem”. Czasem wykazujemy się mądrością i korzystamy z „okazji” – urodzin, imienin, walentynek czy innych świąt. Dobrze, że takie dni są. Wtedy bywa łatwiej. Źle, że takie dni są. Bo mamy uczucie, że kartką załatwiliśmy wszystko i spłycamy prawdziwe emocje, zastępując je tandetnymi gadżetami. Najważniejsze jednak, żeby przestać się bać i wstydzić, a zacząć po prostu żyć, dopóki mamy na to czas.

wtorek, 25 marca 2014

O (nie)równości społecznej

W sejmie trwa protest rodziców i opiekunów osób niepełnosprawnych. Domagają się podwyżki obiecywanych świadczeń do wysokości pensji minimalnej (umknęło mi – brutto czy netto?) oraz uznania ich pracy za pracę zawodową. Na etacie. Podobno rozmowy trwają, premier jest otwarty na te postulaty, obiecuje rozpatrzeć, przyjrzeć się temu i na pewno nie zostawić samych sobie, a minister Kosiniak-Kamysz temu przytwierdza i obiecuje, że na pewno będzie lepiej. Tymczasem protestujący idźcie do domów. A oni nie idą, bo jeśli wyjdą, to pewnie rząd o obietnicach zapomni. Albo i nie, ale będzie odwlekał to w nieskończoność.
Cieszę się ogromnie, że nie jestem tam, na sejmowym korytarzu, bo to znaczy, że i ja, i moi bliscy jesteśmy zdrowi i sprawni. I możemy sami na siebie zarobić, sami się utrzymać. W każdym razie – teoretycznie.
Kiedy pierwszy raz straciłam pracę, nie poszłam zarejestrować się do urzędu. Nie wiedziałam, jaki przysługuje mi zasiłek (i czy w ogóle), a dostałam zlecenie, które zapewniło mi jakieś pieniądze na kilka miesięcy. Potem znalazłam pracę na etacie. Po pół roku jednak umowa wygasła, nowej nie zaproponowano. Pamiętam jak dziś, jak ogromnie bezradna się wtedy poczułam. Nie poszłam do urzędu pracy, by się zarejestrować, bo wierzyłam, że uda mi się znaleźć przynajmniej jakieś zlecenie, by dorobić. Wiedziałam zaś, że pobieranie zasiłku i jednoczesne zarabianie jest niezgodne z prawem. Nie wiedziałam natomiast, że w takiej sytuacji po prostu mogłam się wyrejestrować, by po wygaśnięciu terminu zlecenia zarejestrować się ponownie. Niby czytałam regulamin, prawa i obowiązki bezrobotnego, zasady rejestracji itepe, ale mimo wykształcenia humanistycznego i ogólnego – wydawałoby się – polotu czytanie ze zrozumieniem przepisów, ustaw i zasad biurokratycznych przerasta moje możliwości. Z kolei obawiałam się pójść po prostu do urzędu i uzyskać te informacje na miejscu, bo przede wszystkim nie wierzyłam, że jest tam ktoś, kto zechce mi cokolwiek wyjaśnić. Dodatkowo obawiałam się, że zostanę potraktowana jako kombinatorka, wpiszą mnie na czarną listę i nie będę miała nawet ubezpieczenia. Więc tak trwałam w niebycie – bez zatrudnienia, bez ubezpieczenia (ogromnie bałam się wtedy jakiegoś urazu, w wyniku którego mogłabym trafić do szpitala), bez zarobku, przejadając oszczędności w wynajmowanym mieszkaniu.
Dzisiaj wygląda to inaczej. Przede wszystkim pytam, pytam i jeszcze raz pytam. Inna sprawa, że teraz wiem, o co pytać i kogo. Nawet jeśli nieraz urzędnik jest zdziwiony moim tupetem lub niefortunnie dobranym słowem („Jak załatwia się szkolenie?” – „O szkolenie może się pani starać...”), to nie przejmuję się tym; przecież tylko pytam. Szkoda jednak, że w momencie, gdy było mi to najbardziej potrzebne, nie wiedziałam tego wszystkiego. Owszem, trafiłam do wspaniałej pani doradcy zawodowego, która świetnie wyszlifowała moje umiejętności i douczyła kilku nowych, by pomóc mi w odnalezieniu się na rynku pracy. W kursie nie przewidziano jednak kształcenia obywatela pod kątem jego praw.
(Też ciekawe. Dzisiaj coraz więcej praw niż obowiązków mają uczniowie niż nauczyciele, dzieci niż rodzice – a urzędnik wciąż ma władzę nad obywatelem....).
Urząd pracy z kolei również – w każdym razie teoretycznie – zajmuje się bezrobotnym wszechstronnie. To znaczy nie tylko pomaga mu znaleźć pracę za pomocą przedstawiania ofert, ale też proponuje różnego rodzaju szkolenia, też doradztwo zawodowe, a także udostępnia pomoce typu komputer czy telefon. To ostatnie nie było mi na szczęście potrzebne, ale postanowiłam z reszty pakietu skorzystać. I co się okazało?
Najpierw w okienku pośrednika pracy poprosiłam o pomoc. Powiedziałam, że nie chcę się tylko podpisywać na liście, ale naprawdę znaleźć pracę. Pani więc spytała, czego konkretnie oczekuję. Oferty są w gablotce. Na to ja, że widziałam je, ale może powinnam pomyśleć o innym zawodzie... Pani na to, że zaprasza do okienka ze szkoleniami albo może mnie umówić do doradcy zawodowego. Poszłam więc do okienka szkoleń. Przemiła pani pokazała mi oferty, jakie mają dla chcących się przekwalifikować. Nie znalazłam nic dla siebie, choć mocno kusiła mnie wizja zostania operatorem wózka widłowego... Ponieważ jednak zabrakło mi pewności, czy mam do tego odpowiednie predyspozycje psychofizyczne, zgłosiłam chęć spotkania się z doradcą zawodowym.
Trzy tygodnie później kolejna miła i mądra pani pozbawiła mnie całkiem złudzeń i wiary w pomoc urzędu. Okazało się bowiem, że na szczególne względy i pomoc państwa mogłabym liczyć, gdybym była:
  • długotrwale bezrobotna
  • świeżo po studiach albo blisko emerytury
  • samotną matką
  • osobą, która opuściła zakład karny
  • niepełnosprawna.

Ponieważ jestem jednak w średnim wieku, niekarana i zdrowa, i oczywiście bezdzietna, to sorry... Pani doradziła mi więc, żebym załatwiła sobie orzeczenie o niepełnosprawności (widać jej zdaniem w tę stronę miałam bliżej niż np. do bycia matką...:P). To nawet nie było powiedziane kątem ust, między wierszami. Nie, skąd. Tak jest i ona o tym mówi otwarcie.

I teraz wracam do tych rodziców w sejmie. Po pierwsze, czy naprawdę jedyną metodą, by cokolwiek uzyskać (a zakładamy brak krewnych i powinowatych w decyzyjnych miejscach), jest wymuszanie? Czy jednak powinno być tak, że skoro coś nam się należy, to po prostu to dostajemy? Znam realia, ale nie o to teraz chodzi. Po drugie, jeśli opiekunowie niepełnosprawnych dostaną pieniądze – których naprawdę im nie żałuję – to a) znaczy, że metoda jest skuteczna. Więc pójdę z laptopem na sejmowy korytarz (i w międzyczasie będę korekcić, żeby na wszelki wypadek nie stracić zleceń :P) i pokrzyczę, że też mi się należy od życia i państwa jakaś pomoc, bo czemu nie? Natomiast b) ciekawe też, gdzie te pieniądze się znajdą w budżecie? Skąd je wezmą? Innymi słowy, komu zabiorą? Kto nie dostanie podwyżek? Która grupa społeczna zostanie zmuszona, by jako następna zamieszkać na Wiejskiej? (Oby nie biedujący lekarze :D).

poniedziałek, 24 marca 2014

Po prostu koza

Jeśli masz za mało problemów, spraw sobie kozę, pomyślała Gąska, kiedy już wyrzuciła za nim wszystkie jego graty. Nagle to ciasne mieszkanko stało się luksusowym apartamentem, w którym była niepodzielną panią. Nigdy więcej nie zamieszkam z facetem, pomyślała. Potem uznała, że nie warto przez taką pomyłkę nie dać szansy komuś innemu. A potem wzruszyła ramionami i poszła sprzątać.
Karol był kolejnym sympatycznym mężczyzną z portalu dla samotnych. Gąska po rozstaniu z Misiem zdążyła już pójść na randkę i nagle odkryła tę banalną prawdę, że „tego kwiatu jest pół światu”. Mirek jednak był tak pochłonięty pracą, sobą i swoimi problemami, że nie potrafił docenić uroku i subtelności Gąski, a ona po dwóch miesiącach, w czasie których zaczęła coraz częściej zaciskać zęby, by nie wybuchnąć złością z powodu po raz kolejny odwołanego spotkania („Muszę pracować” lub „Jestem wyczerpany po pracy”), dała sobie spokój. Postanowiła zmienić się w twardą Gęś, kierującą się bardziej rozumem niż uczuciami. Nie dała się więc szantażować emocjonalnie, gdy Mirek dzwonił i pytał, czy może przyjechać, bo jak nie, to coś wypije i wsiądzie za kierownicę („I to będzie Twoja wina”). Żeby jednak nie zastygnąć w staropanieńskiej formie, szukała szczęścia dalej. I tak trafiła na Karola.
Wysoki (w miarę), kawaler, z okolic Warszawy, wyględny nawet – nic, tylko brać. Pierwsze spotkanie już pokazało, że to… może nie skąpiradło, ale na pewno nie typ hojny i rozrzutny. Przynajmniej jednak poczuwał się do zapłacenia za herbatę. Ona z kolei nie miała ochoty ryzykować i zamówić do niej ciastka (była tego dnia celowo niewypłacalna). Potem dzwonił, zapraszał na spacery, ewentualnie na wystawy (w dni, kiedy wejścia były bezpłatne). Oczywiście sielanka szybko prysła. Gąska bowiem w jego oczach miała dwie zalety: samochód i mieszkanie w Warszawie. Ach, i pracowała. Stopniowo więc odwiedzał ją coraz częściej, akurat na tyle późno, by mógł prosić o nocleg. Inny powód zostawania był wykluczony – Karol bowiem cierpiał na częste bóle głowy…
I w końcu się zadomowił, a przynajmniej tak mu się wydawało. Kiedy bowiem uznał, że jest u siebie, i wrócił w środku nocy cuchnący alkoholem, a także po prostu cuchnący… Gąska uznała, że kolega lekko przesadził.
Tak, kolega. Na początku bowiem jego pomieszkiwania u Gąski i objadania jej, kiedy ona wmawiała sobie, że on na pewno nie ma odwagi okazać głębszych uczuć, ale z pewnością je ma, on spojrzał na nią i widząc wpatrzone w niego oczy, zapytał, czy się w nim zakochała. Bo wiesz, mówił, nie czekając na jej odpowiedź, ja jestem teraz w trudnej sytuacji, nie mam pracy, nie wiem, jak będzie wyglądała moja przyszłość, nie mam ci wiele do zaoferowania. Przy tych słowach Gąska spuściła oczy (a czemu? Ano temu) i powiedziała głosem kłócącym się z subtelną twarzyczką: Jakie zakochała? Ja też jestem młoda i też mam prawo korzystać z przyjemności życia, a jesteś niezły w sumie. Nie myślała tak. Ale co miała powiedzieć? To nie był przecież Miś… To miało być tylko remedium na Misia. A potem zaczął zdejmować buty, ale że brzuch mu przeszkadzał, a zawartość żołądka przy gwałtowniejszych ruchach chlupała, to zwrócił się do niej: Pomogłabyś koledze
Może by i nie wycofała się tak szybko z sytuacji, w którą ją wmanewrował. Bo to jego pomieszkiwanie/mieszkanie u niej stało się jakieś takie… mimowolne. Ale ten nietrzeźwy powrót po nocy przesądził sprawę. Nie chciała wstydzić się przed sąsiadami ani przed sobą takiego ochlapusa. „Kolegi”. Załatwiła sprawę spokojnie, ale zdecydowanie. Dała mu dospać do rana, ale na podłodze. O świcie wstała, umyła głowę i zrobiła lekki makijaż. Wtedy go obudziła, kazała wziąć prysznic i się spakować.
Karol uniósł się honorem i poszedł, na koniec kąśliwie – jego zdaniem – pytając, ile jest winny za wynajem. Od razu podała pierwszą kwotę, jaka przyszła jej na myśl. Jasne, że nie ściągnęłaby z  niego tych pieniędzy, gdyby nie to, że zostawił u niej coś najwyraźniej ważnego. Nie zaglądała do paczki, ale skoro zjawił się po to szybko i z obiecanymi pieniędzmi w garści, to znaczy, że nie były to plastikowe sztućce.

To był ostatni sympatyczny kawaler, jakiego Gąska wyrwała.

piątek, 21 marca 2014

Zwykły szczęśliwy dzień

Ciekawa jestem, czy komuś dzisiejszy dzień minął tak pięknie jak mi? :) Bo ja od rana tylko gromadziłam radości.
Przede wszystkim obudziła mnie piękna pogoda. Nawet ja, zimolub, ucieszyłam się z tego słoneczka za oknem, bo jednak dawno go nie było. Czuło się wiosnę w powietrzu, w tym słońcu i w kocie, który już po siódmej rano był gotowiutki, by wyjść na balkon. Potem było już tylko przyjemniej. Najpierw zadzwonił zleceniodawca, że w biurze mogę być później, co dawało mi dodatkowe dwie godziny w domu, na których głównie zyskiwał Kocio, bo mógł wtedy balkonować, ale i ja na tym skorzystałam. Pół godziny po pierwotnej godzinie rozpoczęcia pracy przyjechał bowiem kurier z zamówionym krzesłem – takim fajniejszym, by kręgosłup miał lepiej podczas pracy przy biurku. Dzisiejszy odbiór gwarantuje mi jutrzejsze złożenie męską ręką, do której w tej kwestii mam większe zaufanie niż do swojej. ;)
W tak zwanym międzyczasie udało mi się przeprowadzić dwie rozmowy telefoniczne, najzupełniej prywatne, a jedną z nich całkowicie niemal o kotach. Trochę to potrwało, bo kobiety rzadko rozmawiają krótko i zwięźle. ;) Też mnie wprawiły w dobry nastrój. A tymczasem robiło się coraz cieplej, więc wychodząc chwilę po dwunastej w południe uznałam, że ubiorę się do figury. Najpierw trochę mi było głupio, tak w bluzce wyjść tylko, bez żadnej narzutki, ale w sumie naprawdę było ciepło. Ubierać się trzeba raczej do pogody, nie do kalendarza. Więc czułam się już na maksa wiosenna, wychodząc z domu i zakładając okulary przeciwsłoneczne. W tym dobrym nastroju już się nawet nie dziwiłam, że autobusy przyjeżdżają jak prywatne limuzyny i idealnie zgrywają się z metrem, do którego później się przesiadłam. (Identycznie było, gdy wracałam do domu). Kiedy jednak weszłam do biurowca i wcisnęłam guzik, a wtedy otworzyły się – w tym samym momencie – obie windy, zrozumiałam, że jest nadzieja na nową wiosnę także i w moim życiu. ;)
Ukoronowaniem dnia po pracy były lody. To taka moja mała świecka tradycja. Od kilku lat, nie pamiętam już, ilu, pierwszego dnia wiosny, niezależnie od pogody, kupuję choćby maluśkiego loda i jem go na powietrzu. W ubiegłym roku padał wtedy deszcz ze śniegiem, ale też dopełniłam ceremoniału. Dzisiaj było dużo przyjemniej. ;)

Wiosna w sercu i za oknem, choć pogoda ma się podobno jeszcze miksować. I jest pięknie. Takiej wiosny życzę wszystkim, niezależnie od pory roku! ;)

czwartek, 20 marca 2014

Profesor Kocio

Od kotów można się wiele nauczyć. Może dlatego właśnie kota, nie psa, zaprosiłam do swojego życia? Może to przypadek, może szczęśliwy traf. W każdym razie po ponad pięciu miesiącach mieszkania z Kociem widzę, że jego sposób na życie jest dużo lepszy niż mój. Na pewno nie wyłapałam jeszcze wszystkiego, lista każdego dnia się modyfikuje. Krótko zresztą ze sobą mieszkamy (nie czyta tego, więc mogę nie pisać, że mieszkam u niego :P). Niedługo dowiem się więcej o kociej osobowości, bo idę na warsztaty o kotach. Cieszę się, bo mam nadzieję spotkać tam zarazem innych kociarzy. Kiedy opiekowałam się malutką siostrzenicą, chodziłam z nią w wózeczku, a potem prowadzałam na placyki zabaw, to znałam mnóstwo mam, z którymi mogłam roztrząsać choroby i problemy wieku dziecięcego. Przy kocie nie jest już tak łatwo... ;)

Czego więc ten mój Kocio dotychczas mnie nauczył? Otóż tego, że:
Koty wiedzą o tym, że aby coś osiągnąć, trzeba zadbać o zrobienie dobrego pierwszego wrażenia.
Coraz częściej mówi się, że w dzisiejszym świecie należy umieć „dobrze się sprzedać”. Koty wiedziały to zawsze. Wiedzą, co zrobić, by osiągnąć cel. Jak patrzę na mojego łobuziaka i wspominam jego zachowanie podczas naszego pierwszego spotkania – nie mam wątpliwości, że mają to w genach. Ach, jak on się miział, wdzięczył, roztaczał koci urok! Ba, jeszcze kilka dni utrzymywał ten wizerunek, żeby na pewno się zadomowić. Teraz jest zgoła inaczej… ;) Może stąd bierze się w niektórych przekonanie o tym, że koty są fałszywe? Ale to nie to. Po prostu…
...koty nie widzą nic złego w dbaniu o swoje potrzeby, prawa i przywileje.
Może więc człowiek też powinien wziąć z nich przykład i bardziej zadbać o siebie? Uznać, że należy zapewnić sobie przyjemność, skoro jej potrzebuje, czas – na poświęcenie go pasji, jeśli tego pragną? Wydać pieniądze na ciastko dla siebie, bo tak? :) Oczywiście nie chodzi o to, by zaniedbać bliskich i skupić się na sobie. Ale najpierw na sobie. Zresztą, ja osobiście rozumiem zajmowanie się kimś w pozytywnym sensie, jako związane z pomocą. Niekiedy jednak wyświadcza się w ten sposób niedźwiedzią przysługę. Albo próbujemy mniej lub bardziej świadomie manipulować czyimś życiem. Spójrzmy na kota i powiedzmy zdecydowane „nie” takiej postawie!
Kolejną kocią mądrość można ująć w takiej maksymie:
Spanie jest dobre i należy je uprawiać zawsze, gdy tylko nadarzy się okazja. Identycznie jest z jedzeniem.
Kocio śpi całym sobą.

Zanim poszedł spać, oczywiście się najadł. Łosoś jest tylko od święta, więc korzysta!

Czy widział ktoś kiedyś kota-anorektyka? (Nie chodzi mi o wygłodzenie z powodu braku dostępu do jedzenia lub/i choroby, lecz dobrowolną rezygnację, żeby „lepiej” wyglądać). A rezygnującego ze snu? ;) Przypominam, że wypoczęty i najedzony człowiek również jest zupełnie inną osobą – dużo milszą i łatwiejszą w obsłudze. Także bardziej rzeczową, a czasem skłonniejszą do ustępstw. Więc jedzmy i śpijmy! ;)

Na czym jeszcze powinniśmy się wzorować?

Koty liżą tylko swoje tyłki. Drugiemu kotu wyliżą najwyżej ucho.

Ten luz, ten brak skrępowania... 

Chyba nie wymaga komentarza. :P

Poza tym:

Nikt nie okaże Ci tyle szczerego uczucia, co kot.

Jeśli kot Cię nie lubi, to masz jasność w tej sprawie. To jest dla mnie w ogóle sens wszystkiego. Nienawidzę i boję się kłamstwa. Tracę wtedy grunt pod nogami, nie wiem, co mam robić i jak żyć wśród osób, które w każdej chwili mogą mnie oszukiwać. Sama jestem do gruntu szczera, choć niektórzy pewnie uważają to czasem za bezczelność. Nie. Czasem popełniam gafy, pewnie, brak talentu dyplomatycznego… ech. Ale z kotem nie mam problemu pod tym względem.
Koty bawią się rzeczami, które z pewnością nie temu miały służyć.
A może to wskazówka, by zacząć postrzegać świat inaczej? Kreatywniej? Mnie to dało do myślenia… I przy okazji wciąż przypomina, żeby cieszyć się drobiazgami. ;)
Cierpliwość w czekaniu na upragniony cel jest na poziomie supermistrza.


Za to Kocia podziwiam. Nieumiejętność czekania wiele razy w życiu sprawiła mi problem. Uczę się, ale do kota jeszcze mi daleko… ;)
Spokój, spokój i jeszcze raz spokój. Co by się nie działo, kota to nie dotyczy.



Ta druga część brzmi może niespecjalnie. Ale czy nasze przejmowanie się wszelkim złem tego świata w czymś pomoże…? (Mówię o samym zamartwianiu się). Jeśli nie mamy wpływu na rzecz czy sytuację, to myślenie o tym psuje nasz nastrój, niszczy nasze życie i nie pozwala cieszyć się nam nawet drobnostkami. Górnolotnie to zabrzmi, ale – w pewnym sensie przegrywamy życie.
Kot musi mieć swoje terytorium.
Nie zastanawiałam się nad tym wcześniej tak bardzo, ale od jakiegoś czasu widzę, jak ważna jest własna przestrzeń. Miejsce, gdzie możemy być całkiem sobą, swobodni, gdzie nikt nam nie wchodzi z ubłoconymi butami i narzuca swoją wizję świata – albo wysysa naszą.
Jest niezwykle samowystarczalny.
Dla mnie koty osiągają w tym poziom równie supermistrzowski, co w umiejętności czekania. A ja widzę, że chociaż w tej dziedzinie trochę już osiągnęłam, to jednak sporo pracy przede mną. Na szczęście mam przy sobie Profesora Kocia! :)

środa, 19 marca 2014

Polityczny nerwik

Budziłam się rano niechętnie i powolnie, zanurzona jeszcze całą sobą w ciepłą kołderkę i kocie futro, gdy usłyszałam zdanie, które postawiło mnie na nogi. Za budzik robi u mnie telewizor, mam już ogarnięty program TV na tyle, że wiem, co mnie budzi, a co z wyniosłą miną i godnością osobistą jestem w stanie bezproblemowo przespać. Jeszcze fajnie by było, gdyby taki budzik nie popsuł humoru na cały dzień. Zdecydowałam się więc na programy informacyjne, które przerywane są reklamami na tyle często, by zmusić się do wstania i wyłączenia (a, właśnie – ważne: pilot NIE MOŻE leżeć blisko ręki :D), a z drugiej strony – jednak przekazują treści, których mogłam na przykład dzień wcześniej nie ogarnąć. (Wciąż jednak mam potrzebę ogarniania polityki – „na wszelki wypadek”).
Więc tak dzisiaj się budzę, pomału i niechętnie myślę o wstaniu, do czego demotywuje mnie leżący obok kot… gdy usłyszałam zdanie z telewizora: „Mimo ostrej reakcji Zachodu Putin wczoraj na Kremlu ogłosił…”. Wiadomo, co. Nie to mnie jednak ruszyło, ale ta „ostra reakcja Zachodu”. Przegapiłam coś? A, chodzi o te słowa oburzenia, słowa protestu i kolejne deklaracje sankcji. No to gdybym była Putinem, tobym chyba też się nie przejęła…
Ktoś może powiedzieć: a co świat może zrobić, czego ja od niego oczekuję, wypowiedzenia wojny? Nie, nie tego. Nie wiem zresztą, nie jestem politykiem, nie biorę pieniędzy za to, by odpowiadać na tego rodzaju pytania, by wiedzieć, jak reagować. Wczorajszy wieczór i dzisiejszy poranek jednak zelektryzował mnie na tyle, że chociaż napiszę, co o tym myślę. Bo dotychczas czułam sytuację na Ukrainie, a nie myślałam na jej temat. Żal mi było tych, którzy ucierpieli na kijowskim Majdanie, obawiałam się, że konflikt toczy się blisko naszej granicy, a „w razie czego” zostaniemy z tym sami – bo jeśli chodzi o pomaganie Polakom, to historia uczy, że Zachód ogranicza swoją pomoc do deklaracji. Czasem nawet ostrych. ;)
Od wczoraj, słuchając naprawdę mimochodem, co się dzieje po owym nieuznawanym przez świat referendum na Krymie, zaczęłam bać się czegoś innego. Mianowicie tego, że Polacy, brzydko mówiąc, wygłupią się, posuną deklaracje pomocy za daleko – a Zachód nas zdecydowanie i werbalnie poprze… Sąsiada zaś z drugiej strony granic mamy też, rzekłabym, ryzykownego. Zachód mówi o sytuacji Ukrainy i sankcjach wobec Rosji w kontekście interesu ekonomicznego. Słyszałam dzisiaj analizy, w których udowadniano, że uderzą one w Rosję, bo ona też potrzebuje dostaw, wymiany itp. Jasne, z pewnością. I na pewno będzie to miała zapewnione. Może nie od Polski, bo my jesteśmy takim sarmackim krajem, który oczywiście jest bohaterski i niesamolubny, ujmuje się za pokrzywdzonymi narodami… ale zapomina o sobie i bezpieczeństwie własnych obywateli. A już zaczynają się przypomnienia – niby taka analogia do Krymu – że Wrocław też nie od zawsze jest w granicach Polski… Świadoma tego i pamiętna historii, nie będę nic więcej o tym pisać. ;)
Za to napiszę, że także wczoraj przyuważyłam w informacjach (nie wiem, kulturalnych… politycznych…?), że Maleńczuk nagrał piosenkę, w której w dość niewybredny sposób zwraca się do Putina. Głębokie może toto nie jest, artystycznie się nie znam, czy Putin się wkurzy – nie interesuje mnie, to problem Maleńczuka. ;) Nie mam jednak nic przeciwko tej piosence. Myślę, że wielu polityków powinno śpiewać w chórku. Bo przynajmniej byłoby jasno pokazane, że na nic więcej ich nie stać. A od nich, w przeciwieństwie do artysty, czegoś jednak się oczekuje.
Zastanawiałam się też nad inną kwestią. Politycy i inni dyskutanci w swoich wypowiedziach krytykujących przyłączenie Krymu używają świetnego ich zdaniem argumentu udowadniającego nieszczerość intencji Putina: to czemu nie zgodzi się na referendum w Czeczenii czy Gruzji? Nawet dla mnie jest to oczywiste, że czym innym dla Putina jest przyłączyć ziemię, czym innym – je oddać.
Chcąc nie chcąc, zaczęłam o tym myśleć. Miałam bowiem w swoim życiu styczność z historią i historykami nie tylko na poziomie szkolnego obowiązku, chętnie rozważałam różne kwestie i z wyjątkową uwagą słuchałam wypowiedzi innych. (Może dlatego, że nikt z rozmówców nie oczekiwał i nie wymagał ode mnie poziomu eksperta…). Kiedy tylko rozmowa schodziła na Rosję, prędzej czy później pojawiało się określenie „innej mentalności” ludzi tego kraju. Nie bardzo już o tym pamiętałam, bo w życiu, na co dzień, nie było to przydatne. Teraz jednak wróciło to do mnie, ale nie mogłam na początku przypomnieć sobie, na czym ta inność polega. Chyba już wiem. Bo dla mnie niezrozumiałe jest takie dążenie do posiadania ziem. Polska też sporo utraciła, granice się przesuwały, sojusze i unie – a za tym terytoria – zmieniały się jak w kalejdoskopie niekiedy, a jakoś trwamy. I szczerze, nie bardzo sobie wyobrażam nasz kraj większym. Nie wyszłoby to na dobre. Nie przy tych władzach.
A Rosja dąży wciąż do utworzenia dominium. Dla Putina liczy się władza, a im większe terytorium, tym dalej ona się szerzy. Szeregowi obywatele to uznają, a sprzeciwiają się jedynie uciskane mniejszości. Tak na marginesie, ciekawe jest to wymienne stosowanie – Rosja przyłączyła, Putin przyłączył – i nie wiedzieć czemu, brzmi to dla mnie tak, jakby zamiast „Putin” mówiono „car”…
I tak na podsumowanie, wracając jeszcze do tych sankcji. Nie wiem, co mogłoby sprawić, że Putin poczułby się mniej bezpieczny i odstąpił od uznania Krymu za rosyjski. Trzeba na to na pewno mądrzejszej głowy niż moja. Wiem jednak, że groźby i napomnienia, za którymi nie idą czyny, w pewnym momencie przestają mieć znaczenie. I żeby nie skończyło się tak, że tylko Polska potraktuje to poważnie, pójdzie krok dalej w obronie biednej Ukrainy, a Zachód wtedy… wyśle swoich obserwatorów. Albo wszyscy – wraz z Putinem – jeszcze raz spotkają się na Krymie.

poniedziałek, 17 marca 2014

Idź na prawko

Powinnaś zrobić prawko. To wstyd, żeby baba w twoim wieku nie miała prawa jazdy, mówił Miś. Więc się zapisała, choć bała się bardzo. Że okaże się, że nie jest w stanie się tego nauczyć. Ale Miś chciał – chciał czegoś od niej! – więc poszła. Pierwszy dzień teorii wspomina jak baśniowy sen. Zajęcia teoretyczne rozplanowano na dwie soboty, po osiem godzin. Siedziała w szkolnej ławce, starała się wszystkiego uważnie słuchać, ale i tak w głowie brzęczała myśl: Po kursie jadę do Misia, czeka na mnie! Uśmiechała się więc radośnie w czasie przerw do wszystkich, trzepała rzęsami, nawet zainteresował się nią Tomek z mazurskiej wsi. Wysoki, śniady… ;) A Miś przysyłał sms-ki, na które nie odpisywała od razu – jak wzorowa uczennica skupiona na tym, co mówił instruktor. I wreszcie koniec, poleciała do Misia. Dosłownie to jechała tramwajem, niechcący chyba najbardziej okrężną trasą, jaka była (gapa!), ale serce leciało. Czekał uśmiechnięty, przytulił, ucałował, zagonił do wanny, by zmyła z siebie zmęczenie dnia. Do tej wanny przyniósł kieliszek wina... Pytał z ogromnym zainteresowaniem o jej wrażenia. Znał kobiety, wiedział, że chcą mówić o swoich uczuciach. Ona jednak myślała, że zna , że rozumie jej potrzeby… Opowiedziała o wszystkim, co zapamiętała z całego dnia, szczęśliwa, ufna. Opowiedziała też o tym mazurskim koledze. Miś, kochany, uśmiechnięty i czuły, kiedy usłyszał, że Tomek zaproponował jej spotkanie po kursie, a ona odmówiła (bo przecież jechała do Misia!), zganił ją za to. – Trzeba było się z nim spotkać, chłopak na pewno czuje się samotny, mówiłaś, że jest w Warszawie sam. To może zaprosimy go tu na wieczór? Rozpłakała się. Mówiła o tym przecież tylko po to, by podkreślić, jak nie obchodzą jej inni… Miś oczywiście się zirytował. Teraz doceniłaby tę irytację, bo znaczyła ona, że dostrzega ją – nawet negatywnie – wtedy jednak wciąż wierzyła, że znaczą dla siebie tyle samo. A on chce, by spotykała się z kimś innym? Magiczny nastrój się skończył, choć niby wszystko później było w porządku. Niby...
Kolejne lekcje kursu też przeżywała razem z nim. Każdą jazdę dokładnie mu relacjonowała, a ponieważ kończyły się w pobliżu jego domu, to najczęściej były to sprawozdania osobiste. Cieszyła się, bo kurs zaczął jej się bardzo podobać, a dodatkowo miała kolejne tematy do rozmów z Misiem. On słuchał tego cierpliwie, choć momentami z wyraźnym wysiłkiem. Wyraźnym, ale nie dla niej… Pewnego razu pomyliła się w terminie jazdy, a właściwie to instruktor źle zapisał datę w kalendarzu. Znalazł na szczęście czas jeszcze tego samego dnia, ale dwie godziny później. Musiała więc poczekać. Pomyślała, że najlepiej będzie pojechać do Misia. Wiedziała, że ma wolny dzień. Na szczęście Gąsce przyszło do głowy zadzwonić i jednak uprzedzić. Dobrze zrobiła. Misia nie było. Obudziły się uśpione potworki w głowie. Przecież miał siedzieć w domu i pracować, a skoro nie odbiera… Wiedziała już przecież, co to znaczy. Randka? Na pewno. Czuła już nosem jakąś kolejną inną: lepszą, mądrzejszą, bogatszą, mniej wymagającą – w każdym razie inną. Oczywiście rozmawiali o tym później, oczywiście usłyszała, że on ma prawo do własnego życia, a ona ma przestać się czepiać i go kontrolować. Nie umiała, choć naprawdę chciała spełnić wszystkie jego oczekiwania. Ale przecież nie o to chodziło…
Potem były egzaminy, na które jeździli razem. Zdawała trzy razy. Po pierwszych dwóch nieudanych podejściach zabrał ją do kawiarenki, na pyszne lody, szarlotkę z bitą śmietaną. Pocieszał, upewniał, że w nią wierzy… Kiedy wreszcie zdała, nie starczyło już na to czasu. Było późno. Oczywiście nie było to ważne, nawet dla niej, taka była przecież szczęśliwa. Zdała, spełniła jego oczekiwania! I dopiero, kiedy szli do autobusu, spojrzała na niego – był taki nieobecny – i tknięta impulsem zapytała, czy teraz, kiedy już zdała, on ją rzuci. – Skąd Ci to przyszło do głowy, zapytał. – Bo przecież wiem, że czułeś się odpowiedzialny za mój egzamin, że chciałeś, abym czuła się „zaopiekowana” przez Ciebie w tym czasie. A teraz zdałam, więc już nie masz żadnego obowiązku dalej się starać. – Kochanie, co ty mówisz, odpowiedział. Kiedy wreszcie dotarła do domu, niemal natychmiast dostała smsa: „Kochanie, idę na imprezkę, nie gniewaj się na Misia, że wychodzi i że nie pogadamy na gg, tak jak się umawialiśmy, dobrze?”. Odpisała: „Baw się dobrze, Misiu”. Choć wszystko w niej krzyczało z rozpaczy, że znowu idzie bez niej. Znała go przecież, znała te wyjścia. Ale nie chciała o tym myśleć. Był przecież dla niej taki dobry przez cały ten czas, tyle dla niej zrobił, naprawdę chciała w to wierzyć…
Dwa tygodnie później wykrzyczał jej, że ma jej dosyć, że nienawidzi, że tylko czekał, aż zda egzamin, żeby ją rzucić. – Przecież pytałam o to po egzaminie?Tak, odparł, ale wtedy nie chciałem mówić, żeby nie psuć Ci tego dnia.

Rzucił ją jeszcze trzy razy. Za ostatnim, po decydującej rozmowie, odwiozła go do domu. ;)

niedziela, 16 marca 2014

Być kobietą… domową

Jedną z bezdyskusyjnych kobiecych cech jest skłonność do przesady. Jak kobieta coś zacznie, to nie umie przestać. Widać to na przykład wtedy, gdy kobieta przeciera zakurzony stolik, po czym trzy godziny później, gdy już wyfroterowała podłogi, odkurzyła dywany, a wcześniej zmieniła pościel, dochodzi do wniosku, że przydałoby się jeszcze odmalować. ;) Albo gdy zabraknie jej proszku do pieczenia, więc idzie po niego i wraca z trzema wyładowanymi do granic możliwości siatami. (Nie, nie tylko proszku :P). Lub gdy przy okazji rozliczania swojego faceta ze znowu niezłożonych skarpetek, przy okazji, za jednym zamachem, wypomni mu jego zbyt niskie zarobki, niedocenianie jej poświęcenia, a w ogóle to wyłysiał.
I tak właśnie rozpędziły się feministki, walcząc o równouprawnienie kobiet. Naprawdę doceniam fakt, że dzięki tym staraniom nie muszę szukać męża, jako alternatywę mając bycie zdziwaczałą z definicji rezydentką w domu bogatszych krewnych (albo po prostu krewnych). Fajnie, że nie muszę być z założenia głupsza, że przyznano mi status istoty myślącej, że nie muszę przybierać męskiego imienia, gdy chcę zaistnieć w świecie kultury. Super, że liczba możliwych zawodów przestała się ograniczać do bycia guwernantką – do czasu wyjścia za mąż, a mogę wsiąść na traktor czy – bardziej współcześnie – wózek widłowy. Teoretycznie to wszystko mogę, a nawet więcej.
Tylko że walcząc o te prawa, feministki ciut się właśnie zagalopowały. Zapomniały bowiem chyba, że nadal ktoś musi ogarnąć dom, urodzić dziecko i mieć czas na zainteresowanie się życiem pana męża. Oczywiście, są związki partnerskie, można dzielić się obowiązkami, on może też zająć się domem… Jasne. Fizjologii się jednak nie przeskoczy, a uprzedzenia i stereotypy w pracy też bardzo, bardzo wolno znikają… Wiadomo, o co chodzi. Zatrudnianie kobiet „w pewnym wieku” jest ryzykowne, bo „przecież zaraz w ciążę zajdzie”. A potem, jak urodzi, to ciągle na zwolnieniach będzie siedzieć. I kiedy faktycznie bierze wolne, bo dziecko chore, to są kwasy w kadrach. Tylko że gdy na takie zwolnienie decyduje się tatuś, to szał i ekstaza… W pracy oczywiście. W domu najczęściej i tak radzi sobie „po męsku” i jest jednym wielkim oczekiwaniem na jej powrót z pracy i przejęcie od niego rozwrzeszczanego bachora. Bo on przecież jest zmęczony, a ona tylko w pracy była…
Jednym słowem, cywilizacja, rozwój i feministki trochę kobiecie życie zapaskudziły. Bo w tym wszystkim nie ma prawie nic złego, o ile kobieta tego właśnie chce. I większość się godzi na to, bo i ekonomia stoi za takim rozwiązaniem, i sama babeczka czuje się z tym lepiej, że taka zaradna. Co jednak z tymi, które zwyczajnie tego nie chcą? Które wolałaby siedzieć w domu, mieć dzieci, gotować obiady, sprzątać mieszkanie na bieżąco i systematycznie, wymieniać niewinne ploty z sąsiadkami w sklepie, a w trudne babskie dni po prostu móc się czasem położyć, gdy trzeba, zamiast martwić się, czy mam wystarczającą ilość nospy w torebce i czy spotkanie służbowe skończy się akurat, by mogła polecieć do łazienki i się ogarnąć? Co z tymi kobietami?
Przecież często są to inteligentne babeczki, które też pokończyły szkoły i rozumieją współczesną technikę, ale zwyczajnie chcą być tylko kobietami. Dlaczego muszą się kryć z tymi pragnieniami? O ile finanse domowe na to pozwalają, mogłyby i chciały siedzieć w domu. To też nielicha praca, o czym większość z nas doskonale wie. Tymczasem nie dość, że w większości przypadków muszą szukać nieraz jakiegokolwiek zajęcia, bo takie czasy, to jeszcze muszą ukrywać swoje prawdziwe potrzeby. Społeczeństwo jest przy tym niewdzięczne i niesprawiedliwe. Bo kobieta marząca o karierze zawodowej czy naukowej i na jej rzecz rezygnująca z rodziny też jest krytykowana. Że mało kobieca, że po co to jej, że próbuje dorównać facetom, co jej się i tak nigdy nie uda.
I weź tu bądź mądrą. ;) Pamiętam czas, gdy obroniłam dyplom magisterski i zdawałam na studia doktoranckie. W głębi duszy jednak miałam ogromne pragnienie, by wyjść za mąż. Z radością zrezygnowałabym na rzecz takiej możliwości z kariery naukowej. Każdemu jednak to, czego mniej pragnie, więc zostałam przyjęta…
Obserwuję swoje koleżanki, które wyszły za mąż. Wbrew może pozorom, które nieraz stwarzam, uważnie słucham ich zwierzeń, i tego, co wybrzmiewa między wierszami. Przynajmniej dwie z nich uważam za predestynowane do zajęcia się domem, nie – pracą zawodową. Absolutnie nie dlatego, że uważam je za głupie. Przeciwnie, są mądre i wiedzą, czego chcą. Nie mają jednak odwagi do tego się przyznać. Zawsze jest lepiej, gdy pieniędzy jest więcej, tłumaczą się same sobie, więc idą do pracy, by zrealizować oczekiwania teściów i znajomych. Wreszcie mają tematy do rozmów ze znajomymi… których jednak jakby mniej, bo nie ma na to czasu, sił, a i chęci. Założenie jest takie, że idą pracować na chwilę, do momentu urodzenia dziecka, potem wreszcie będą miały argument, by uzasadnić siedzenie w domu. Tyle że dziecka nie ma, bo nie ma czasu i sił, by się tym zając, a i organizm odmawia współpracy. I takie błędne koło trwa, aż przerywa je choroba, załamanie nerwowe czy jakiś inny dramat…

Ogromnie się cieszę, że minęły czasy, gdy stara panna była kimś gorszym, wyrzutkiem społecznym. Teraz nawet to określenie coraz bardziej jest wypierane przez słowo „singielka”, „wolna”, „niezależna”. Gdybym jednak miała swoją rodzinę, byłabym dumna, jeśli mogłabym być „zaledwie” panią domu, kobietą „przy mężu”. Kobietki! Nie bójmy się o tym mówić. I nie wyśmiewajmy naszych koleżanek, gdy te do takich marzeń się przyznają. W głębi duszy bowiem czy wiele z nas nie chciałoby tego samego?

piątek, 14 marca 2014

Kombinerami i młotem

Czasem brakuje mi męskiej ręki.
Na przykład chciałam odkręcić butelkę. Nie dałam rady. Nie wiem, zassało się, zalepiło, może ja miałam za mało siły (na pewno kręciłam w dobrą stronę) – nieważne, dość, że nie odkręciłam.
Innym razem chciałam sobie zawiesić tablicę z korka na ścianie w kuchni. Akurat są tam wbite dwa gwoździki, na których zaczepiony jest taki wieszaczek z drewienka. Ha, myślę sobie, będę cwana i zdejmę ten wieszaczek, po co mi on, i tak nie korzystam z pięciu fartuchów kuchennych naraz, więc nie muszą tam wisieć, a ścierki najczęściej i tak leżą na szafkach i stole. Więc pełna podziwu dla siebie i swego pomyślunku, wymierzyłam odległość, żeby kupić odpowiednią tablicę, i poszłam tablicę nabyć. Wróciłam zadowolona, wręcz dumna, i z politowaniem myśląc o tych kobietach, które wprawdzie mężczyznę w domu mają – ale mają też wciąż nieprzybitą półkę czy niezłożony regalik. I wiem, że być może one to potrafią, oni najczęściej – też, tylko że one mają sto tysięcy innych spraw na głowie, no i nie po to chłopa karmią, żeby ten patrzył im na ręce, jak one półkę wieszają. Oni zaś najczęściej obiecują, że to zrobią, i co pół roku nie trzeba im przypominać!
Cha, cha, myślę sobie, jakbym ja musiała taką procedurę przechodzić, żeby tablicę zawiesić, ależ bym była zła. Przecież to taki drobiazg. A tymczasem mieszkam sama, haczyki do zawieszenia są, chwila moment i będę mieć! Ach, jak mi dobrze samej. :) No. Jak już się sobą nazachwycałam, to akurat znalazłam się w domu. I okazało się, co następuje.
Najpierw – że tablica owszem, jest, wymiar się zgadza, ale te zaczepy do powieszenia są osobno. Owszem, załączone, nawet z malutkimi gwoździkami. Ale luzem. Co to dla mnie, myślę, trochę mniej pewnie, dam przecież radę. Przecież w domu na pewno mam młotek. Tak. Był. To właśnie ten młoteczek do maleńkiego gwoździka od tablicy korkowej:


No właśnie. Ale naturalnie przymocowałam wszystko jak trzeba, palców sobie nie stłukłam, kot uszedł cało. Jest. Pierwszy etap za mną. W zasadzie jedyny, myślę. Teraz tylko tę kratkę wieszakową zdjąć i po temacie. I o co ci faceci tyle problemu robią, snuję sobie dalsze rozważania. A po co my się tak o tę pomoc prosimy, już naprawdę, lepiej samej zrobić i mieć.
Idę do kuchni, by zdjąć kratkę, ale ona coś opór stawia. Przyjrzałam się uważniej. Wiem, że sposobem, a nie siłą, więc kombinuję, jak by toto ruszyć. A, pewnie wbite mocniej, chociaż to nie wyglądało tak solidnie. Pomyślałam, że poluzuję trochę kombinerkami.
Na marginesie dodam, że z narzędzi posiadam to, co tatuś zostawił jako jemu niepotrzebne. Czyli albo potężne młoty, albo jakieś mikronarzędzia. Raczej brak pośrednich rozmiarów, a jeszcze ogarnij, babo, męski składzik. Czasu jednak dużo, więc wreszcie znalazłam jakieś kombinerki czy raczej – kombinery. Po drodze zdjęłam sweter i otworzyłam okno. Wróciłam do kuchni, nie zamykając jej przed kotem. Złapałam i pociągnęłam…
Nic się złego nie stało, trudno sobie krzywdę nawet kombinerami zrobić. Oderwałam tylko spory, solidny kawał tynku ze ściany. A cholerstwo siedziało mocno. Tak, to nie były gwoździki. To były dwie solidnie wkręcone śruby. (Dodam, że śrubokrętem też się przymierzyłam, ale miałam tylko jakiś supermegawielki śrubokręt, nawet do tych wielkich śrub niepasujący...).

Zmiotłam tynk z podłogi, ogarnęłam narzędzia, odłożyłam tablicę gdzieś za regał… Oj tam, nie jest mi taka niezbędna. ;)

czwartek, 13 marca 2014

Personal assistant

Gdyby przyszli dziś do mnie przedstawiciele jakiejś organizacji broniącej praw zwierząt, to mogłabym mieć problem. :P Kocio wygląda bowiem ma mocno wykończonego. W zasadzie to już śpi, ale głębokim snem sprawiedliwie narobionego kota. Mogę jednak przysiąc, że krzywda mu się nie stała. ;)
Dzisiaj był tak piękny dzień, tak ciepły i wiosenny, że postanowiłam umyć okna przynajmniej w jednym pokoju. Byłam zmęczona ostatnimi dniami, bo za dużo siedziałam przy komputerze. Wychodziłam wieczorami na jakieś spacerki, żeby się rozruszać i choć troszkę krążenie poprawić, ale następnego dnia budziłam się i znów to samo. Wczoraj jednak dostawiłam ostatnią zleconą kropkę i kładłam się z uczuciem, że dzisiaj od rana nic nie muszę. I co robi kobieta, jak ma wolny dzień? Tak, zostaje w domu, żeby sprzątać! ;) Tak więc umyłam okna i parapety, przesegregowałam trochę bibelotów, powycierałam kurze, wymyłam podłogi i odkurzyłam dywany. Tylko w jednym pokoju, ale przyjemności też trzeba sobie dawkować. ;) Mimo to w całym mieszkaniu czuć wiosenną świeżość, bo okna w pewnym momencie były pootwierane na przestrzał. Zrobiłam sobie dwie przerwy, by napić się herbaty, zerknąć do poczty, policytować na rzecz Kociej Łapki (np. to), i oczywiście zadzwonić do dzisiejszych solenizantek – Krystyny i Bożeny. Kiedy uznałam, że mogę skończyć, ugotowałam szybki obiad, a na koniec zrobiłam herbatkę i pijąc ją, oglądałam jakiś nieskomplikowany film na dvd. Sesję wypoczynkową zakończyłam pedikiurem i manikiurem. I wreszcie poczułam, że mogę z powrotem usiąść do pracy intelektualnej. I że dzisiaj już nie muszę się dotleniać przed snem. ;)
No dobrze, ale co ma do tego wymęczony kot i ryzyko ewentualnej interwencji TOZ-u? Otóż Kocio jest moim osobistym asystentem każdej wykonywanej czynności. Przywykłam, że myjemy się razem, jemy razem, śpimy razem… ale porządki wolałabym robić sama. ;) Przed myciem okien wyniosłam na balkon będące obecnie na czasie zabaweczki – obecnie to myszka, która czymś szeleści w środku, pudełko po zabawkach oraz miarka do lekarstw – dodatkowo ułożyłam blisko balkonu parę dodatków, na siatce balkonowej doczepiłam brzękadełka, i uznałam, że kot powinien czuć się spełniony. 

Kocio said: Balkonowanie? Lubię to!

Oczywiście śmignął cały szczęśliwy, więc ja spokojnie udałam się do pokoju. Otworzyłam okno, sięgnęłam po szmatkę i… trafiłam na futro. Tak, to był Kocio. Już przyszedł i nieprzerwanie mi asystował. Pamiętając, jak asystował panu z Kociej Siatki, który zabezpieczał okna, pomyślałam, że pewnie zaraz położy się na biurku albo podłodze i będzie mnie obserwował. Nie, ależ skąd. Przecież taka ładna pogoda, a każde miejsce, które akurat potrzebowałam umyć, było dla Kocia akurat tym najbardziej upragnionym…
I tak przy każdej czynności wciąż przekładałam Kocia, a on na chwilę ustępował, by znów znaleźć się w centrum uwagi. Przytaił się tylko wtedy, gdy wyciągnęłam odkurzacz (boi się). Ale mopa to już przeskakiwał!
Tak, oczywiście mogłam złapać kota za futro i wynieść z pokoju, by następnie zamknąć drzwi i mieć warunki do pracy. Tylko że kocia obecność za drzwiami, milczący albo miauczący wyrzut, jest dla mnie bardzo przykry. I w sumie to niepotrzebny stres dla niego i dla mnie. Może i trochę uciążliwe było to sprzątanie, może musiałam bardziej uważać, czy myję parapet, czy kota, ale w gruncie rzeczy oboje mieliśmy fun. Skoro dla niego to atrakcja, to nie będę mu żałować. ;) A i dokładniej sprzątam, wolniej, uważniej – przy takiej kontroli nie ma innej opcji zresztą. I kiedy wreszcie skończyłam i usiadłam z tą herbatą, kot spojrzał na mnie uważnie, po czym odwrócił się i poszedł na balkon. Kontrolować otoczenie. A kiedy zaczęło się ściemniać, a więc i ochładzać, przyszedł – a w zasadzie przywlókł się ciężko – wskoczył na łóżko i zasnął snem sprawiedliwie utrudzonego. ;)


Przed nami jeszcze dwa pokoje i kuchnia. :D

środa, 12 marca 2014

W wolnej chwili

Mam uczucie, że energia powoli zaczyna się kończyć. Parę dni pracy na tempo to niezły zastrzyk adrenaliny, który jednak potem trzeba odespać. Na szczęście dzięki Kociu mam zapewniony pobyt w solidnie wywietrzonym mieszkaniu, bo balkon przez większą część dnia musi być otwarty. Kocio cieszy się tam dzieciństwem, a ja spokojnie pracuję.
Dzisiaj jednak poczułam, że ja też muszę sobie znaleźć jakiś teren, na którym może nie dzieciństwem będę się cieszyć, ale przynajmniej regenerować się po pracy. NIE czytaniem książek. :) Na razie spaceruję sobie wieczorami, czekając, aż pogoda pozwoli otworzyć sezon rowerowy. I myślę, myślę, jakie hobby sobie znaleźć.
Może zastanowię się najpierw, co lubię. Czytać, wiadomo. Pisać, coraz bardziej. Jest, piszę. Odhaczone. Niestety, pisanie nie poprawia mi krążenia i figury. Więc dalej. Lubię prowadzić samochód. W czasach nieodległych, zanim sprzedałam autko, co roku obiecywałam sobie, że będę jeździć w weekendy po bliższej i dalszej okolicy, zwiedzać zabytki i poznawać krajobrazy Mazowsza. I parę razy tak zrobiłam, nawet niekoniecznie sama… ale nie ukrywam, że o to się rozbijało. Sama czułam się trochę niepewnie i… sama. Może nie pokazywałam tego po sobie, może nawet za dobrze tego po sobie nie pokazywałam. Ale wycieczki nie sprawiały mi takiej frajdy, jak myślałam. A potem, stopniowo, coraz mniej pewnie czułam się za kierownicą. Więc sprzedałam samochód, pozbyłam się przy okazji niektórych kosztów. I prawdę mówiąc, nie brakuje mi tego.
Ciągnęło mnie długo do tańca. Lubię taniec, lubię muzykę. Lubię się ruszać. Byłam nawet dwa czy trzy lata temu na takim kursie tańca solo. I chyba jednak na taki kurs szybko nie wrócę. Wolę fitness, jeśli już mam się ruszać przy muzyce.
Ach, jest rzecz, której chciałabym się nauczyć. Mianowicie, szyć. Nawet proste rzeczy, ale żeby to umieć. Zastanawiam się, czy to trudne. Czy są takie kursy i w ogóle nie wiem, czy to ma sens, ale tak bardzo bardzo bardzo chciałabym coś zmienić. Znowu.
Chwilowo ograniczam się do modyfikowania przepisów. :) Kuchnia jest naprawdę świetnym relaksem. A ja, jako leniwiec pospolity, kocham upraszczać i tak już proste przepisy. Dzisiaj na przykład zmodyfikowałam śniadanie mistrzyni. Doszłam do wniosku, że wkładanie ciasta w kolejne foremki jest długie, marnuje się ciasto i zawsze mam dyskomfort, że za mało foremek mi wyszło w porównaniu z oryginalnym przepisem. Więc szybko podjęłam decyzję (szybko, bo piekarnik był już prawie nagrzany, a i kot jęczał pod kuchnią) i wywaliłam ciasto na blachę, taką, w której piekę pizzę. W sumie mogłam wrzucić je nawet do silikonowej foremki, bo temperatura pieczenia to 180 stopni. Ach, i nie miałam mleka, więc drożdże rozrobiłam w wodzie. A zamiast masła dałam olej. Chlupami. :)
Wyszło bardzo fajnie i bardzo sycąco. Zapisałam więc sobie porządnie i już chętnie się dzielę. Ja osobiście chyba już pizzy z oddzielnymi składnikami robić nie będę. I tak się wszystko później w brzuchu miesza… :) A wygląda ładnie. Smacznego!

Przepis na placek pizzowy:

Składniki:
pół paczki drożdży (ale ja dałam 1/4, i też ładnie wyszło)
1,5 szklanki mąki
1 jajo
4 chlupnięcia oleju
dodatki po 100 g – najlepiej ser żółty, salami i uduszone pieczarki.

Zrobić ciasto, skroić w kostkę dodatki, dorzucić do ciasta.

Piec w temperaturze 180 stopni ok. 25 minut.

wtorek, 11 marca 2014

(Nie)polityczne przemyślenia

Przejrzałam sobie dzisiaj gazetę.pl, tak losowo, jakieś wiadomości. Interesowało mnie przede wszystkim, co teraz pisze się w prasie na temat bezrobocia w Polsce. Nie o wskaźniki mi szło, raczej czy mówi się o tym coś nowego. Znalazłam notkę (nie wiem, jak to nazwać, bo artykuł to za poważnie brzmi), w którym jedno zdanie mnie na moment zatrzymało. Z tekstu Rynek pracy czuje odwilż, nastroje pracodawców coraz lepsze dowiedziałam się, że „Styczeń tego roku był miesiącem, gdy mieliśmy najwyższe bezrobocie w całym 2014 roku”. No, dopiero marzec, więc mówienie o całym 2014 roku jest, hm, grubo na wyrost, czyż nie? Chyba że rząd wie o czymś, o czym nie wiemy jeszcze my...
Nie śledzę już informacji na temat tego, co dzieje się z reformami emerytalnymi. Pół żartem, pół serio mówię zawsze, że nie mam się co martwić, bo do niej nie dożyję. Może nie powinnam żartować z takich kwestii, ale… moment. To nie ja żartuję. To żartuje państwo. Od paru lat pracuję na umowy cywilnoprawne (nie nazwę ich umowami śmieciowymi, bo dla mnie nie są byle czym) i przy każdym rozliczaniu PIT-u zastanawiam się, czy to, co zarabiam, zarobkami można nazwać. Z czego mam cokolwiek odłożyć? Albo –z a co się utrzymać do tego czasu? Nie mam pretensji do zleceniodawców, bo wiem, jakie są koszty utrzymania pracownika. Nie odważyłam się założyć własnej działalności, bo nie mam gwarancji, że zarobię na konieczne opłaty – by z czegoś żyć, taktownie nie wspomnę (o fanaberiach się nie mówi).
Okej, ja nie mam jeszcze źle. Mam gdzie mieszkać, mam rodzinę (rodziców i rodzeństwo), szczerze wierzę, że nie zostawią mnie na łasce losu. Nie mam kredytu, długów ani innych zobowiązań kredytowych (więc można powiedzieć, że dobra partia, czyż nie? I gotuję :D). Nie mam dzieci na utrzymaniu. Zarabiam właśnie zleceniami, a ponieważ nie jestem pazerna na pieniądz, za to – gospodarna i oszczędna, to w zasadzie sobie dobrze radzę. I jeszcze ta elastyczność czasu pracy, mająca jednak dwie strony. Jest nieźle. Tylko jeśli rząd opodatkuje jeszcze umowy o dzieło (takie zapowiedzi co i raz się pojawiają), to chyba przestanę się wysilać. Zapomnę o jakimś tam poczuciu godności, usiądę na chodniku czy schodach do metra i wyciągnę rękę lub puszkę. Jest szansa, że uzbieram kwotę porównywalną do wysokości zasiłku.
No dobrze, może przesadzam. Naprawdę obecnie staram się nie narzekać na pracę. Ale skoro rząd nie umie pomóc ludziom konkretnie, to niech chociaż nie przeszkadza. Co roku rozliczam PIT swój i mojego taty. Kwota jego rocznych zarobków po czterdziestu latach pracy to osobny temat, ale moje… Tak, wiem, że zawody humanistyczne są średnio opłacalne. Ale ja się nie domagam złotych gór, wyjazdów co rok w Alpy z pobytem w luksusowym kurorcie i willi z basenem tu, na miejscu. Nawet prywatnej stadniny. Tylko czasem jest mi zwyczajnie, po ludzku smutno, gdy donoszę kolejny papier z zaświadczeniem ukończenia podyplomówki (rozszerzającej moje kwalifikacje) i widzę uśmieszki („bo po co to pani”?). Albo idę na rozmowę w sprawie pracy, gdzie wszyscy prawie piszczą z zachwytu nad moimi umiejętnościami i doświadczeniem. Po czym rzucają kwotą taką, że… być może na pół etatu bym dała radę (i miała czas), by dorobić zleceniami. A jeśli wstanę i wyjdę, znajdzie się ktoś, kto to weźmie, czasem za mniejszą kwotę.
Wpis nie jest przeciw pracodawcom, bo z nimi nie układa się źle, a jeśli – to nikt nikogo na siłę nie trzyma. Tylko niech ci na górze przestaną zabierać ludziom pieniądze.

Koniec na dzisiaj. Wracam do roboty. :)

poniedziałek, 10 marca 2014

Gąska-stop

Przyjaciółka Gąski wychodziła za mąż i poprosiła ją na świadkową. Ach, jak bardzo Gąska się ucieszyła! Poza dzieleniem radości przyjaciółki głowę od razu zaprzątnął jej typowo kobiecy problem: w co się ubrać? Bo przecież i taka ważna rola, i na świadku trzeba zrobić wrażenie… Kwestia nie była prosta, bo Gąska była wysoka i szczupła, i trudno było jej znaleźć coś w odpowiednim rozmiarze – zarówno w długości, tęgości, i jeszcze żeby było „nieciotkowate”. Tak więc ustaliła z rodzicami, że pojedzie do cioci – krawcowej. Taka okazja przecież, więc uruchomiono wszelkie środki, by mogła zabłysnąć.
Ciocia krawcowa mieszkała pod Warszawą. Nieduża odległość, raptem dwadzieścia kilometrów, ale komunikacja słaba i mało przyjazna. Cóż to jednak dla Gąski! Po pierwsze, która kobieta nie poniesie nawet największych wyrzeczeń, jeśli idzie o strój! ;) Po drugie, co to za wyrzeczenia, jazda PKS-em. No, może w lato… A pora była akurat wakacyjna. Gąska więc wybrała ulubioną opcję: jazdę stopem. Nauczyła ją tego starsza siostra, chyba nie wiedząc, ile frajdy jej tym sprawiła. Gąska oczywiście słyszała, że to nieco ryzykowne, ale czymże byłoby życie bez szczypty adrenaliny! No dobrze, może wtedy tak nie myślała. Po prostu było szybciej i taniej. A poza tym poznawało się różnych ludzi. Gdzieś w głębi naiwnego serduszka tliła się też nadzieja (której oczywiście, zapytana wprost, by się wyparła!), że może spotka i kogoś wyjątkowego… Owszem, spotkała. Na szczęście skończyło się dobrze. ;)
Było tak: lipcowy wczesny wieczór, wracała z kolejnej przymiarki, nieco już zmęczona, spocona, i taka ogólnie – mało świeża po całym dniu. Była jednak bardzo podekscytowana, bo termin ślubu się zbliżał, sukni niewiele brakowało do doskonałości, a wokół pachniało lato. Czuła energię w sobie, więc nic dziwnego, że czekanie na autobus po prostu przerosło jej cierpliwość. Stanęła więc przy szosie i już po chwili zatrzymał się samochód. Kierowcą był starszy mężczyzna, taki w średnim wieku – tak oceniła z perspektyw swojej świeżo ukończonej dwudziestki. Tak naprawdę miał ok. trzydziestu lat. Spodobał się jej. Niewiele myśląc, skoncentrowała się więc w sobie i – mimo świadomości, że wygląda „całodziennie” – po dwudziestu minutach trajlowania osiągnęła cel: zaproponował jej spotkanie.
Tego samego wieczoru, tyle że dwie godziny później, byli już na dyskotece w jednym z warszawskich klubów. Sama nie wiedziała za bardzo, jak to się stało. Początkowa pewność, ba! nawet tupet, ulatniały się z każdą minutą. Nie wiedziała, czy on to zauważył. Może i tak, ale widać mu to nie przeszkadzało, bo zaproponował kolejne spotkanie.
Parę dni później Gąska, po jednej z ostatnich przymiarek, zamiast do swojego domu, pojechała do niego. Ot, zaprosił ją na wieczór przy grillu, a przecież nie będzie po nocy wracać, więc niech zostanie u niego. Dobrze, zostanie. Naturalnie, była to poza, bo naprawdę się obawiała. Rozumiała przecież, że w zwrocie „zjedzmy coś razem” nie posiłek stanowi sedno wieczoru. Nie bardzo chciała, nie spieszyło się jej, wolała takie romantyczne spacery przy świetle księżyca, zachodzącym słońcu... a nie grill i już. Nie chciała też jednak, by ta znajomość już teraz się urwała, a zarazem bała się, że decyzja o zostaniu właśnie koniec tej znajomości przyspieszy. Nie wiedziała, co zrobić, nie miała kogo się poradzić, nie umiała nawet nazwać swojego strachu. Popłynęła więc na fali losu. Niech się dzieje wola czyjakolwiek.
I siedzieli wieczorem przy tym grillu, unikając swoich spojrzeń, przez większość czasu wpatrzeni w swoje telefony komórkowe. Czemu on się nie odzywał, ona nie wie. Sama natomiast milczała, bo jedyne, co była w stanie powiedzieć, to że się boi. A gdzieś tam pod skórą czuła, że akurat to go nie zainteresuje. Może nie miała racji? Dzisiaj już nikt jej tego nie powie....
Kiedy komary rozochociły się tak, że nie dało się wysiedzieć, trzeba było zakończyć grilla i pójść spać. Bała się tego momentu przeraźliwie. Miliony emocji targały biedne Gąskowe ciało, serce i umysł. Nie widać było tego na kamiennej twarzy, ale chyba jednak coś odbiło się w postawie i gestach. W każdym razie noc minęła spokojnie i ranek powitał Gąskę w niezmienionym stanie. ;) To ją uspokoiło na tyle, że nawet nie podniosła się, kiedy on powiedział, że muszą już wychodzić, bo on jedzie do pracy. To jedź, powiedziała, zamknę, jak będę wychodzić, a wieczorem się spotkamy, to oddam ci klucze. Ale jak ty stąd wrócisz, zatroskał się (o Gąskę czy mieszkanie?), tu nie ma blisko autobusu. Okazją, odpowiedziała…
Spotkali się jeszcze kilka razy, już tylko w miejscach publicznych. Gąska zresztą nie miała do niego głowy, bo ślub przyjaciółki całkiem zdominował jej myśli. Ledwo więc zarejestrowała fakt, że pisał coraz rzadziej i coraz bardziej ogólnikowo. Któregoś dnia jednak dostrzegła to, zastanowiła się nad tym, i postanowiła zrobić porządek. Albo mam wielbiciela, albo nie, trzeba to rozstrzygnąć, pomyślała Gąska. I pozbyć się głupich złudzeń. Bo Gąska wtedy taka była. Wrażliwa, ale konkretna. Szła do przodu i trzymała swoje życie w garści, choć czasem bolało, a czasem bywało trudno. Napisała więc z pytaniem, czy jeszcze się zobaczą i w jakim charakterze on by widział ich znajomość, z której najwyraźniej próbuje się wymigać. Masz rację, odpisał, nie widzę przyszłości dla naszej relacji, bo jak wiesz, ja jestem po przejściach, a ty szukasz kogoś, z kim zwiążesz się uczuciowo, ja ci tego nie dam. Mnie natomiast interesują tylko związki sportowe. Przeczytała, zastanowiła się krótko: on coś trenuje? Parsknęła śmiechem sama z siebie, ale mimo to odpisała: Czyli jakie? Odpowiedź przyszła błyskawicznie, jakby wysłał szablon: Takie, które polegają na nieangażowaniu się emocjonalnym, a bazą jest seks i ogólna luźna konwersacja.


Doceniła szczerość i dała sobie spokój. A tekst sms-a podrzucała nieraz kolegom, którzy chcieli kulturalnie wyślizgać się z niewygodnej lub przypadkowej znajomości. Okazjami jeździła jeszcze długi czas, takiego jak on, dla którego warto by było się odważyć i wyjść z inicjatywą, już nie spotkała. Nic dwa razy się nie zdarza... Jakoś nigdy nic złego się jej nie przydarzyło. Może rozbrajała swoją naiwnością i właśnie taką gąskowatością. A potem Miś kazał jej zrobić prawo jazdy i już nie musiała łapać stopa...