piątek, 28 lutego 2014

Amazing! (2/3)

Miałam kiedyś znajomego, który odznaczał się – poza innymi – pewną ciekawą cechą wypowiedzi. Otóż miał problem, by skończyć zdanie. Słuchało się go fantastycznie, był ukochanym wykładowcą polonistów i do niego naprawdę nie chodziło się z obowiązku, a przede wszystkim dla przyjemności. Miał bardzo dużo do powiedzenia i wiele radości z tego, że może się swoją wiedzą dzielić. Ale było jej chyba za dużo, takie miałam przynajmniej wrażenie, gdy go słuchałam. Czasem już, już, myślałam, że powie ten ostatni wyraz, postawi kropkę i będzie można się zadumać nad głębią i wagą wypowiedzi. Prawie nigdy to się nie zdarzyło, bo przedostatni wyraz był punktem wyjścia do następnej refleksji. I dopiero zegar wymuszał zakończenie – też zresztą zazwyczaj niedokończone. Zdarzyło mi się być kiedyś protokolantką zebrania, w którym uczestniczył. Jak ja się bałam, że on zabierze głos! Nie umiałam sobie bowiem wyobrazić, jak zapisać jego ewentualną wypowiedź, jeśli jej nie skończy!

Mam chyba podobnie. (W sensie technicznym wypowiedzi, bo do porównań merytorycznych nawet nie podskakuję). Też czasem mam wrażenie, że temat wciąż nie zasługuje na kropkę. Po każdym „ostatnim” zdaniu pojawia się „jeszcze tylko jedna myśl”, którą koniecznie trzeba rozważyć. Tak jest z filmem „Ona”, o którym wczoraj pisałam. Skupiłam się najbardziej na wątkach samotności ludzkiej oraz radości z odkrywania świata. Ale jeszcze jedna kwestia przyszła mi do głowy.
Miałam bowiem wrażenie, że tempo filmu jest mało dynamiczne. Nie było dłużyzn, nie. Po króciutkim namyśle stwierdzam, że nie widziałam tam ani jednej niepotrzebnej sceny, ani jednego zdania, które uznałabym za możliwe do opuszczenia bez szkody dla filmu. Faktem też jest, że trudno mówić o dynamice w filmie, którego zasadniczym celem są rozważania o emocjach (tak najogólniej), ich obecności lub braku w życiu człowieka. Nie jest łatwo w ogóle zobrazować budowanie związku, a tym bardziej, gdy zadanie reżysera jest utrudnione – nie może on bowiem ukazać tego poprzez relacje fizyczne (dlaczego – to już film pokaże).
W pewnym momencie przestałam zastanawiać się jednak nad tym, czy akcja jest za wolna czy nie. Po prostu uświadomiłam sobie, że – wolniej czy szybciej – akcja się toczy. Toczy się życie Theodore’a, tak jak życie każdego z nas. Dzień i noc, dzień i noc. Wszystkie etapy związku, jakie przeżył bohater, w pewnym momencie stały się przeszłością. Wciąż było przed nim jutro, ale też miał za sobą więcej „wczoraj”. I odkryłam ponownie wielki banał, że czas mija. Wszystko – dobre i złe – zostaje za nami. Czy warto więc trzymać się kurczowo tego, co już jest historią? Czy warto gonić za czymś, poświęcając inne wartości? Tak czy owak, wszystko minie…
Osoby z depresją lub „tylko” załamane z pewnością nie poczują się lepiej po takim stwierdzeniu. Nie o to jednak chodzi, by usiąść i nic nie robić, „bo i tak czas mija, a żyje się po to, by umrzeć”. :) Trzeba sobie takie rzeczy uświadamiać po to, by nie skupiać się na zarządzaniu tym, na co nie mamy wpływu, ale kierować życiem w sposób dający chwile szczęścia. Oderwać się od trzymających nas kotwic, którymi są zazwyczaj trudna przeszłość i/lub strach. Zwłaszcza to drugie.
Naturalnie, łatwo powiedzieć, trudniej zrobić. Sama o tym wiem. Myślę jednak, że warto zacząć choćby od uświadomienia sobie swoich lęków. Potem ich źródeł. I to uważam za połowę sukcesu. Boimy się bowiem tak najczęściej nieznanego. To przecież jest pomysłem na dobry horror czy thriller. Nie – pokazanie upiora, ale sprawienie, żebyśmy obawiali się go zobaczyć. Później jest już mniej strasznie. No brzydki ten upiór, brzydki, ale w sumie ja też nie za piękna, więc skoro nie boję się siebie w lusterku, to i gościa zaakceptuję, czyż nie? :)
Jeśli nazwiemy lęk po imieniu i zrozumiemy, skąd się on bierze, mamy szansę sobie z nim poradzić. Są takie, z którymi trudno walczyć, ale może tak naprawdę to szereg drobiazgów nie pozwala nam zająć się wymarzoną od lat pasją? Warto to na spokojnie zweryfikować. :)

czwartek, 27 lutego 2014

Amazing! (1/3)

Najpierw pączek ode mnie dla wszystkich, którzy tu zaglądają:  Smacznego i niech idzie... tam, gdzie jest najbardziej potrzebny! ;)

A teraz do rzeczy. :)

Wczoraj obejrzałam melodramat s-f „Ona”. Byłam ciekawa, co wyjdzie z takiego miksu gatunków – czy będzie to opowieść o nieszczęśliwej miłości do robota? Albo w ogóle robotów? Czy scenerią będą gwiazdy nie tylko w przenośni? Obawiałam się nieco groteski albo po prostu nudy. Wyobrażałam sobie koncepcję typu świat Jetsonów, a ponieważ to wytwór amerykański, to nastawiałam się przy tym raczej na coś nieskomplikowanego, może z lekkim uśmiechem w stronę zakochanych. Zawsze to piękne uczucie, nawet gdyby mieli nim do siebie pałać marsjański wulkan (o, nawet fajnie ;)) i jakaś asteroida. Mogłam oczywiście sprawdzić recenzję, ale nie lubię za bardzo tego robić, zazwyczaj zdradzają one za dużo treści. W końcu zerknęłam, dowiedziałam się, że ludzie na pewno będą, wątek uczuciowy też, więc resztę tekstu ominęłam. I poszłam, nie wiedząc, że jeszcze cały następny dzień na myśl o tym filmie będę myśleć: był amazing! *
Napisałam już własną recenzję filmu, znajuje się TUTAJ. Nie chcę psuć nikomu przyjemności oglądania – bo bardzo gorąco do tego namawiam – dlatego postaram się nie odwoływać do konkretnych scen i rozwiązań fabuły. Pewnie jednak nie obędzie się bez zdradzenia paru rzeczy, postaram się jednak, by nie wykraczały poza to, co można znaleźć na stronie filmweb. Reszta – to moje przemyślenia.

Dla mnie głównym, zasadniczym problemem filmu „Ona” jest ludzka samotność. Samotność w pewien sposób wybrana, która jednak nie daje tego – może nawet nie szczęścia, a zadowolenia tym, którzy się na nią zdecydowali. Chociaż to chyba niewłaściwe słowo „zdecydowali”. Raczej – tak się ułożyło.
„Tak się układa” nie tylko bohaterom filmów, ale nam wszystkim. Każdemu może się zdarzyć, że zostanie sam. Zostanie porzucony, partner odejdzie lub czujemy się samotni mimo bycia we dwoje. Nie to jednak jest najgorsze, lecz – brak nadziei na lepsze, który nie pozwala nam zdecydować się na podjęcie wysiłku, by zmienić cokolwiek w naszym życiu. Wyjść z domu, ale DO LUDZI. Nie do salonu gier czy centrum handlowego, gdzie w tłumie nadal jesteśmy samotni i anonimowi. Samotność nie zniknie sama z siebie. Nie zastąpi jej nawet najciekawsze hobby. Owszem, dostarczy na moment adrenaliny, poprawi krążenie, fajnie, gdy wywoła pogodny wyraz twarzy. Ale hobby nie przytuli nas w nocy tak, jak uczyni to ktoś bliski. Najinteligentniejsza maszyna, choćby segregowała nam pocztę i wyławiała nasze najciekawsze teksty – nie zestarzeje się z nami. A ludzie, zamiast wybierać ludzi, coraz bardziej zamykają się w świecie. Rzeczy. Marzeń. Nigdy niezrealizowanych planów na jutro. Używek poprawiających nastrój.
Dlaczego tak się dzieje? Ja odpowiedź znalazłam wczoraj w filmie (co nie oznacza, że jest właściwa albo jedyna). Człowiek dojrzały, który doświadczył porażki w związku, ma do wyboru: spróbować jeszcze raz albo zamknąć się ze strachu przed ponowną porażką, kolejnym cierpieniem, następnym odrzuceniem. I większość się boi. W świecie coraz bardziej zaawansowanym technologicznie emocje są wciąż najtrudniejsze do opanowania.
A przecież związki międzyludzkie to nie tylko relacje damsko-męskie (i damsko-damskie oraz męsko-męskie, jeśli ktoś lubi) w sensie erotycznym, miłosnym. To relacje, więzi rodzinne, przyjacielskie, społeczne. Tylko jeśli zamiast wychodzić z domu, będziemy nieustannie czatować, smsować czy blogować ;), to później nie będziemy umieli niczego zbudować w realnym świecie. Im człowiek starszy, tym bardziej boi się samotności (zazwyczaj), ale też trudniej nauczyć się czegoś nowego – jak na przykład życia z kimś. Nie tylko obok niego. Warto o tym pomyśleć, zanim będzie to zbyt trudne. :)

Film „Ona” poruszył mnie niezwykle mocno również z innego powodu. Z jednej strony opisana wyżej samotność, ale z drugiej – nieustanne odkrywanie świata przez kogoś, kto dotąd go nie znał. Kiedy słucha się po wielokroć wygłaszanych zachwytów nad wszystkim, co żyjącemu człowiekowi wydaje się oczywiste (do tego stopnia, że nawet nie wiem, jakim przykładem się posłużyć), można oczywiście uśmiechnąć się z pobłażaniem. To przecież zachwyt dziecka, dorosły przecież zna świat, nie musi już go odkrywać i doskonale wie, że nie ma wielu powodów do zachwytu. Czy na pewno? Odkrywanie świata może odbywać się codziennie, nikt tego nie broni. Spojrzenie na świat oczami i emocjami dziecka może pomóc odzyskać ufność i przełamać lęk – a przynajmniej spróbować go przełamać. Nie tylko wrażliwych dotyka strach przed odrzuceniem. Nie tylko romantycy potrzebują uczucia. All you need is love.
Nie wiem, czy wystarczająco udało mi się oddać słowami uczucia, które wzbudził we mnie film. Wydaje mi się, że wciąż coś można dodać, ale z drugiej strony – może niedosyt sprawi, że po przeczytaniu tego ktoś zechce pójść i zobaczyć ten film. Albo zaprosić mnie na jakiś inny. ;)

-----------------------------------------------------------------------------------

* O używaniu angielskich słówek i językach obcych w ogóle przy okazji któregoś z najbliższych wpisów.

środa, 26 lutego 2014

Przepraszam. Głupio mi.

Słowa kluczowe to wyrazy charakterystyczne dla danej osoby, używane przez nią najczęściej (definicja przystosowana dla potrzeb niniejszego tekstu, niemniej chyba zrozumiała?). Każdy na pewno zauważa u siebie, a na pewno u kogoś, ulubione i charakterystyczne zwroty. Wydaje mi się, że takie zwyczaje dużo mówią o charakterze jednostki i jej problemach. Bo u siebie zauważyłam, co następuje:

1) Nadmierne uogólnienia.
Coraz częściej dostrzegam, że nadużywam słów „zawsze” i „nigdy” oraz „na pewno” – to ostatnie, gdy chcę podkreślić jakąś swoją nieumiejętność. „Zawsze będę sama”, „To się nigdy nie uda”, „Na pewno (ktoś) nie zadzwoni”. Wiąże się to też z tendencją do popadania w skrajności. Albo jestem „załamana”, albo „fruwam ze szczęścia”. Bardzo trudno mi to wyważyć i poddać kontroli rozumu.
Ta skrajność w odczuwaniu emocji przyczynia się też do braku cierpliwości w czekaniu na coś. Bo czekanie wymaga spokoju, a spokój – to równowaga. Równowaga zaś nie jest możliwa, gdy uczucia szczęścia i nieszczęścia osiągają ekstremum.

2)  „Przepraszam. Głupio mi”.
Wręcz nadużywam tego określenia i jego pochodnych, mających na celu wyrażenie skruchy. Nie ma w tym nic złego, tylko że parę osób niekiedy zakłopotałam, a parę – zdziwiłam, bo nie wiedzieli, z jakiej winy się tłumaczę. A ja na to, że przecież zadzwoniłam, ale nie wiedziałam, czy mi wolno... Albo powiedziałam coś w zamierzeniu śmiesznego, a historyjka okazała się niezrozumiała. I wydawało mi się, że rozmówca czuł się zakłopotany, a to moja wina.

3) „Moja wina”.
Mea maxima cupla. Może gdybym wyhaftowała to krzyżykiem na rozpiętość ściany, odechciałoby mi się wciąż samobiczować – jak to ktoś mnie kiedyś podsumował. Może...

4) „Wydaje mi się”.
Zdecydowanie nie należę do osób pewnych siebie, co objawia się właśnie m.in. nadużywaniem trybu przypuszczającego. Czasem, kiedy czuję ogromną presję, bronię się agresywną pewnością (czy już wspominałam o popadaniu w skrajności? :)).

5) „Myślę”.
Naturalnie to dobrze (bo dzięki temu jestem). Ale czasem myślę za dużo. Analizuję, wałkuję, dzielę włos – już nie na czworo, a szesnaścioro. To już nie jest dobre. Wynika to jednak najczęściej z tego, że mam za dużo wolnego, niezorganizowanego czasu, który dodatkowo spędzam sama ze sobą. Takie nadmierne rozmyślanie prowadzi do tego, że „wydaje mi się”, że wszystko,  czego „na pewno” i „nigdy” nie osiągnę, jest „moją winą”. I chociaż są osoby, które mi pomagają i wspierają mnie w życiu, to „jest mi głupio”, ale nic z tego nie będzie”. Więc „przepraszam”. :)

6) „Wiem”
Bardzo kiedyś oberwało mi się w życiu za niewiedzę. Tylko zapomniano ze mną ustalić, jaki poziom jest uznawany za dopuszczalny. Ja też wtedy nie wiedziałam, że takie rzeczy trzeba – no właśnie, wiedzieć. Szybko jednak nauczyłam się, że szczere przyznanie się do nieznajomości lektury czy biografii pisarza nie jest doceniane. Kiwałam więc głową, robiłam skupione miny i nie wtrącałam się w dyskusję starszych i bardziej uczonych. A potem leciałam szybko w zacisze domu czy biblioteki, by nadrobić niewiedzę. Z książkami to pikuś. Nagle bowiem okazało się, że powinnam umieć zmieniać koło, rozróżniać elementy pokrycia dachu… Tu magiczne słówko „wiem” nie pomagało. Cóż, nauczyłam się wreszcie województw polskich i przypisanych doń oznaczeń rejestracyjnych samochodów. Ba! z własnej inicjatywy poszłam dalej i (prawie) umiem dopasować rejestracje do warszawskich dzielnic. Potem okazało się, że ta wiedza czy niewiedza nie ma nic do rzeczy. I tak mnie nie kochał. ;) Ale to „wiem” zostało mi do tego stopnia, że kiedyś wygłupiłam się w rozmowie z listonoszem. Mijał nas bowiem sąsiad, kiedy odbierałam swoją przesyłkę, a sąsiad był młodym chłopakiem. I listonosz mówi do mnie: On lubi długo spać, wie pani? A ja, na zwrot „wie pani” zareagowałam jak koń na trąbkę bojową, i mówię: Wiem. A listonosz otworzył szeroko oczy i mówi: Taak? A skąd…? :P
Zrozumiałam niedawno, że to wszystko bierze się stąd, że po prostu uważam przyznanie się do niewiedzy za wstyd i hańbę. Naturalnie, zdaję sobie sprawę, że nie tylko ja mam ten problem. Ciekawe jest jednak, że ktoś taki „problem” może próbować rozwiązać, po prostu nieustannie się doszkalając. Ja wybrałam wersję dla leniwych – mówię „wiem”, a pytania szczegółowe są dla mnie ujmą. ;) Tylko że nieraz może to się obrócić przeciwko mnie – jak w sytuacji wyżej („i co teraz pan listonosz o mnie będzie myślał?”), albo gorzej – jak też się zdarzyło. Byłam w poradni zawodowej, gdzie miano pomóc mi przekwalifikować się, gdybym miała problem z zatrudnieniem w swoim zawodzie. Ale skoro większość wskazówek kwitowałam: „Tak, ja wiem”, to o mało nie straciłam szansy na uzyskanie tej pomocy. Bo skoro tak wszystko wiem, to nie trzeba mi pomagać. A ja miałam na myśli, że „wiem” w sensie „rozumiem”, ale mechanizm Pawłowa był silniejszy i zamieniał to na „wiem”.


Nie wiem, czy to wszystkie słowa, które mnie dominują. Ale staram się wzbogacać słownik o wyrazy lepiej mnie przedstawiające. Może powinnam pójść na kurs fachowego zarządzania marką? Albo na jakiś inny, by nauczyć się lepszej prezentacji samej siebie? Nie wiem… ;)

wtorek, 25 lutego 2014

Podciągnij się na drążku

Tak jakoś wczoraj nie mogłam długo zasnąć. Być może dlatego, że za późno zjadłam kolację. ;) Naszła mnie zupełnie znienacka ochota na usmażenie placków ziemniaczano-cukiniowych. A całkiem szczerze – musiałam coś zrobić z cukinią, którą kupiłam właściwie po nic (chociaż początkowo miałam założenie, ale już nie pamiętam), znalazłam też ziemniaki, wyraźnie już spragnione czyjejś uwagi. Przy tym miałam w sobie jakąś dobrą energię, którą należało spożytkować, więc usmażyłam te placki. Potem posprzątałam, poogarniałam, przeczytałam wpis na blogu Limes, i pora zrobiła się taka już do spania. Kot jednak do łóżka przyjść nie chciał, poszedł się bawić, a ja sobie leżałam i myślałam. :) Szukałam dobrej myśli wyciszającej, ale im bardziej chciałam ją znaleźć, tym bardziej jej nie było. Zaczęłam więc szukać myśli zabawnej i znienacka przypomniała mi się pewna historyjka.

Zanim historia właściwa, mały wstęp. ( I wstęp do wstępu. :) Jedna mądra pani powiedziała mi kiedyś coś na temat tego, jak mówią ludzie. Na przykład sposób podania informacji o tym, co jest na obiad. Otóż jedni skupiają się na konkretach:
Miałam w domu to i to, więc ugotowałam zupę ogórkową. Cała informacja. Drudzy mówią zaś: Wstałam rano i przypomniało mi się, jak ileś lat temu czułam się smutna w taki dzień… Wtedy pojechałam do mamy i przy obiedzie, na który była zupa ogórkowa – a mama dodawała jeszcze do niej… Pomyślałam, że też ugotuję taką zupę… Wyszłam po konieczne składniki i po drodze spotkałam sąsiada… Wróciłam z siatką zakupów, ale nagle poczułam w sobie taki bezwład… W końcu zdecydowałam, że dzisiaj odgrzeję sobie jakąś mrożonkę.
Widać różnicę w sposobie narracji? Widać… Zdecydowanie jestem typem numer dwa).

I wracając do wstępu. Są osoby, które uważają mnie za feministkę (tych jest mniej), rozumianą jako ktoś, kto nie lubi mężczyzn. Są i takie, co oceniają to na zasadzie kwaśnych winogron – nie ma swojego chłopa, to gada na nich, żeby nie przyznawać się do porażki. Ale to nie tak. Lubię mężczyzn. :) W ogóle mam pozytywny stosunek do ludzi, a chłop też człowiek przecież. Mam kolegów, lubię swoich szwagrów – i naprawdę wierzę, że poza nimi istnieją jeszcze inni, fajni panowie. Dla mnie jednak są niedostępni. Nie wiem, albo są już pozajmowani, a reszta wymarła – albo po prostu mam pecha. Osobiście skłaniam się do drugiej opcji. Bo gdybym poznała jeden nietrafiony egzemplarz, nawet dwa. Ale zdecydowana większość tych, których próbowałam poznać i którym dawałam szansę wbrew logice nawet, to była po prostu jakaś masakra…



I tak myślałam o tym, leżąc w łóżku i nie śpiąc. I wtedy przypomniał mi się taki jeden egzemplarz, a wspomnienie mnie dosyć ubawiło i rozbawiło. Otóż były to czasy jeszcze przed-Misiowe. Wprawdzie już go znałam, ale jeszcze rządził mną rozum, więc starałam się uniknąć tej relacji. Klin klinem wydawał mi się wciąż najlepszym sposobem, jako że w sobie oparcia nie umiałam znaleźć, a z zewnątrz też go nie było (o koleżankach i „przyjaciółkach” innym razem). Poznałam więc Mariuszka. Tak, Mariuszka, chociaż starszy był ode mnie z kilka lat. Już nie pamiętam, gdzie ani kiedy się poznaliśmy, pewnie przez jakiś internetowy portal dla samotnych. ;) W każdym razie ja mu się podobałam, a on był wysoki. Pracował jako ochroniarz, gdy ja zaczynałam drugi rok studiów doktoranckich i pracowałam w liceum poza Warszawą. Znajomość zaczęła się latem, więc były wakacje, czasu miałam wtedy dużo, więc ja nie miałam problemu z dopasowaniem się do terminów spotkań. On bowiem pracował na zmiany, był zmęczony atmosferą w pracy (tak twierdził) i jeszcze musiał się ze mną spotykać. Nie zwracałam na to wielkiej uwagi i jakoś było. Do września, kiedy ja zaczęłam pracę w szkole, a on swoją zostawił z dnia na dzień. Tym razem ja byłam zaganiana, a on się wreszcie wyspał. Wtedy zaczął robić problemy. Pamiętam pewną sobotę, kiedy mieliśmy pojechać do jego rodziców. Staliśmy na przystanku w centrum, ja rano chyba miałam jakieś zajęcia ze studentami, więc początek października pewnie, zmęczona, niedospana po całym tygodniu, ale przecież z takim wysokim chłopakiem stałam i jechałam do jego rodziców, no to przecież powinnam być przynajmniej uśmiechnięta. Więc żeby nie robić Mariuszkowi przykrości zmęczoną miną, mówię mu, że mimo tego zmęczenia cieszę się, że jesteśmy tu razem itede. Na to on, że kompletnie nie rozumie, czemu ja taka ciągle zmęczona jestem. Trochę się zdziwiłam, ale zaczęłam tłumaczyć nieśmiało, że dużo obowiązków, że stres, że dojazdy… On nic nie mówił, więc uznałam, że przyjął do wiadomości aprobującej. Myliłam się. Byliśmy już prawie przed blokiem jego rodziców, gdy przemówił. Jesteś ciągle zmęczona, oznajmił, bo się za mało gimnastykujesz. O mało się nie przewróciłam, ale jakoś się ogarnęłam i tłumaczę, jeszcze spokojnie, ale kiedy mam się na jakiś aerobic, fitness zapisać, to już w ogóle nie będziemy mieli się kiedy spotykać. On na to, jaki fitness, powinnaś rano pompki robić, wystarczy. Zatrzymałam się w miejscu. Odwróciłam na pięcie i uciekłam. :)
Wcześniej albo później, nie pamiętam, zaprosił mnie do siebie. Zamówimy pizzę, posłuchamy muzyki, będzie fajnie, mówił. No pewnie, że będzie fajnie, pomyślałam, traktując zaproszenie jako klasyczną propozycję „oglądania znaczków”. ;) Pojechaliśmy do niego, okazało się, że górne światło nie działa, bo korki siadły czy żarówki się przepaliły, nieważne. Ojej, myślę sobie, jaki niezły pretekst. Nic, czekam na rozwój wydarzeń. Siadamy na kanapie, on włącza jakąś muzykę, siada z powrotem i słuchamy. On cichy, wpatrzony przed siebie, gdzieś w przestrzeń, widać, że skupiony. Ja – głodna, bo miała być pizza, więc nie chciałam robić mu przykrości i się najadać w domu. Ale nie chciałam przerywać tej ciszy, czułam zresztą, że za chwilę mogę usłyszeć coś przełomowego. Usłyszałam. Spojrzał na mnie i powiedział półgłosem: Trzeba podregulować basy.

Przysięgam, tak było. W związku z tym zapytałam o pizzę, myślę sobie, co będę głodna siedzieć. Zamówił. Dwie duże pizze. Chociaż naprawdę nie chciałam mu robić przykrości, nie dałam rady zjeść całej. Trochę na mnie poburczał („a taka byłaś głodna”), po czym zaproponował, żebyśmy popodciągali się na drążku. Zanim zdążyłam się przestraszyć, zaprowadził mnie do drugiego pokoju, gdzie był zamocowany w futrynie drzwiowej drążek...

Kiedy wreszcie wróciłam do domu, czułam się zdezorientowana. Najgorzej, że nie umiałam powiedzieć, czym…
Znajomość zakończyła się wtedy, gdy Mariuszek po trzech miesiącach znajomości uznał, że mam problemy, nasz związek jest zagrożony kryzysem i musimy udać się na terapię partnerską. Umówił nas na wizytę, na którą nie poszłam. Dostałam jeszcze potem trochę niemiłych sms-ów od niego, ale w końcu odpuścił. A ja rzuciłam się w Misiowe ramiona (a raczej – Miś wreszcie uznał  mnie za godną jego ramion).


Wtedy wydawało mi się, że to przypadek, taki Mariuszek. Niestety, było więcej takich panów krążących wokół mnie. Teraz być może też by się znaleźli, ale przestałam szukać. Boję się. ;) 

poniedziałek, 24 lutego 2014

Spokojnie...

Lepsze jest wrogiem dobrego. Czasem, chcąc coś udoskonalić, można bardzo solidnie przekombinować i zepsuć coś, co było w porządku, albo dołożyć sobie roboty i w rezultacie zepsuć (przynajmniej sobie) zadowolenie z efektu końcowego.

Uzasadnienie? Proszę bardzo. Pojawiające się na mym blogu wpisy powstają najczęściej pod wpływem chwili. Ot, przyjdzie mi coś do głowy, co chciałabym rozważyć, opowiedzieć, wyrzucić z siebie. Jeśli tylko mam komputer pod ręką, to siadam i piszę. Naprawdę, może poza dwoma wyjątkami, posty były tworzone „od ręki”. I tak publikowane, bez uważnego ponownego czytania. Dlaczego? Nie przez lenistwo czy niedbałość albo brak szacunku dla potencjalnych czytelników. Nie z powodu przeświadczenia o własnej doskonałości i nieomylności. Po prostu działają na mnie dwie siły: jedna zmusza mnie do uzewnętrzniania własnych przemyśleń, problemów, wspomnień i refleksji (i przekłada się na tworzonego posta) i to JUŻ. Ta siła ma na imię niecierpliwość i nieraz już musiałam przyznać, iż to okropnie brzydka wada”, przez którą się niekiedy głupio wpada”. Ta niecierpliwość każe mi być pół godziny wcześniej w umówionym miejscu, wykonywać wszystkie zlecone prace od ręki (niezależnie jaki jest termin), ale też załamywać się, kiedy po dwóch minutach od wysłania smsa [ktoś] nie odpisał! ;) I oczywiście - siła każe publikować natychmiast!

Druga siła natomiast trzyma mnie za rękę i „mówi”: no coś ty, takie bzdury, kto to będzie czytał, a jeśli nawet, to będą się śmiać. To jest właśnie ta szpila z piosenki. Sercem jestem zdecydowanie Szybkim Billem, więc wolę od razu opublikować posta. Po jakimś czasie, kiedy już spokojniej, uwolniona od emocji, które kazały mi się wypisać, czytam utworzony tekst, wydaje mi się on mniej lub bardziej fajny, ale z pewnością nie przeżywam tych negatywnych uczuć. Jako świadoma polonistka, obyta ze słowem pisanym, zdaję sobie oczywiście sprawę, że w takim niesczytanym tekście znajdą się i literówki, i powtórzenia, i może nawet jakieś błędy składni lub ortografii, ale w końcu nobody is perfect! :) Poza tym jestem przekonana, że naprawdę w internecie trafiają się dużo gorzej napisane teksty - i też jakoś są czytane, a nawet rozumiane. Sama jako korektor pracuję już jakiś czas i wiem, jakie błędy czynią tekst nieprzejrzystym i nieczytelnym. Kocham zasady językowe (nie tylko w języku polskim, stąd zresztą mój ostrożny dystans do języka angielskiego...). Nigdy jednak nie byłam i nie mam zamiaru być „grammar nazi”, nawet wobec siebie, chociaż pewnie niektórzy znajomi tak mnie po kątach nazywają (w cudzysłowie, rzecz jasna :)). Oczywiście są sytuacje, kiedy nie wytrzymam i w prywatnej wiadomości coś komuś skoryguję, muszę jednak taką osobę znać i wiedzieć, że taka wskazówka będzie dla niej wartościowa. Oraz - że dana osoba odbierze to zgodnie z intencją, czyli jako wyraz mojej życzliwości, a nie złośliwości.

Sama podobnie odbieram takie uwagi, dlatego ucieszyłam się wczoraj, gdy kolega napisał do mnie z uwagami dotyczącymi i samego wyglądu bloga (dlatego zmieniłam parę rzeczy, mam nadzieję, że na lepsze), i postów. Wskazał kilka literówek, jakie się pojawiły, więc w pierwszej wolnej chwili usiadłam, by zedytować i poprawić wpisy. I przedobrzyłam, bo zamiast poprawić wpis „Co tam panie w polityce?”, to ja go skasowałam. Cuda wianki robiłam, żeby go odzyskać, ale nie umiem uchwycić tej możliwości.

Żal mi wpisu, bo do tego kawałka planowałam się jeszcze odnieść, zresztą - może wbrew pozorom - ale te wszystkie teksty tworzą jakiś ciąg. Myślowy, przyczynowy... jak zwał, tak zwał. I szkoda, że elemencik zatracił się gdzieś w cyberprzestrzeni internetowego świata... Naturalnie stratę przeboleję ;), ale szkoda...

Nie ma jednak tego złego, co by na dobre nie wyszło. Obiecuję sobie, że teksty postaram się chociaż RAZ przeczytać PRZED opublikowaniem. (Naturalnie każdy, kto chociaż raz pisał cokolwiek, wie, że trudno wyłapać swoje błędy. Więc jeśli zostanie coś rażącego, to bardzo proszę o zwrócenie na to uwagi). Takie czytanie pozwoli mi też trenować wciąż niedostępną dla mnie umiejętność, czyli - cierpliwość. Spokojnie, Sajrinko, spokojnie. Świat się nie zawali, jak opublikujesz wpis MINUTĘ później niż planowałaś w swojej łepetynce. Ruhe, quietly... :) Nie runie też, jeśli wprowadzisz korektę we wcześniejszych postach stopniowo. Naprawdę - spokojnie.

Dzisiejszy tekst sprawdziłam, mam nadzieję, że czyta się lepiej. :) Z pewnością wyjdzie to na dobre i tekstowi, i mnie. Bo jednym z celów, jaki zamierzam osiągnąć, oprócz odciążenia psychiki paru osób, jest osiągnięcie wyższej sprawności w pisaniu. Nawet jeśli  nie napiszę niczego, co kiedyś znajdzie się w kanonie lektur szkolnych, to i tak warto się udoskonalać - nawet po nic. :)
Spokojnie Sajrinko, spokojnie...



niedziela, 23 lutego 2014

Śniadanie mistrzyni - wskazówki

Jak poczuć się mistrzynią w kuchni, zrobić na śniadanie coś nowego i jednocześnie poprawić sobie humor na cały dzień? Poniżej wskazówki.

Należy:

1. Obudzić się z uczuciem, że dzisiaj jest ten dzień, kiedy trzeba wypróbować nowy przepis. Bardzo motywuje świadomość, że lodówka jest pusta, za to zostały drożdże po wczorajszej pizzy, a przecież szkoda, żeby się zestarzały, ergo - zmarnowały.

2. Nie myśleć przesadnie intensywnie, że do tego przepisu potrzeba czegoś więcej niż drożdży i mąki.

3. Wstać. Włączyć komputer, przeczytać przepis, rozważać jeszcze przez chwilę, czy może jednak szybko pobiec do sklepu po serek typu homo. Uznać, że kuchnia jest bliżej. Pójść do niej.

4. Przygotować składniki. Stwierdzić, że oprócz solidnie uduszonych pieczarek w niewielkiej ilości naprawdę nic więcej nie ma.

5. Przed wykonywaniem konkretnych czynności usunąć z kuchni zbędne futra. Wyrzucić kota na balkon, samej uznać się za futro konieczne i szybko zamknąć się w kuchni.

6. Zgromadzić wszystko wokół siebie, uznać, że nie da się już dłużej odwlekać momentu zabrania się do pracy. Zabrać się do pracy. Włączyć piekarnik (zapamiętać, że to za wcześnie).

7. Odzyskać świeżo nabytą (wczoraj) pewność siebie w zakresie robienia drożdżowych wypieków. Nie przejąć się wsypaną zamiast soli łyżeczką cukru. Spokojnie dodać TYM RAZEM NA PEWNO soli. Uznać, że mąki jest za mało. Śmiało modyfikować, co przyjdzie do głowy. Jako że nie było dużo możliwości, niczego nie zepsuć.

8. Nałożyć ciasto do silikonowych foremek. Od jakiegoś czasu czuć obecność kota pod drzwiami kuchni lub widzieć jego sfochowaną mordkę w kuchennym oknie wychodzącym na balkon. Gratulować sobie pomysłu zamknięcia drzwi od kuchni.

9. Wstawić ciasto. Zapamiętać godzinę. Zebrać wszystkie użyte naczynia do zlewozmywaka, zetrzeć mąkę. Otworzyć drzwi i usunąć się kotu z drogi.

10. Być w szoku, że jednak wyszło. Czuć się mistrzynią. :)

Dziękuję Limesowi za podrzucenie pomysłu i kolejne proroctwo, że będę mistrzynią monosmaku. No i co z tego*. :P




----------------------------------------------------------------------------------------------

* Ale jednak warto dodać więcej składników, podnosi to z pewnością nie tylko walory smakowe, ale i zwiększa objętość muffinek. Ja dosypałam trochę więcej mąki, ale po co...? ;)

sobota, 22 lutego 2014

Jak ideał sięgnął bruku

Bardzo lubię czytać książki Joanny Chmielewskiej. Moim zdaniem to świetna, uderzeniowa czasem dawka dobrego humoru, którym książki są przesycone. Obok wątków kryminalnych, lepiej lub gorzej przedstawionych, uwielbiam opis relacji damsko-męskich. Są one - według mnie - ukazane świetnie, a zarazem bardzo typowo (nie mylić ze "stereotypowo"). Baba to baba, chłop to chłop, jedno ma takie cechy i zwyczaje, drugie za to inne, i to sprawia, że intrygi są ciekawe, śmieszne, a przede wszystkim - wiarygodne. Przyznaję się zresztą, że długo czytałam jej książki dla tych wątków romansowych, a np. intrygi z "Klina" do dzisiaj w pełni nie zrozumiałam, za to za każdym razem inaczej myślę o znajomościach bohaterki. Znajomość "Krowy niebiańskiej" pozwoliła mi wygrać kiedyś w kasynie. Zapamiętałam bowiem, że automaty lubią alkohol, więc nie pożałowałam im ulubionego napoju. Wiele razy wzdychałam, odkręcając słoik, do męskiej ręki, która by się tym zajęła, albo, siedząc za stołem na imprezie - do męskiej ręki, która nalałaby mi do kieliszka. Wtedy zazwyczaj włączał mi się tryb przypomnienia fabuły, gdzie inne bohaterki za ową "męską ręką" tęskniły - i to dosłownie za tą konkretną częścią ciała, która i słoik odkręci, i półkę przybije, ale i fachowo kieliszki rozstawi.

Mnie się jeszcze taka ręka nie trafiła, za to zdarzyło mi się kiedyś utracić zainteresowanie potencjalnego wielbiciela z powodu właśnie przyznania się do uwielbienia twórczości wspomnianej autorki. Otóż było to tak:
Kiedyś tam, po studiach polonistycznych, postanowiłam kontynuować naukę i poszłam na studia doktoranckie. Teraz nie uważam tego za najmądrzejszej z decyzji, ale wiadomo - człowiek młody, to i głupi. Więc zdałam na te studia, dostałam się i... trzeba było uczęszczać na zajęcia, m.in. z filozofii. Jako że czasu trochę miałam, ambicji - też, latałam na Wydział Filozofii, na zajęcia związane z interesującą mnie epoką. Stąd trafiłam do PAN-u. Na Wydziale poznałam bowiem młodego doktoranta filozofii, niejakiego Artura*, który mi o zajęciach w PAN-ie powiedział. Dodając, że on też na nie chodzi. I w ogóle patrzył we mnie jak sroka w gnat, do czego nie nawykłam. Pomyślałam, że warto skorzystać z takich zajęć, a przy okazji - może jakaś znajomość z Arturem się zawiąże? Byłam na takim etapie życia, że próbowałam sobie nie pozwolić na wdepnięcie w poważną relację z Misiem, choć ona już się rysowała. Rozpaczliwie szukałam "klina", bo czułam, że moja samotność nie da wziąć rozumowi góry nad tęsknotami i potrzebą "bycia z kimś". Taki Artur świetnie więc by się nadawał. Jego pierwszą zaletą było, że zainteresował się mną. Drugą - jako że był doktorantem, to zakładałam, że jest inteligentny. Był też w miarę wysoki. Najważniejsze jednak, że mnie zaczepił pierwszy, a wiadomo, jak to jest z polonistkami, być może nawet mniej samotnymi niż ja - tekstem na podryw jest po prostu "cześć"...
Poszłam zatem na te zajęcia do PAN-u, z Arturem umówiliśmy się na pożyczenie jakiejś książki, jednym słowem - miało być przyjemne z pożytecznym. Nie było. Artur na zajęcia się spóźnił, a wyszedł przed końcem. Nie przyszło mi do głowy, by za nim wyjść, zresztą książki już NA PEWNO nie chciałam. Nie wiem, o czym były zajęcia. Nie zrozumiałam z nich chyba nic. O ile pamiętam, nie dlatego, że przerósł mnie poziom merytoryczny. Zresztą możliwe, ale zajęcia filozoficzne** są tak abstrakcyjne, że każdy, kto nie jest filozofem, a cokolwiek z tym wspólnego miał, wie, o czym mówię. Nie pojawiłam się tam więcej, na Wydziale Filozofii Artura nie widziałam, nie szukałam go, on mnie najwyraźniej też nie. Zapomniałabym o nim, gdyby nie to, że rok, półtora później spotkałam go w Polskim Radio. Ja pojechałam tam w sprawie jakiejś audycji, on - jak się okazało - pracował tam. Zauważyłam go w korytarzu, ale zlekceważyłam całkowicie, zresztą rozmawiałam z panią redaktor, więc nawet nie miałabym jak podejść do niego. A w zasadzie po co? Kiedy jednak wyszłam z budynku, stało się coś, co chyba nigdy później mi się nie przydarzyło. Artur wybiegł za mną z budynku i powiedział, że tym razem mnie nie zgubi i chce się spotkać. Trudno chyba się dziwić, że się zgodziłam. Naturalnie z wahaniem, lekkim oporem - która kobieta by sobie tego odmówiła w takim momencie? - ale się zgodziłam. Umówiliśmy się na weekendowy spacer po Warszawie.
Było - co najmniej - słabo... Zostałam wręcz przeegzaminowana ze znajomości Warszawy, daty powstania mijanych budynków, funkcji użytkowych niektórych z nich etc. Otwierałam oczy coraz szerzej. W pewnym momencie udało mi się skierować nasze kroki do jakiegoś lokalu. Liczyłam, że przy herbacie skończy z takimi pytaniami (nie będziemy mijać kolejnych budynków, więc nie będzie miał impulsu do pytań) i może przejdzie do kwestii łatwiejszych, np. osobistych. No i zimno mi było... Zgodził się, byśmy usiedli, ale zaznaczył, że płacimy osobno. Bo on jest biednym doktorantem. Nie miałam nic przeciwko, bo coraz mniej mi się podobał, a z kolei nie umiałam - i chyba dalej nie bardzo potrafię - naciągać facetów, zwłaszcza jeśli mi się nie podobali. Nie wiem, czy to ma sens, ale tak jest. Więc zapłaciliśmy za te herbaty. A on dalej pytał. Przy tym wwiercał się wręcz oczami w moją twarz, ale nie widziałam w jego oczach podziwu - czułam się raczej przyszpilona. I padło to pytanie: Co lubisz czytać? Wiedziałam, jakiej mniej więcej odpowiedzi się spodziewał. Miałam już tak dosyć, że zamiast wymienić: Dostojewski, Bułhakow, Heidegger, Nietzsche do poduszki, a z kolei Głowiński w podróży, powiedziałam, że uwielbiam Chmielewską. "Przecież to jest dolna półka", wyszeptał z taką zgrozą w głosie, że nie miałam wątpliwości, iż świat mu właśnie runął... Nie zobaczyliśmy się więcej. :)
I tak dzięki Chmielewskiej pozbyłam się niechcianego amanta.


-------------------------------------------------------------------------------
* Imiona osób w historyjkach wspomnieniowych zazwyczaj są fikcyjne. 

** Nie mylić z historią filozofii.

piątek, 21 lutego 2014

Tyle radości

Miałam dzisiaj taki fartowny dzień, jak rzadko. I myślę sobie, że powinnam chyba przeprosić za poprzedni wpis o tym pechu. (Przepraszam :)) A nic nie zrobiłam, żeby tak było. :)

Rano, jak już pisałam, obudziłam się w uśmiechniętym nastroju, wyspana, z taką pogodą w sobie. Otworzyłam oczy, a wtedy kot, który leżał na parapecie i przez szybę wygrzewał się na słoneczku, natychmiast popędził wręcz do mnie. Wprawdzie nie wygniótł, ale pomruczał, pomiział się, ach i och. :)
Nie zdążyłam dobrze otworzyć oczu, chociaż nie musiałam, bo do biura szłam dzisiaj na później, a dostałam smsa. Jak się okazało, z informacją, że zamówiona przedwczoraj wieczorem paczka (z wagą...) właśnie została wysłana. W samo południe zadzwonił kurier, że właśnie przyjechał, tylko że nikogo nie ma w mieszkaniu. Tą informacją akurat mnie nie zdziwił, zaskoczył natomiast inicjatywą. Nie chciał naturalnie przyjeżdżać później (zresztą ja nigdy nie wiem, kiedy wyjdę z biura, taki mam spontaniczny grafik), ale zaproponował zostawienie przesyłki u sąsiada. Tak, to chyba niezgodne z przepisami. Ale mimo to zachwycił mnie, bo kiedyś, poprzedni kurier, który dostarczał przesyłkę z tej samej firmy, zachował się tak... prymitywnie (nie wiem, czy to dobre słowo, ale z braku lepszego niech zostanie). Zadzwonił wtedy, że ma paczkę, mnie nie było, więc podał punkt firmy, z którego mogę do godz. 20 dnia następnego paczkę odebrać. Zapłaconą z góry. Pojechałam następnego dnia, paczki nie było, nikt nic nie wiedział, w końcu po drodze przez mękę okazało się, że paczka została odesłana nie do punktu, a do magazynu. W momencie, kiedy zaczęłam się o nią dowiadywać, właśnie ruszała do nadawcy, na południe Polski. Zanim udało się ponownie sfinalizować transakcję, to minął miesiąc, jak nie więcej. Dlatego inicjatywa dzisiejszego kuriera spotkała się z moją ogromną aprobatą  - założyłam bowiem, że od sąsiada łatwiej będzie rzecz wydobyć. I miałam rację. :)

Po drodze do biura, do którego - dodam - wyszłam niespiesznie, a w moim przypadku to uwaga istotna! :), pojechałam do poradni okulistycznej, żeby się zapisać, bo przez telefon to raczej trudno (zazwyczaj tak bywa, gdy nikt nie podnosi słuchawki, ale skoro dzwoni się do bezpośrednio do gabinetu, to też trudno mieć pretensję do lekarza, że nie odbiera, ale skoro nie ma on na to czasu, to może lepiej by było, gdyby zapisy prowadziła rejestracja, tylko że lekarz też musi czasem mieć wgląd w terminarz, by sensownie umówić na wizytę kontrolną...). Więc pojechałam. Poszłam pod gabinet, z którego po paru minutach wyszedł pacjent. Jak się okazało, przyszłam na koniec jego wizyty, która trwała 45 minut! Zapisałam się, termin mam już za 2 miesiące, więc szybko zleci. :P

Pojechałam do biura, tam z kolei pracy wyszło trochę więcej, ale za to mam dodatkowy zarobek, więc świetnie. Wstyd powiedzieć, ale autobusy podchodziły jeden za drugim... :) Zrobiłam szybciusie zakupy po drodze i miałam zamiar jeszcze wstąpić na pocztę odebrać przesyłkę z awizo, ale pomyślałam, że lepiej pójdę wcześniej do domu, zostawię zakupy, nakarmię kota, sama zjem. W skrzynce czekało drugie awizo, które dzięki uprzejmości pani z poczty odebrałam dzisiaj, bo też przyszłam w momencie, kiedy listonosz zostawił akurat niedoręczone, awizowane dzisiaj przesyłki. Więc nie musiałam chodzić drugi raz w poniedziałek. Oczywiście w kolejce długo nie stałam, za to szukanie tej drugiej przesyłki poleconej wygenerowało niezły ogon.

Tak więc, sumując: Zarobiłam dzisiaj więcej, niż planowałam, odebrałam skumulowane z wielu dni przesyłki, nie czekałam na żadnym przystanku... A, jeszcze się zważyłam, i okazało się, że jest OK. Czy może być lepiej? ;)

Chcę mieć konika*!

Wczorajszy wieczór, dość dla mnie nieoczekiwanie, przyniósł odpowiedź na pytanie, postawione w tytule ostatniego wpisu. W zamierzeniu - retoryczne. Kiedy je wpisywałam, w ogóle o tym nie pomyślałam (w innym przypadku pewnie nie byłoby posta). Tak, każdy ma pH. Tylko różne wartości. :)
Wczorajszy dzień wcale nie był taki zły. Pomyślałam trochę nad tym, gdy już się położyłam. (Wciąż bez kota, bo od wizyty owej koleżanki Kocio stał się wobec mnie Kocizmem i przede wszystkim dystansuje się fizycznie. ;) Ale dzisiaj rano trochę już pomruczał... ;)). Po prostu włączył mi się tryb negatywnego myślenia, dlaczego - w sumie nie wiem. Nic złego się nie wydarzyło, można nawet powiedzieć, że przeciwnie, dzień miałam udany. Czegoś mi w nim zabrakło, ale czego - tego wolałam już nie analizować. :P
Natomiast zrozumiałam, że muszę znaleźć sobie jakąś pasję. Nie może dłużej tak być, że moje życie ogranicza się do czytania, na dodatek - również zawodowo. Brakuje mi jednak dobrego pomysłu, bo niedobór uzdolnień i talentów naturalnych dość skutecznie zawęża mi możliwość wyboru...
Lubię taniec, ale niestety słuchu natura poskąpiła (co moi rodzice i pewnie niektórzy byli przełożeni mogą potwierdzić).
Robótki ręczne, szycie - odpadają, bo po prostu mi to nie wychodzi. Chociaż... kiedy ja próbowałam ostatnio coś uszyć? (Nie mam na myśli zaszywania uszkodzonych drogich rajstop).
Masaż - jestem po kursie, było fajnie, ale brak ciałka do systematycznego utrwalania nabytych umiejętności zniechęca do ich rozwijania.
Ciągnie mnie nieco do podniesienia kwalifikacji z dziedziny informatyki, ale nie chcę chwilowo iść na kolejny kurs... Ewentualnie jeśli będzie coś ciekawego w pobliżu... Tyle że wolałabym coś robić "ręcamy", a nie głową. Tak samo z nauką języków obcych.
Co do gier komputerowych, obawiam się, że zatraciłabym resztki więzi z rzeczywistością.... ;)
Kocham piec ciasta, ale czy to punkt wyjścia do wyjścia z tą pasją z domu? No i ryzyko, że już nigdy nie wrócę do słusznej wagi. :D
Pozbyłam się rowerku stacjonarnego, bo przez rok stał tylko w roli wyrzutu sumienia - i trampoliny dla Kocia. Myślę o zaopatrzeniu się w taki klasyczny, i to niezależnie od szukania pasji. Nie chodzi też o wagę ;), ale raczej kondycję i ruch na świeżym powietrzu.
Co tam jeszcze z tych pasji? No nie wiem, nie mam pomysłu... Ale chyba szukanie takiego miłego zajęcia to już bardziej konstruktywny koncept na życie niż zamykanie się w czterech ścianach i "godzenie się z tym, co los dał"? ;)

------------------------------------------------------------------------------------------------

* konik

czwartek, 20 lutego 2014

Czy też masz pH?

Nie żebym się uważała za pechowca, jakim był tytułowy bohater filmu z 1981. Ani takimNie, aż tak to nie. Może bym nawet myślała, że tak właśnie ma być, gdyby nie moja młodsza siostra, która jest klasyczną wręcz szczęściarą. Jeśli mi ktoś nie wierzy, to proszę, garść faktów.


Ona + / Ja 



+ Na egzaminie, jeśli np. zdaje go nauczona na zasadzie może się uda, przechodzi 1 (słownie: jednym) punktem granicę zaliczenia lub losuje jedyny zestaw, którego się nauczyła.



 Brakuje mi połowy punktu do zaliczenia. Lub dostaję tylko te pytania, których nie zdążyłam doczytać.



+ Jeśli jakimś cudem ten wariant nie zadziałał, na następny egzamin idzie obkuta na blachę, zwłaszcza na pytanie, na którym poległa. Po czym dostaje to pytanie.



  Na poprawce egzaminator jest wkurzony.



+ Na teście wyboru strzela poprawnie.



 Wybieram źle lub w ostatniej chwili zmieniam z dobrej odpowiedzi na złą.



+ Jeśli zaśpi na zajęcia, okazuje się, że prowadzącego akurat nie było.



 Właśnie wtedy jeden jedyny raz prowadzący sprawdza listę.



+ Idzie na rozmowę o pracę, po czym ją dostaje. Co nie oznacza, że ją przyjmuje.



 No, tu akurat mamy podobnie. O ile pójdę na rozmowę, bo rzadko dochodzi do takiego momentu.



+ Poznaje chłopaka, który jej odpowiada, po czym wychodzi za niego za mąż (ok, nie tak od razu, ale w sensie, że za tego, za którego chciała). I to bez żadnej presji. Czy muszę dodawać, że on ma pracę i swoje mieszkanie? ;)



 Związek z najbardziej popapranym facetem, jaki mógł mi się trafić, skutkował jedynie takim szczęściem, że nie skończył się jakąś tragedią.



+ W rodzinie, która jest skłócona i skonfliktowana na zasadzie każdy z każdym, ona jest jedyna, którą każdy kocha (też wiem, że to ma swoje minusy...).



 Zawsze jestem po złej stronie barykady, chociaż nawet nie wiem, że za nią stoję. Ewentualnie dla świętego spokoju przestaję rozmawiać z kimkolwiek, choć uderza to najbardziej we mnie.



+ I już po prostu drobiazg, banał, ale nieźle ułatwiający życie  kiedy wychodzi z domu na autobus, on akurat właśnie podjeżdża. Nawet jeśli ona na przystanek przyszła za późno. :)



 Autobusy jak prywatne limuzyny podjeżdżają do mnie, kiedy jadę do siostry. W przeciwnym wypadku zawsze odjeżdżają w momencie, kiedy już, już... je widzę. Przestałam podbiegać, to nie ma sensu. :)



Nie mam dzisiaj najlepszego nastroju. Czuję, że to taki dzień, kiedy nikt mnie nie kocha. ;) I wiem, że na Ukrainie dzieją się straszne rzeczy. Wiem, że mam dużo szczęścia, mieszkając w spokojnym kraju, że jakoś zarabiam, jakoś żyję (nawet nie najgorzej). Wiem, że te wszystkie elementy pH to zwyczajne życie i nieprawdą jest, że stanowią o sensie egzystencji. Ale mam dzisiaj smętek w sobie, a jak wracałam zmęczona do domu, to autobus mi odjechał sprzed nosa. Czuję się tak, że wolę się dzisiaj nie ważyć, bo na pewno stanie się tak:






Ale żeby nie rozstać się smutno, proponuję coś słodkiego. Najlepiej ciasto  pieguska. Dla leniwych kucharzy. Składniki bierze się z przepisu Kini i uwzględnia moje modyfikacje. (Żeby nie mącić, szybko wypiszę raz jeszcze).
Czyli:
~2 szklanki mąki
~1 szklanka cukru
~ok. 0,5 szklanki mleka
~4 łyżki oleju
~3 jaja
~1,5 łyżeczki sody
~2, 3 łyżki maku (im więcej maku, tym cięższe ciasto).
Polecam uwzględnić, że szklanka to 250 g, łyżeczka  taka jak do herbaty.
I ja to wszystko wsypałam do misy, w dowolnej kolejności, potem zblednowałam (puryści niech zmiksują), wlałam do silikonowej formy i wstawiłam do nagrzanego piekarnika (ok. 170 stopni), by piec przez godzinę. Do suchego patyczka. Dobre jest, naprawdę. :)



A najfajniej, że następnym razem zamiast maku daje się banany, i też jest tak prosto i fajnie... a jak smacznie. I jak pachnie w mieszkaniu! O właśnie, przypomniałam sobie, co mi poprawia humor. Idę coś upichcić... :)

środa, 19 lutego 2014

Czym jest prawda?

Spokojnie, to nie będzie traktat filozoficzny. ;) Naszły mnie jednak refleksje i koniecznie muszę się nimi podzielić. :)
Zaczęło się od tego, że wpadła dzisiaj do mnie dawno niewidziana koleżanka. Niewidziana przeze mnie, ale i przez Kocia. Ja zajęłam się nią standardowo - bo co mogę zrobić, jak koleżanka przyjdzie? Dostała herbaty, jedzenia taktownie się nie domagała, usiadła w fotelu - klasyczny serwis obsługujący gości. A co zrobił Kocio? Wskoczył jej na kolana i dał buziaka. Tak, mój niemiziankowiec i niekolankowiec wszedł obcej osobie na kolana.
Nie powiem, ukłuło mnie troszkę. ;) Jeśli ktoś się w tej chwili uśmiecha pod nosem / wąsem, to przypominam: jestem samotna i czuję się niekochana. Więc chociaż dla Kocia chciałabym być tą wybraną. A tu nagle takie coś! No tak się nie robi! Kiedy koleżanka poszła, jeszcze szukał jej czas jakiś po kątach. Tego to mi było za wiele. Weszłam więc do wanny, by w czasie mycia głowy snuć niewesołe rozważania o kociej niewierności. W końcu jednak zrozumiałam, że mam dwa wyjścia: albo zostanę z czarnymi jak smoła myślami, co i tak nic nie zmieni, albo spróbuję nad tym popracować. I wspominając własny dzisiejszy wpis, zrozumiałam, że kot po prostu zrobił koleżance to samo, co mi. Oszukał ją! Do mnie przecież też się miział, jak chciał się przypodobać. A potem - wiadomo. :)
Ucieszyła mnie ta myśl i odkrywczo podzieliłam się nią z tą koleżanką (a co, niech sobie nie myśli, że jest taka ważna dla mojego kota!). :) Tymczasem ona znów zbiła mnie z pantałyku. Dzwonię bowiem do niej i mówię, co wymyśliłam, a ona na to spokojnie, jakie oszukał, chciał zrobić dobre wrażenie, normalnie, ludzie też się tak zachowują na początku znajomości. Szczerze, poczułam się lekko ogłuszona. Głównie celnością i słusznością jej wypowiedzi. Bo:
Po pierwsze, znowu nieświadomie zrobiłam wielki problem z kwestyjki. Innymi słowy, z igły widły. Kot wszedł innej osobie na kolana, a ja robię z tego powodu problem. Jest mi źle, zastanawiam się nad sensem swojego życia, skoro nawet kot mnie nie kocha, rozważaniami, co jest we mnie nie tak, skoro nawet kot mnie nie kocha - kot, którego karmię, u którego mieszkam? ;) Po prostu usiąść i bić mi brawo.
Po drugie. Dopiero teraz zwróciłam uwagę, że ja używałam słowa "oszukać", nadając jednak kociemu zachowaniu intencje. A przecież - jeśli już - to ludzie oszukują. Kot dbał o swój dobrobyt (chciałam napisac "interes", ale przypomniał mi się komentarz Kini... Ok, jemu interes został, ale po co o tym pisać. Koniec dygresji). Było to znalezienie stałego domu, ale też po prostu zdobycie uwagi. Nie chciał mi przecież zrobić na złość. Ja to rozumiem (naprawdę:)) i najpierw mówiłam o tym jego "oszustwie" właśnie w cudzysłowie. W mowie przejawiał się ten cudzysłów uśmieszkiem. Tyle że tak mówiłam, mówiłam i wreszcie - mimo akcentowania - gdzieś ten cudzysłów zgubiłam. Więc wycofuję to określenie ze słownika określeń dotyczących Kocia. Który teraz słodko, słodziasto śpi. O tak:

Znajdź przód

A czy ludzie, którzy starają się robić lepsze niż w rzeczywistości wrażenie, oszukują? Oszustwo wiąże się z intencją, więc wszystko zależy, co się ukrywa i - po co. Nie oszukuje się więc, jeśli, tak jak Kocio, robi się to lepsze wrażenie po nic. ;)

Czwarte "K"

Pisałam niedawno, że z trzech niemieckich "K" dużo frajdy daje mi kuchnia. Myślę, że obok "Kinder Küche Kirche" należałoby dodać jeszcze "Katze". W każdym razie JA na pewno bez kota już bym nie była szczęśliwa. :)

Dzisiejszy dzień zaczął mi się świetnie. Mianowicie - miziankami. Mój kot ma tak czasem, że jeśli w nocy nie śpimy razem, wynagradza mi to rankami. :) I wczoraj też tak było. Chociaż miałam nadzieję, że zechce robić za nocną przytulankę, bo przecież prawie cały dzień się nie widzieliśmy, więc liczyłam, że tęsknota go przygoni... Niestety nie. Wprawdzie pozwolił się nakarmić, obejrzeliśmy razem serial ("Allo allo" na szczęście jest w jego guście - w przeciwieństwie do filmów Tarantino...), ale kiedy zgasiłam światło i ułożyłam się spać, kot sobie poszedł. :( Najpierw do przedpokoju, a potem na parapet w pokoju. Potem zrobił mi trochę nadziei i wszedł z włączonym trybem mruczenia na łóżko do mnie. Pomruczał, pomiział, pougniatał, położył się obok... i wstał, i poszedł do miski. Zjadł chrupeczki, popił wodą i wskoczył ponownie na parapet. Nie wiem, co było dalej, bo zasnęłam. Ale obudziłam się obok mruczącego, wtulonego we mnie miziaka. Ach, jak zostałam wypieszczona! Tak jakby chciał mi wynagrodzić samotną noc. ;) Cieszę się w takich chwilach, że nie muszę rano wstawać na konkretną godzinę, ale mogę poleniuchować i wyprzytulać kota. :) Tym bardziej że nieczęsto mam taką okazję.
Kocio nie jest kotem kolankowcem. Kiedy go poznałam w lecznicy, to oczywiście mnie oszukał. Siedział spokojnie na kolanach, bawił się moim suwakiem, ale przede wszystkim - non stop mruczał.

Nasz pierwszy poranek

Gdy znaleźliśmy się w mieszkaniu, naturalnie był płochliwy, ale chętnie się bawił, a wieczorem - znów mrucząc jak traktor - wlazł do łóżka, gdzie zostałam wygnieciona, wymiziana, "obcałowana" noskiem... Kolejne dni też były przytulaśne, chociaż kot na noce szedł spać w różne rejony mieszkania. Okej, sprawdzał, gdzie będzie najwygodniej. Ale po jakimś tygodniu chyba uznał, że będzie tu mieszkał już na pewno... i skończyły się przytulaski. Mały łobuziak czasem pozwoli się przytulić czy pogłaskać, ale krótko. I nie była to jego inicjatywa. Za wyjątkiem nocy. :) Wtedy zmienia się zazwyczaj w małego kochanego pieszczocha. Mruczy, ugniata, daje buziaki...
A propos tych buziaków, to się kiedyś nieźle nacięłam. To były jeszcze nasze początki, ale już powoli przywykałam do pewnych rytuałów. Tym razem jednak Kocio nie przyszedł do łóżka na noc, więc cóż, zasnęłam bez niego. Około trzeciej nad ranem obudził mnie jakiś szelest, coś jakby po mnie łaziło... Otwieram oczy, widzę że przyszedł kot. Uśmiechnęłam się i przygotowałam na rytualne ugłaskiwania i noskowania. Widzę, że kot zbliża się do mojej twarzy, więc wyszłam mu naprzeciw i zbliżyłam nos w jego stronę. Dotknęłam czegoś miękkiego, ale jednocześnie zadziwiająco blisko trącił mnie ogon. To nie był koci nosek... Kot najwyraźniej uznał, że ja już śpię, on sam był zmęczony, przyszedł spać i nie planował mizianek... Od tamtej pory ostrożniej wychodzę z inicjatywą... ;)
Kocio odsypia - cokolwiek
Chociaż nic takiego strasznego się w końcu nie stało. ;) Jak się razem mieszka, to się wytwarza niesamowita niekiedy bliskość. Razem do łóżka, razem do kuwety, łazienki, kuchni, pokoju... Kot uważa chyba za swój obowiązek asystować przy każdej czynności, a ja w sumie nie widzę powodu, by mu tego zabraniać. Czasem to nawet rozczula. Jak kiedyś, gdy poszłam się kąpać, a kot spał w pokoju. Tylko odkręciłam wodę, a on już był. Zaspany wszedł na pralkę, położył się i przysypiając, przeczekał całą moją kąpiel. Równie ociężale wrócił później do pokoju. Po co mi asystował?* ;) A już sprzątanie to mam wrażenie, że bardziej męczy jego niż mnie. Jak on później odsypia! :)

Znajdź kota

Miło mieć kota. Budzić się i słyszeć mruczenie i miauki takiego słodziaka, widzieć tarzającą się po wykładzinie istotkę, mruczącą z uciechy, że jego człowiek wrócił do domu. Mieć towarzystwo (a czasem nawet mieć aż dosyć tego towarzystwa ;)). Mieć ubaw, widząc jak kot pakuje się do pudełka, robi za durnostojkę czy próbuje zjeść choinkę. Oraz ile ma frajdy z niczego i po nic. :)


Pudełkot



-------------------------------------------------------
* Po nic. :)

poniedziałek, 17 lutego 2014

Pestka do zgryzienia

Od kiedy w moim życiu pojawił się Kocio, zaroiło się wokół mnie od innych mruczków. Na razie wirtualnie… :) Odkryłam istnienie organizacji, o których nie miałam wcześniej pojęcia, zajmujących się kotami. Jedną z nich jest DT Kocia Łapka, powiązanego z Fundacją Międzynarodowy Ruch na Rzecz Zwierząt – Viva!. Oglądałam te strony nie po to, by znaleźć jakiegoś mruczka – w końcu mam swojego kochanego i na razie on mi wystarcza (momentami nawet aż nadto absorbuje), ale żeby dowiedzieć się więcej o kotach, poznać ich zwyczaje, ludzi, którzy się nimi opiekują. Nie wiem, jak trafiłam na Kocią Łapkę, ale to był szczęśliwy traf. :) Na stronie pojawiają się wprawdzie tylko informacje związane z kwestiami adopcyjnymi i prezentowane są właśnie takie szukające domu pociechy – ale niespodziewanie zaczęłam się zakochiwać w tych kotach. :) Śliczne (ale dla mnie każdy kot z definicji jest śliczny:)), choć niektóre baaardzo zabiedzone. Na szczęście dzięki świetnym dziewczynom, które o nie dbają, większość odzyskuje formę.
Oglądałam tak te pociechy i oglądałam… Stopniowo zaczęłam kupować na aukcjach charytatywnych, mających na celu wspomóc DT. Wystawiane tam gadżety – magnesy na lodówkę, kubki, kolczyki, podstawki, torby ekologiczne i inne – były bardzo fajne, a przy okazji stwarzały okazję, by zrobić dobry uczynek. Więc kupowałam (i nadal kupuję.. :)).
Coraz uważniej śledziłam wpisy na Kociołapkowej stronie. Koty na zdjęciach zaczynały być coraz bardziej znajome i bliskie, a nad ich losem – niestety – coraz trudniej było przejść do porządku dziennego. Kiedy na początku stycznia tego roku Kocia Łapka poinformowała, że potrzebny jest kolejny DT, bo one chwilowo nie dają rady (później się okazało, z jakiego – smutnego – powodu), pomyślałam, że może powinnam… Ale szczerze, to się też bałam. Chyba najbardziej tego, że nie wiem, czy będę dobrą kocią mamą – choćby tymczasową. Oczywiście też kwestii praktycznych, np. czy mój Kocio zaakceptuje nowego lokatora, czy będzie to kot z podobnym adhd jak mój – i czy w związku z tym mieszkanie wytrzyma…, czy też później oboje przeżyjemy rozstanie, gdy tymczasik znajdzie stały dom. Albo – czy jeśli się zadomowi i zostanie, czy sobie poradzę, także finansowo. Wątpliwości i lęków było dużo, a determinacji, by machnąć na nie ręką – za mało. Odpuściłam temat.
Ale mruczki ze strony Kociej Łapki patrzyły na mnie każdego dnia. Wtedy pomyślałam, że może uda się je jakoś zobaczyć, może wtedy coś postanowię… Napisałam do Kociej Łapki, czy można by do nich przyjechać i wymiziać te cuda cudeńka. :) Zostałam zaproszona! I jakoś tak na początku lutego pojechałam z  wizytą. Miałam pełną świadomość, że w domu Fundacji nie dadzą mi kota ot tak, po prostu, jak dostałam w lecznicy mojego Kocia. Miałam też nadzieję, że na żywo koty okażą się męczące i w ogóle się zniechęcę. Niestety. Koty Kociej Łapki są fantastyczne. :) I jeden zajrzał mi do serca. A w zasadzie jedna – Pestka.



Pestka, poza tym, że to piękna kota, ma zasadniczą cechę – jest kotem trudnym. Więc dla mnie, n’est ce pas? ;) Z tego, co powiedziała mi o niej Kamila, i co jest też na stronie Fundacji, Pesteczka jest po przejściach i wymaga pracy, by zaufała człowiekowi.
Mam teraz twardy orzech (twardą pestkę?) do zgryzienia. Chyba się jednak nie odważę na wzięcie kolejnego kota w ogóle. Z powodów, dla których nie zdecydowałam się na bycie dt. Po prostu się boję, że nie podołam, a przecież nie oddam kotów z powrotem. To byłoby po prostu niepoważne. Zresztą Kocio na razie absorbuje mnie całkowicie (tak, wiem, z drugim kotem mógłby się bawić, a ja bym miała spokój - pytanie, czy by się dogadali i czy na pewno miałabym spokój... w każdym razie sprzątania na pewno więcej ;)). Czekam, aż chłopaki z Kociej Siatki zaczną wprowadzać w życie swoje pomysły na drapaczki balkonowe - wtedy dopiero będzie szaleństwo! :)
A oczy Pestki wwiercają mi się w serducho...

sobota, 15 lutego 2014

Kinder, Küche, Kirche

Z tych niemieckich "trzech K" pomaga mi kuchnia. Dzieci nie budzą we mnie awersji, ale ich nie mam, więc nie pomagają (chyba że przez ich brak. ;) Ale żeby nie wyszło, że mam z tym jakiś problem, bo szczerze - nie mam). O religii nie chcę pisać, a kościół jest jej elementem. Nie da się jednak ukryć, że dla osoby wierzącej powinien być wsparciem. Zasadniczo jednak troszczy się o to, by dobrobyt spotkał dopiero duszę, po śmierci, a doczesne cierpienia mają jej w tym pomóc. Tak jakby nie takiego wsparcia szukam, gdy mi smutno. :) Oczywiście to uproszczenie, ale z założenia nie chcę pisać na ten temat poważnie. A na pewno - nie tu i teraz.
Zostaje kuchnia. Odkąd należy do mnie, nie raz się przekonałam, że potrafi przywrócić mi dobry nastrój. Tak właśnie stało się dzisiaj. Poprzedni wpis chyba dobitnie ukazuje, że nie obudziłam się z radosną pieśnią na ustach, a przeciwnie - w refleksyjno-smętnym nastroju. I byłabym może hodowała ten smętek, ale się nie udało. :P Po pierwsze, pogoda za oknem fajna, więc szkoda mi się zrobiła kota (hm, też "K" :)), że tak siedzi w mieszkaniu. Ale żeby wypuścić go na balkon, trzeba było ten balkon umyć... Jak to zrobiłam, to już nos spuszczony na kwintę trochę poszedł w górę. Skoro zaś kot poszedł na balkon, to ja skierowałam się do kuchni. Okna kuchenne wychodzą na balkon (taki typu loggia), więc miałam "oko" na to, co robi kot (niedużo, obserwował. Prawdopodobnie po nic:)), a sama zabrałam się za "przerabianie towaru", który nakupowałam. Obrałam włoszczyznę, wstawiłam ukochany rosołek, zabrałam się za robienie ciasta, skroiłam i udusiłam pieczarki... Zapomniałam przy tym, że może na jedną osobę nie ma sensu gotować, że kto to wszystko zje. Nie gotuję potwornych ilości, przy jedzeniu niektórych rzeczy zawsze pomoże kot, a ciastem łatwo się podzielić (z siostrą, koleżanką, przygodnym kurierem...). Wszystkie zaś wymienione potrawy lubię, tym bardziej że mi wychodzą. :) A tak naprawdę - smakują mi, opinia reszty zaś mnie nie obchodzi. Tyle że dzisiaj ciasto przygotowałam nieudolnie. Zwyczajnie zrobiłam za rzadkie. Nie pomyślałam, żeby dosypać mąki albo coś, tylko wstawiłam je do pieca. To moje bardzo udające się ciasto (zmodyfikowany przepis od Kingi -znajduje się tutaj). Jakoś miałam nadzieję (sic!), że jednak tylko wydaje mi się zbyt lejące (konsystencja ciasta naleśnikowego, więc moja nadzieja na jego wyrośnięcie była naprawdę duża...). Po dziesięciu minutach zajrzałam - a tu nic się nie dzieje, ciasto nie rośnie. Zrobiło mi się źle. Tak się starałam, a tu nic mi nie wychodzi. :( Miałam chęć zawieźć ciasto we wtorek na Ursynów, a tu jak zwykle nic się nie udaje. No tak, taki dzisiaj beznadziejny dzień... I w tym momencie mówię sobie: STOP! Zauważyłam, że wskoczyłam w tryb negatywnego myślenia, zniekształceń poznawczych. A kiedy ostatnio mi się ciasto nie udało? - pomyślałam. Nie mogłam sobie przypomnieć... No cóż, myślałam sobie dalej, najwyżej będzie zakalec, ale zakalcowate ciasta są pyszne, lubię je, bo są wilgotne, a poza tym - przecież nikt nie musi wiedzieć, że TYM RAZEM ciasto mi nie wyszło (Pani Małgosiu, czyta to Pani? :)). Dla Joli na wtorek upiekę nowe, zresztą przecież nie muszę, bez ciasta też mnie przyjmie. I zajęłam się dalej robotą, kot sobie hasał po balkonie. Kiedy skończyłam gotować rosołek, makaron do niego, a pieczarki były już zdecydowanie martwe poprzez uduszenie, zapachniało ciasto. Wyrosło - może nie pokazowo, ale wyrosło, pękło ("uśmiechnęło się"), po sprawdzeniu patyczkiem okazało się, że jest bez zakalca... I kiedy uśmiechnięta jak ciasto wychodziłam z kuchni, przypomniałam sobie poranny wpis. :)
Nie chcę powiedzieć, że tamto straciło na aktualności. Ale nie chcę też gromadzić w swoim życiu - a już na pewno tu, na blogu - samych negatywów. Tyle rzeczy sprawia mi radość. Czasem brak tego najbliższego "ludzia", ale przecież mam tyle innych powodów do bycia zadowoloną.
I na sam koniec już dodam, że nie ośmieliłabym się tego wszystkiego, co wyżej napisałam, dzisiaj dodać, gdyby Kinia akurat wczoraj nie powiedziała mi, że gdy ona prowadziła prywatnego bloga, to dawała nieraz kilka wpisów dziennie. I akurat dzisiaj właśnie taką potrzebę uczułam, a chyba byłoby mi głupio, gdyby Kinia wcześniej mi tego nie powiedziała. Powiesz mi coś jeszcze...? :)

Brakuje mi ludzia

Wczoraj były walentynki. Myślałam, że uda mi się pominąć je wyniosłym milczeniem, ale jednak nie. Więcej – wzbudziły emocje dawno nieodczuwane. Niestety, nie chodzi o emocje pozytywne, a raczej dosyć smutne.
Jestem sama już jakiś czas. Nie z własnego wyboru, choć od pewnego momentu zaakceptowałam ten fakt i przestałam trwać w bojowej gotowości, by kogoś znaleźć. A raczej – sądziłam, że akceptuję ten fakt. Tak jest lepiej. Tym bardziej że nie jestem w związku nie z własnej winy. Chociaż… winy? Czy tu można mówić o jakiejś winie – mojej czy niemojej? Raczej tak się ułożyło. Źle wybierałam albo źle trafiałam, nie wiem. Może zresztą dobrze, tylko w nieodpowiednim czasie. Czy to ma zresztą teraz znaczenie? Poddałam się losowi, przeznaczeniu czy jak to jeszcze określić. I stwierdziłam, że łatwiej mi będzie, jeśli spojrzę na to metodą szklanki do połowy pełnej. Życie w pojedynkę ma swoje zalety. Na pewno można się do niego przyzwyczaić. Ma się czas na swoje pasje (o ile takie są… ale lepiej je mieć :D). Konsekwencje podejmowanych decyzji dotykają tylko mnie. Tak naprawdę życie nie różni się wiele od życia w parze. Też można chodzić do kina czy teatru, i to przecież też nie samotnie, jeśli się nie chce. Są przecież znajomi, przyjaciele. A święta typu walentynki obchodzi się szerokim łukiem ;) i nawet można powiedzieć, że to lepiej.;) Nie ma nerwów, czy on pamiętał, gdzie pójdziemy, niezręcznych sytuacji, że np. trzeba się dogadać, bo przecież walentynki, że trzeba coś kupić i cieszyć się z tego, że on w ogóle pamiętał i udawać, że prezent nie jest najważniejszy (lub czasem – udawać, że wybrał wspaniałe perfumy albo bieliznę, nie przypominać, że rok temu TEŻ kupił to samo i wtedy powiedziałam, że to akurat mi się nie podoba, albo zaakceptować film, jaki nasza druga połówka wybierze i przez cały seans tłumaczyć sobie: „najważniejsze jest to, że jesteśmy tu razem”:)). To przecież dzień jak każdy. Też trzeba zrobić korektę, ugotować obiad, nakarmić kota czy odkurzyć mieszkanie, a potem obejrzeć sobie serial.
Tak właśnie myślałam. W tym roku w ogóle podeszłam do tematu walentynek tak spokojnie, że zapomniałam o nich. Na pewno duże znaczenie ma fakt, że nie chodzę tyle co kiedyś po mieście, więc ominęły mnie reklamy marketingowe, które wykorzystują każdą okoliczność, by zarobić. A więc i takie amerykańskie święto. (Nie wiem zresztą, czy amerykańskie, ale na pewno nie ma korzeni w prasłowiańskich wierzeniach – nasza jest za to noc Kupały. Pamiętam, jak pewien pan mówił, że on woli celebrować to święto… I celebrował, nieledwie co noc, jeśli tylko miał z kim). Umówiłam się na ten dzień z koleżanką, zamówiłam żwirek dla kota z dostawą do domu, miałam zamiar coś upiec, żeby było na weekend coś słodkiego na deser. I miał to być miły weekend, jak zawsze.
Najpierw okazało się, że skoro w piątek walentynki, to spotkanie z koleżanką będzie trochę wcześniej, bo jednak wypada, by po powrocie z pracy mąż zastał ją w domu. Ok, fajnie że w ogóle nie uznała, że spotkanie jest niemożliwe „z powodu że walentynki”. Potem pani, która miała dowieźć żwirek, zadzwoniła, że idzie z mężem do kina, więc czy dostawa mogłaby być kiedy indziej… Jasne, nie ma większego problemu, zwłaszcza że zamieniła termin z piątku wieczór na sobotę rano, więc kot tego bardzo nie odczuje. ;) A pani przecież miła, znamy się już troszkę, bo często kupuję w zwierzowisko.pl. Już jednak wczesnym popołudniem zorientowałam się, że jeśli chcę z kimś porozmawiać, to… pewnie po weekendzie. Bo przecież walentynki, o których większość oczywiście mówi z przekąsem, że są ponad takie zwyczaje, ale już ostatecznie muszą/powinni/skoro kupił te bilety… Jeszcze może gdybym była zaniedbaną żoną, to spotkałabym się z większym zrozumieniem, dzwoniąc do kogoś czy proponując wspólny wypad gdzieś. Jestem jednak wyzwoloną singielką, więc powinnam sobie radzić sama.
Nie, ja nie mam pretensji do swoich znajomych. Przecież nie chciałabym umawiać się w walentynki na kolację dla trojga.;) Nie o to chodzi. Po prostu przy wczorajszej okazji zobaczyłam, ile jest dni, wieczorów, świąt, kiedy człowiek „pojedynczy” zostaje sam. Fajnie, że miałam chociaż kota przy sobie i razem z nim obejrzałam na dvd „Co się wydarzyło w Madison County”. (Nawiasem, nie zrobiło na mnie aż takiego wrażenia, jak oczekiwałam. Być może dlatego, że sztuka w teatrze „Po drodze do Madison” z Dorotą Segdą i Danielem Olbrychskim, którą widziałam w ubiegłym roku, była dla mnie o niebo lepsza. O wiele lepiej pokazała, jak rodzi się uczucie między bohaterami. Uwierzyłam w to uczucie. W filmie mnie ono nie przekonało za bardzo…). Taki jest porządek rzeczy, że stare panny tulą się do kota (na razie jednego – podkreślam: na razie… :)).
Bo nie czuję się singielką, tylko właśnie starą panną. Nie chodzi o stereotypy, tylko stan psychiczny. I właśnie – określenie źródła samotności. Wiem, że życie wciąż przede mną, że jeszcze mogę kogoś spotkać i z nim się związać. Wiem to… tylko że w to nie wierzę. I nie twierdzę tego z jakimś rozgoryczeniem, żalem do kogoś, złością czy pretensją. Tylko tak trochę ze smutkiem. Bo jaki sens ma takie życie w pojedynkę? Na pewno ma, ale dla mnie – ciut za mały. Staram się, jak pisałam wyżej, widzieć szklankę do połowy pełną. Ale chciałabym się nie starać, tylko po prostu ją widzieć. Brakuje mi swojego ludzia. Brakuje mi uczucia, że żyję dla kogoś. Wtedy tylko – w to wierzę – udałoby się nadać życiu sens.

piątek, 14 lutego 2014

Sympatyczna historia z piramidą w tle

Dzisiaj - walentynkowo. Historia dziewczyny szukającej - jakże by inaczej - uczucia przez internet. Naturalnie jest to fikcja, a wszelkie podobieństwo do osób i zdarzeń rzeczywistych naturalnie jest niezamierzone i przypadkowe. :)

„Szukam Pani, która wyjedzie ze mną na wakacje w listopadzie, najchętniej do Egiptu”. Tak mniej więcej napisał Wojtuś na swoim profilu pewnego sympatycznego portalu internetowego. Odpisała, że ona chętnie. W sumie czemu nie? Pieniądze miała, czas też – zrezygnowała przecież z pracy w szkole, w Egipcie nigdy nie była, a tylu znajomych traktowało to jako oczywistość. Więc czemu nie ona? A że z obcym facetem? I cóż takiego może się stać? Nie zabije mnie przecież, paszportu trzeba po prostu pilnować, żeby nie zostać gdzieś znienacka sprzedaną. I tyle, mówiła. Zażartowała raz do koleżanki, która pytała, czy nie boi się gwałtu. Raczej tego, że nic nie będzie, odparła ze śmiechem. A może, snuła romantyczne myśli wciąż głupia i naiwna gąska (mimo wszystkiego, co doświadczyła!), może będzie coś więcej, może mnie pokocha? Jest starszy, to dobrze, lubiła takich przecież. Wyobrażała sobie, że taki pan wie, czego chce od życia, od ludzi. To, że się nie ożenił do tej pory…? Cóż, zdarza się, może ma za sobą jakieś bolesne doświadczenie, może po prostu nie znalazł zrozumienia u żadnej ze spotkanych kobiet? To się zdarza, ona przecież wiedziała…
No więc może ten wyjazd coś zmieni. Spotykała się z Wojtusiem przed wyjazdem, powinni się w końcu trochę poznać wcześniej. Było miło, choć starała się myśleć, że jest lepiej niż tylko miło. Teraz by wiedziała, że to nie wyjdzie. A może nie? Nieistotne.
Polecieli do Egiptu zaraz tak na początku listopada. Już na lotnisku pojawiły się sygnały, że może być „nie halo”. On był nieustannie zajęty komórką lub laptopem. Ona tak bardzo chciała, by on wreszcie zaczął przełamywać ten coraz bardziej męczący koleżeński dystans. Sama nie umiała, tak jak na wcześniejszych spacerach, po prostu wziąć go za rękę. On nie ułatwiał sprawy. Bo nawet gdy się odważyła, on był bierny i traktował sprawę „po dżentelmeńsku”. Pozwalał, ale sam nie oddawał ciepła. Później, po powrocie, mówiła, że egipskie palmy miały więcej empatii…
Złe warunki pogodowe sprawiły, że odlot opóźnił się o prawie 12 godzin. Na dodatek samolot mógł wystartować z Katowic, nie z Okęcia. Więc kilka godzin autokarem. Siedzieli obok siebie, on w pewnym momencie przysnął na jej ramieniu. Uznała to za dobry początek. Ale na postoju on zajął się całkowicie i jedynie sobą, a ona… ona miała nadzieję, że później będzie lepiej… Co jej zostało?
Nad ranem znaleźli się w hotelu. Piękne słońce, plaża, obiecujący wiele przyjemności widok miejsca, po którym obiecywała sobie tak wiele. I obok ten, który miał pomóc jej zmienić życie, uwolnić się od słodkiego koszmaru wspominania Misiowej obecności w jej życiu…
Pierwszy dzień wiele nie zmienił w ich relacjach. Zajmował się nią, gdy była potrzeba, ale nie widać było większego zaangażowania. Uprzejmość, nic więcej. Dobre i tyle, myślała i czekała na wieczór. Mieli przecież wspólny pokój… Niemożliwe, żebyśmy tak po prostu poszli spać, myślała dalej. Na myśleniu się skończyło.
Powiedział dobranoc i zasnął.
Kolejny dzień, jeśli coś zmienił, to na gorsze. Obojętny uprzejmy uśmiech na widok jej ubranej w kostium bikini. Wiedziała, że nie ma dużych niebieskich oczu, ale chociaż te długie zadbane nogi… Cóż, nie ruszył go ten widok. Na basenie każde nasmarowało się własnym olejkiem do opalania. Luźna konwersacja, potem każde wzięło własną książkę. Oczy jej się szkliły, ale przecież nie przyjechała tu, żeby znowu płakać! Więc czytała, uśmiechała się, próbowała być miła i serdeczna – z coraz większym trudem. Wieczorem, kiedy siedzieli na balkonie, a on zaczął bawić się swoim aparatem fotograficznym, nie wytrzymała. Po co właściwie chciałeś, żebym tu przyjechała z Tobą, zapytała. Żeby mieć towarzystwo. Odparł bez namysłu i uśmiechu, po czym znów zapadła cisza. Dobranoc.
Ostatnią próbę przetworzenia ich znajomości „w coś więcej” podjęła czwartego dnia. Wojtuś wrócił pod wieczór z nurkowania – podstawowy cel wyjazdu, o czym wiedziała. Jej dzień – wreszcie bez ciążącego milczenia towarzysza podróży – najpierw zapowiadał się super, ale potem było coraz trudniej. Doszła więc do wniosku, że tak nie może być. To na pewno jej wina, że nic między nimi się nie dzieje. Jest za mało kobieca, nie wzbudza męskiego zainteresowania. Ale jest jeszcze szansa. Po całym prawie dniu „rozłąki”, kiedy wreszcie nie byli na siebie poniekąd skazani dwadzieścia cztery na dobę, może spróbować raz jeszcze zaintrygować go sobą i naprawić własne błędy…
Szybki prysznic, żeby zmyć z siebie całodniowy pot i kurz. Teraz którą bluzkę? Majtki, spódnicę? A może jednak inne kolczyki? To później, bo przecież nie zdążę się pomalować. Perfumy, gdzie są? Cała procedura przygotowania została zakończona dokładnie w momencie, gdy on zapukał do pokoju.
Aż niewiarygodne, ale tak właśnie się stało. Otworzyła uśmiechnięta, ożywiona, będąca jednym wielkim oczekiwaniem na jego reakcję. W tle muzyka z MTV, zmierzch… Podniósł brwi z uznaniem, wszedł i powiedział, że idzie się wykąpać. Rzucił graty na podłogę. Ona podjęła ostatnią próbę. Może umyć Ci plecy, zapytała odważnie. Jak chcesz, odparł obojętnie i nie czekając na odpowiedź, poszedł do łazienki, zamykając za sobą drzwi.
Do końca pobytu, dwanaście nocy, spała na proszkach nasennych. Nie sądziła, że się przydadzą, ale jednak. Przetrzymała. I Żanetkę, która próbowała odbić jej Wojtusia (na zdrowie), i wspólne, na samym początku zaplanowane wycieczki, i nawet czterogodzinny powrotny lot, w czasie którego powiedział do niej JEDNO zdanie – bynajmniej nie z własnej inicjatywy…
Potem ze śmiechem opowiadała o tym pobycie. Ale tak naprawdę bolało. Z jednej strony: jego zimna obojętność, z drugiej – świadomość własnej niezaradności. Nie umiała go sobą zainteresować w tak sprzyjających warunkach… Mimo to podjęła kolejną próbę znalezienia sympatycznego pana. Kiedyś musi się przecież udać! :)