środa, 29 października 2014

Miłość do...

Prawie połowę życia temu zakochałam się w pewnym chłopaku. Był starszy ode mnie o całe pięć lat i wcale nie zwracał na mnie uwagi. Mieliśmy wspólnych znajomych, z jego młodszym bratem chodziłam do jednej klasy, więc widzieliśmy się przy wielu okazjach, które starałam się wykorzystać, by zainteresować go sobą. Byłam jednak zielona w te klocki – nawet jeszcze nie Gąska, ale pisklaczek. W pewnym momencie musiałam więc zrezygnować. Wszystko skończyło się ładnie, a właściwie rozmyło wraz z upływem czasu. Towarzystwo wymarzonego (i on też) pokończyło studia, zaczęło dobierać sobie drugie połówki, żenić się i wychodzić za mąż – a ja zdawałam maturę i szłam na studia. I wciąż byłam emocjonalnym pisklątkiem. Po jakimś czasie przestałam widywać na osiedlu większość osób z jego dawnej paczki
Nie pamiętałabym może o tej historii, bo i nie ma czego wspominać. Ale została ona we mnie z powodu książek. W jakimś tam momencie naszej znajomości Darek pożyczał mi książki do czytania. Skwapliwie z tego korzystałam, bo to dawało mi gwarancję następnego spotkania. Darek zaczytywał się fantastyką, której wcześniej nie znałam. Miał naprawdę sporo książek tego gatunku i niezłą kolekcję Nowej Fantastyki”. Początkowo wybierał dla mnie baśnie o jednorożcach i księżniczkach na zamku, dostałam też trochę Tolkiena – i właśnie Carda. I Card ze mną został.
Na początku przeczytałam Grę Endera (wspominałam już o tym). Było to dla mnie odkrycie nowego świata, w którym do dzisiaj przebywam, gdy tylko mogę. Kolejne tomy – Mówca Umarłych, Ksenocyd, Dzieci Umysłu – tylko to uczucie umacniało. Gra Endera wyróżnia się jednak na tle pozostałych części faktem, że główny bohater jest małym dzieckiem i dzieci go otaczają, gdy w pozostałych częściach mamy do czynienia już ze światem dorosłych. Wszystkie części spaja jednak postać Endera i bliskich mu osób. Akcja rozpoczyna się na Ziemi, ale szybko przenosi się na odległe planety Galaktyki.
Mały, sześcioletni Ender, został wybrany na głównego przywódcę w kolejnym etapie wojen z Robalami (w kolejnych tomach zwanych już Formidami). Wojna rozgrywa się za pomocą komputerów, a chłopiec nie wie, że gra, którą toczy na terminalu, jest decydującą walką ludzkości. W kolejnych częściach Ender wędruje przez Galaktykę, przelotnie zatrzymując się na różnych planetach, by wreszcie osiąść na Lusitanii i tam przeżyć resztę życia u boku Novinhy i jej dzieci.
Jeśli jednak ktoś chciałby zostać na Ziemi, może sięgnąć po cykl Sagi Cienia, czyli: Cień Endera, Cień Hegemona, Teatr cieni, Cień olbrzyma. Pierwsza część zawiera w sobie treści Gry Endera, ale z innego punktu widzenia. Bohaterem tej sagi jest mały chłopiec, Groszek, ulicznik z Rotterdamu, którego niezwykła inteligencja zwraca na niego uwagę wielu ludzi – niestety, nie zawsze to są przyjaciele. Autor dokonał karkołomnej, moim zdaniem, sztuki, opisując losy Groszka w Szkole Bojowej tak, by były one spójne z wydarzeniami Gry Endera. Moim zdaniem udało się to całkiem nieźle, ale chyba znać trochę wysiłku. (Przepraszam za to zestawienie, ale kojarzy mi się to z Sagą o Ludziach Lodu. J Pokolenie czekało na Wybrańca, który miał uwolnić ród od przekleństwa, tymczasem pojawił się syn Lucyfera, Marco, przerastający magicznymi umiejętnościami przeznaczonego do walki ze złem Nataniela. Autorka musiała w końcu uciec się do jedynego możliwego uzasadnienia, by wytłumaczyć, dlaczego jednak Nataniel podjął ostateczną walkę. Jego największą siłą była bowiem miłość, a z tym nie mówgł się mierzyć nawet Marco. J ). Podobnie Card szukał wytłumaczenia, dlaczego to nie genialny Groszek poprowadził walkę. Mimo niezwykłej inteligencji nie potrafił bowiem – w przeciwieństwie do Endera – zbudować zespołu, teamu, który bez oporów wykonywałby jego polecenia. Naciągane jest to moim zdaniem dlatego, że już w kolejnych częściach cyklu Groszek nie ma z tym problemu. Może nie jest spontanicznie uwielbiany, ale jednak ma bliskich, przyjaciół, a Petra zakochuje się w nim na śmierć i życie. Niemniej rozumiem, że pisząc Grę Endera, Card nie przewidział, że seria kiedyś tak się rozrośnie.
Dodatkowo w Sadze Cienia ponownie spotykamy rodziców Endera – państwa Wiggin, oraz starszego brata Endera – Petera (siostra, Valentine, podróżuje z Enderem po Galaktyce). Zapowiadany jest tom Shadows Alive, mający łączyć serię o Enderze z Sagą Cienia. Nie ukrywam, że jestem bardzo ciekawa.
Seria o Enderze poszła więc dwukierunkowo. Powstały też części łączące się z pierwszym omawianym cyklem. Są to: zbiór opowiadań Pierwsze spotkania w świecie Endera (moje ulubione to Doradca podatkowy – również dlatego, że po raz pierwszy spotykamy tam Jane), Ender na wygnaniu (akcja toczy się chronologicznie pomiędzy Cieniem Hegemona a Cieniem olbrzyma, a jednocześnie – między dwoma ostatnimi rozdziałami Gry Endera). Powstaje też prequel do całej serii, pisany razem z Aaronem Johnstonem: ukazały się dotychczas dwie z planowanych trzech części: W przededniu i Pożoga. Przeczytałam pierwszą część, druga na razie leży i czeka na swoją kolej. Nie jestem jednak rozczarowana, choć oczywiście pojawili się całkiem nowi bohaterowie. Ale tak szczerze: gdyby to nie był Card, to trochę by mnie złościło takie eksploatowanie tematu. A samego Carda prosiłabym, żeby skończył cykl o Alvinie (będzie o nim w kolejnym wpisie), a nie zarabiał na moim uczuciu. ;)

Gra Endera trafiła do moich rąk przez całkowity, ale szczęśliwy przypadek. Wtedy oczywiście bardziej koncentrowałam się na tym, który mi tę książkę pożyczył, i martwiłam się, że nie zwraca na mnie uwagi. Dzisiaj jednak przypomina mi się ta banalna prawda, że z każdej sytuacji możemy wydobyć coś dobrego. Nie wiem, jak potoczyłoby się moje życie, gdyby Darek odwzajemnił moje zainteresowanie. Za to Card zmienił je na ciekawsze. Dzięki temu trafiłam do fantastycznego świata. I za to chciałabym mu w tym miejscu serdecznie podziękować. Może kiedyś, przypadkiem, przeczyta… J

wtorek, 28 października 2014

Kocia potrawka

Kocham bardzo moje kociaki, ale są chwile, że bym je… wiadomo co. Zjadła. :P Zaczęło się już w weekend. Czy zmiana pogody tak mnie uwrażliwiła, czy ostatnie dni, w czasie których stężenie ludzi na metr kwadratowy niebezpiecznie wzrosło – nie wiem. A może jednocześnie i kotkom palemka odbiła? Tak czy owak, dwa aniołki w kociej skórze postanowiły wyprowadzić mnie z równowagi.
Już w sobotę była mała przygrywka. Zdecydowałam się ponownie przeprać wszystkie koce, bo ostatnio po wyjęciu z pralki rzeczy nie pachną tym fiołkowym płynem do płukania, tylko… gorzej. Liczyłam, że może woń zejdzie, koce przeleżały na balkonie, potem w pokojach, na grzejniku po dodatkowym płukaniu – nic. Ale może jeszcze raz spróbuję, pomyślałam zniechęcona, i zdjęłam koc z wersalki. A pod nią odkryłam starą (ale nie aż tak) plamę moczu. Kociego. Fruźki. Ten Strażak Sam niby ogarnął kuwetę, ale po sterylce, chodząc w fartuszku, zgłupiał widać, bo nie zawsze trafiał tam, gdzie powinien. Jedną wpadkę odkryłam natychmiast, ale dlatego, że plama znalazła się w takim miejscu, że można by było i mnie o sprawstwo podejrzewać.;) Sprytna Fruzia z drugim siuśkiem poszła więc troszkę dalej. A ja koce i pralkę obwiniałam… Na szczęście mam w domu zapas Urine Off, dobry środek do wywabiania takich plam – również starych. I jak skomentowała moja koleżanka (która mi ten środek kiedyś poleciła): Off = Uff. J
Kocom jednak tym bardziej kolejne płukanko by nie zaszkodziło. Ponieważ jednak od niedawna mam kłopot z pralką, pomyślałam więc, że najpierw sprawdzę jednak filtr, bo może coś się przytkało… (Tak naprawdę najbardziej chodziło mi o to, żeby coś zrobić, a nie patrzeć na pralkę i myśleć: a może zacznie działać?). Z wzywaniem fachowca wolałam się nie spieszyć, bo może to drobiazg, więc po co płacić? Zresztą z tym fachowcem to też nie taka prosta sprawa… na razie nieważne. Więc dobrałam się do filtra, niestety zbyt radośnie, woda poleciała – i nie pachniało różami… ale jakoś ogarnęłam. Niestety, założyłam filtr niedokładnie, o czym bardzo szybko się przekonałam, puszczając eksperymentalnie małe płukanie. Ileż wody z tej pralki poleciało! Ani się obejrzałam, a w łazience chlupało. Zaczęłam w popłochu zatrzymywać wodę szmatami, jednocześnie odsuwając kosze, miski, kuwetę i… Tak, koty. Ich zainteresowanie było zrozumiałe, ale wybitnie mi nie na rękę. I tak się troszkę przepychaliśmy – ja je przeganiałam, machając rękami i mówiąc, by poszły, a one miały świetną gonitwę. Wreszcie się troszkę zdenerwowałam i pogoniłam koty ostrzej i konkretnej (nie napiszę dokładnie, jak, ale krzywda im się nie stała – nawet się nie obraziły. Fruzia potem nawet się pchała na kolana, jak już opanowałam żywioł). Kiedy ogarnęłam wreszcie temat i uznałam, że dawno nie miałam tak wymytej łazienki, kiedy poustawiałam wszystko na miejscu, kiedy rozwiesiłam mokre szmaty i wypłukałam mopa, kiedy wreszcie umyłam siebie i usiadłam z herbatą – futra podrzemywały grzecznie i przyjaźnie.
Niedziela była sielanką. Niestety, w poniedziałek poszłam do biura zarabiać na życie (mam tak dwa, trzy razy w miesiącu, reszta czasu to praca w domu), a koty zostały same. Na długo, tak wyszło. Oczywiście miski pełne, kuwety czyste, legowiska świeżo strzepane… Po powrocie do domu jednak nie było mi dane zająć się nimi tak, jak nawykły, bo miałam gości. Rodzice przyjechali zobaczyć, jak sobie radzę i czy mogą w czymś pomóc (np. pralkę obejrzeć i ustalić przyczynę usterki w działaniu). Koty latały jak nakręcone, w międzyczasie zjadły, zostały dopieszczone, nikt im złego słowa nie powiedział, chociaż drapały meble na oczach gości (a ja je prosiłam: nie róbcie tego przy ludziach!). Zostaliśmy wreszcie sami. I zapadła noc.
Położyłam się wcześnie, bo po całym dniu w biurze (znów wysokie stężenie człowieków na metr kwadratowy pomieszczenia, a potem jeszcze ludzcy goście) byłam po prostu bardzo zmęczona i zaczynała boleć mnie głowa. Napełniłam miski, zamiotłam koło kuwet i poszłam spać. Nieraz już się tak zdarzało i zawsze koty czuły mój ból. Nie tym razem.
W Koci(zm)a około 3 nad ranem wstąpił jakiś demon, którego pamiętam z majowych czasów (Futro nie daje spać). Łaził po regałach i zrzucał z nich, co się tylko dało. Najgorsze jednak, że ciągle przy tym ni to miauczał, ni to jęczał – jakby ogromnie cierpiał albo potwornie się męczył. Uniesienie powiek i ruch mojej głowy w jego stronę „wyłączały” kota – na moment. Po chwili podejmował działanie ze zdwojoną energią. I nawet to, że wstałam, że rzuciłam mu zabaweczkę, że obudziłam mu Fruzię (:P) – nie zmieniło sytuacji. Po godzinie 5 podjęłam decyzję: wyrzucam futra z pokoju (tak, grzeczną Fruzię też musiałam eksmitować – nie było w pokoju awaryjnej kuwety). Jak pomyślałam, tak zrobiłam, i wreszcie odważyłam się zasnąć. Do 7. Bo wtedy Kociowi udało się wreszcie skutecznie nacisnąć klamkę… ;)
Kiedy wstałam, najpierw nakarmiłam i obsprzątałam towarzystwo, a potem usiadłam sama z poranną kawką i patrząc, jak one spokojnie kładą się do pojedzeniowej drzemki, zaczęłam szukać przepisu na potrawkę z kota.. :D
A na zakończenie Fruzia, która udaje niewiniątko (i trzeba przyznać, że dobrze jej to wychodzi J ):







(Na koniec uwaga, którą zamieszczam z powodu wypowiedzi, jaka pojawiła się pod jednym z wpisów na pewnym kocim forum. Chciałabym, żeby wszystko było jasne, bo oczywiście, że różne ludzie mają poczucie humoru. Wiem, że nie każdy widzi przenośnię w zdaniu: „Obdarłabym go ze skóry”, „Udusiłabym go”, „Zrobiłabym z niego potrawkę”. Możliwe, że niektórzy traktują takie wypowiedzi serio, inni zaś oceniają je jako niesmaczne. Dla mnie jednak to tylko pretekst, by nieco się wyżalić i pozbyć tych nerwików, do których ogony na pewno jakoś tam się przyczyniły, ale bardziej jednak – cały świat).

środa, 22 października 2014

Kreciki, czyli powrót do dzieciństwa

Jeden znajomy zobaczył mnie kiedyś, jak wychodzę z biblioteki. Zaciekawiony podszedł, przywitał się i zapytał, co wypożyczyłam. Próbowałam się wykręcić, ale nie udało się. Jego mina, kiedy zobaczył Dzieci z Bullerbyn, była, jak to się mówi, bezcenna. Potem bawił znajomych opowiadaniem, że czytuję „kreciki”, jak określał literaturę dziecięcą. No ale co z tego?;)
Książki zaczęłam czytać bardzo wcześnie. Czytać nauczyła mnie starsza siostra i już kiedy miałam pięć lat, zaprowadziła mnie do biblioteki. A może miałam sześć… nie pamiętam. To było przecież tak dawno! Żebym jednak mogła wypożyczać książki, musiałam udowodnić, że naprawdę potrafię czytać. (Komu udowodnić? Oczywiście, że siostrze. Być może chciała mieć pewność, że wysiłek prowadzania mnie do biblioteki lub brania dla mnie książek stamtąd będzie opłacalny). Moją pierwszą wypożyczoną książką była więc Agnieszka z orzeszka Krystyny Artyniewicz. Jedyne, co do dzisiaj pamiętam, to tytuł oraz fakt, że czytało mi się bardzo ciężko. Bo to wierszowane było… Ale u siostry test zaliczyłam i później już mnie nie męczyła. Być może jednak właśnie jej zawdzięczam odporność na wierszowaną prozę. ;) Oraz niechęć do czytania lektur, co zawsze było dla mnie zagadką, bo przecież czytanie to moja pasja. Gdy jednak tylko pojawiała się świadomość, że trzeba, natychmiast zapał umierał. Na szczęście wiele z obowiązkowych szkolnych lektur miałam przeczytane już dużo wcześniej.
Lata leciały, a przeczytanych książek było coraz więcej. O niektórych pewnie zapomniałam zaraz po przeczytaniu, do niektórych za to wracałam bardzo często. Jak pisałam we wcześniejszych postach (na przykład TU albo TU), większość książek wypożyczałam w bibliotece. Teraz zresztą też tak robię. I czytam coraz więcej różnych autorów, zwłaszcza że zyskałam dobrą przewodniczkę w tym temacie. J
Ale te pierwsze książki dzieciństwa zostały w pamięci. Niektóre jedynie wspominam i z uśmiechem oglądam znajome tytuły w księgarniach. Po inne natomiast sięgam ponownie. Czasem wypożyczam, ale częściej kupuję. Do biblioteki czasem wstydzę się pójść po takie „dzieła”. Zwłaszcza że nie mogę powiedzieć, że to dla mojego dziecka. :P Nie zawsze też mam ochotę tłumaczyć się ze swoich wyborów, a choć panie w bibliotece są na ogół bardzo miłe, to czasem widzę ich zdziwione miny… Kupione zaś mają również tę zaletę, że można po nie sięgnąć zawsze wtedy, gdy ma się na nie ochotę.
Mimo że dawno wyrosłam z większości „krecików”, to czasem mam wielką ochotę do nich wracać. (To jeden z powodów, dla których żal mi, że nie mam dzieci – mogłabym czytać z nimi.;) Niektóre książeczki sobie kupiłam i po prostu jest to mój mały sekret, ale niektórych nie mogę znaleźć nawet online. Zostają jeszcze antykwariaty i niedawno udało mi się wreszcie znaleźć serię o Kaktusach Wiktora Zawady – Kaktusy z Zielonej ulicyWielka wojna z czarną flagąLeśna szkoła strzelca Kaktusa. To już takie bardziej „krecie nastolatki” niż „kreciki”, ale ten cykl czytałam z podobnymi wypiekami, jak serię o przygodach Tomka Wilmowskiego (autorstwa Alfreda Szklarskiego) czy jeżycjadowy cykl Małgorzaty Musierowicz (to zresztą czytam do dzisiaj, chociaż nowsze pozycje nie mogą się w żaden sposób równać z tymi pierwszymi. Ale sentyment robi swoje…).
Starszymi krecikami były też dwie książki Eleanor H. Porter – Pollyanna Pollyanna dorasta – które niedawno nabyłam i znów przeczytałam. Wspaniała historia o dziewczynce, która wciąż próbuje „grać w zadowolenie”, czyli szukać pozytywnych stron w każdym aspekcie życia i przekonywać o tym innych. Z prawdziwym wzruszeniem czytałam to niedawno po raz kolejny, ale niestety, moja nastoletnia siostrzenica tego zachwytu nie podzieliła. Kulturalnie oddała mi po jakimś czasie nieprzeczytaną książkę, mamrocząc pod nosem jakieś „dużo zadane miałam” i inne wykręty. Dociśnięta, przyznała, że nie pasowało jej. J Cóż, miało prawo, w końcu pierwsze wydanie książka o Pollyannie miała w 1913 roku…
Za to najprawdziwszymi „krecikami” z pewnością są poniższe pozycje. To taki luźny przegląd książek, które najbardziej – z różnych przyczyn – zapadły mi w pamięć. Niektórych tytułów też nie pamiętam lub nie jestem pewna, czy nie łączę w jedno kilku pozycji. Z niektórych za to został mi praktycznie tylko tytuł – chociażby Tajemniczy ogród czy Mała księżniczka. Może jeszcze uda mi się po nie sięgnąć, bo kojarzy mi się to z czymś magicznym – a może właśnie nie warto tej magii zacierać?

Moje „kreciki” (kolejność przypadkowa)

Na pewno wiele osób pamięta Karolcię Marii Krüger. Sympatyczna opowieść o przygodach małej dziewczynki, Karolci, która znajduje niebieski koralik spełniający życzenia. Wraz z kolegą Piotrem przeżywają dzięki niemu mnóstwo niezwykłych przygód. Koralik służy też pomocą w walce z czarownicą Filomeną. Czy zdziwi kogoś, że długo takiego koralika wypatrywałam? Do dzisiaj pamiętam tę książkę, jak również marzenie, by przeczytać część drugą – Witaj, Karolciu – z jakiegoś powodu dla mnie niedostępną. Wreszcie się udało, ale chyba ciut za późno, bym mogła z równym napięciem i zaangażowaniem śledzić losy znanej już pary przyjaciół, przeżywającej kolejne przygody, tym razem z niebieską kredką. Ze zdumieniem też niedawno odkryłam, że Karolcia ma już swoje lata (napisana w 1959 roku), ale przecież jakie to ma znaczenie dla świata baśni…? Z sentymentem i wzruszeniem wspominam też książki o Doktorze Dolittle. Kolejne części cyklu po prostu pochłaniałam całą sobą! I do dziś nie minęła mi zazdrość o umiejętności doktora. Jak bardzo bym chciała nauczyć się mowy zwierząt! Ależ bym sobie z moimi kociastymi porozmawiała! ;)
Innymi książkami „krecikowego okresu” są historie o Mary Poppins, w polskim przekładzie czasem nazywanej Agnieszką, autorstwa Pameli L. Travers. Mary PoppinsMary Poppins wracaMary Poppins otwiera drzwi i Mary Poppins w parku – cztery zasadnicze części cyklu, które wypożyczałam na okrągło. Potem chyba pojawiły się jeszcze inne części – np. Mary Poppins na ulicy Czereśniowej (?) – ale nie pamiętam już, czy wtedy je czytałam. Możliwe, że tytuły te kojarzę z powodu przeszukiwania internetu w ostatnim czasie, właśnie podczas prób wynalezienia sklepu, w którym można to nabyć. (Nie znalazłam, jak na razie, albo były to jakieś luksusowe wydania – z równie luksusową ceną, gdy ja nie chcę dopłacać za lakierowaną okładkę i nowoczesne ilustracje, ale szukam klasycznego, dawnego egzemplarza). Tak czy owak, historia niani, która na swojej parasolce przylatuje do domu państwa Banksów, została w mojej pamięci na długo. Chyba również dlatego, że Mary była nianią inne niż wszystkie. Nie szczebiotała do dzieci słodko i nie starała się ich rozpieszczać, a przeciwnie – potrafiła być szorstka, a nawet wręcz nieuprzejma. Mimo to Janeczka i Michaś Banks nie narzekali, bo tak naprawdę niania nie tylko nie robiła im krzywdy, ale szczerze o nich dbała i wzbogacała ich świat o magię. Przenosiła swoich podopiecznych w głąb wiszącego na ścianie talerza, zdejmowała namalowane na chodniku pyszności, by dać je dzieciom do zjedzenia, prowadziła je do swoich krewnych, z którymi dzieci spędzały niezapomniane chwile, np. galopując na cukrowych laskach. Po takim dniu Janeczka i Michaś nigdy nie mieli pewności, czy wszystko to działo się naprawdę, czy jedynie było pięknym snem. Na końcu każdej książki Mary Poppins odchodziła tak samo nagle, jak się pojawiała. To też sprawiało, że kolejne spotkania były tym bardziej cenne. I gdzieś też chyba we mnie zostało uczucie, że niezwykłe osoby spotyka się na chwilę…
W „krecikowym” rankingu ważne miejsce zajmuje oczywiście Astrid Lindgren, a zwłaszcza jej dwa utwory: Bracia Lwie Serce i wspomniane na początku Dzieci z Bullerbyn. Wróciłam do nich całkiem niedawno. Okazało się, że losy tytułowych braci – Jonatana i Karola (Sucharka) – najpierw w realnym świecie, a potem w Nangijali, wciąż wyciskają mi łzy z oczu… Natomiast przygody w Bullerbyn są równie zabawne, jak wtedy, gdy czytałam to pierwszy raz. J I przypomniały mi, że przecież od dawna chciałam poznać Skandynawię.
Najukochańszą jednak książką z dzieciństwa pozostaną jednak Baśnie Andersena, a wśród nich najbardziej Mała Syrenka. Ale też inne: Królowa ŚnieguCzerwone trzewiczkiDziewczynka z zapałkamiSłowik… Zupełnie nie przekonują mnie obecne Disneyowskie wersje tych historii, zwłaszcza Mała Syrenka – Arielka. To zupełnie coś innego! Przecież w życiu nie zawsze wszystko kończy się szczęśliwie. Baśnie Andersena mają ten smutek, ale przy tym – przesłanie i mądrość; dla dziecka czasem za trudne czy niezrozumiałe.

Może czasem warto wrócić do takich „krecików” z dzieciństwa, a tym samym do świata dziecka? Odkryć te książki na nowo, inaczej? Mam do dzisiaj zbiór wierszy Włodzimierza Słobodnika Czary-mary. Niedawno wyciągnęłam je z jakichś czeluści regału i się zachwyciłam. (Wiersz o kocim państwie – Mruczysławowie – wręcz mnie urzekł). Ale wcześniej te wiersze po prostu mnie nudziły. Czy lepiej takie „kreciki” zostawić we wspomnieniach, nie ruszać ich, nie konfrontować? Nie wiem. Ale chyba dobrze mieć w sobie takie lekturowe dzieciństwo. Jeśli dla nas już trochę za późno, to może warto poczytać dzieciom? (Nie muszą być własne).

A jakie są Twoje „kreciki”? J



sobota, 18 października 2014

Opowieść (sfrustrowanego) Kocia

Fruzia jest już po zabiegu. Nie było to łatwe przeżycie dla nas wszystkich, choć każdy odczuł to inaczej. Fruzia, wiadomo, była główną bohaterką: to ją usypiali (podobno standardowa dawka narkozy nie zadziałała i trzeba jej było tego towaru dorzucić), to ona musi się wygoić, to ona w związku z tym biega w fartuszku. Wróć: jakie biega. W fartuszku się nie biega, w fartuszku się leży lub idzie tak, by wzbudzić współczucie i wyrzuty sumienia: kroczy się nieco chwiejnie, a tylne łapy należy podnosić niczym bocian na łące. Tak, żeby dać do zrozumienia, jak kotu w tym niedobrze… Większość dnia w fartuszku mija na leżeniu i obserwacji otoczenia. Tyle że bez niej mało co się dzieje. Kocio jest smętny, nie rozumie, czemu nie mogą się pogonić, dlaczego nie pozwalam jej przewracać i kopać tylnymi łapami, gdzie się da…
Tak naprawdę  to największy stres miałam z powodu Kocia. Fruzia znosi wszystko dzielnie i z godnością (a raczej resztkami; bo zachować pełną godność w fartuszku ochronnym to duża sztuka!). Tymczasem Kocio, odkąd wróciłyśmy z lecznicy, jest mniej lub bardziej nieszczęśliwy. Pewnie opowiedziałby o tym tak:
Zaczęło się niewinnie: najpierw późnym wieczorem zostały schowane miski z jedzeniem. Pewnie znowu chce nas karmić według jakichś książkowych zaleceń… ale chwilowo nic mnie to nie obchodzi. Brzuszek na razie pełny, ciepło, można spać. Ale rano okazało się, że misek wciąż nie ma na swoim miejscu. Jeszcze się nie martwiłem, bo AŻ TAK głodny nie byłem. Zresztą nikt nie jadł, nawet Ona (w myślach nazywam ją swoją ukochaną mamusią – wiem, że to nie kot, ale dba o mnie i dogadza. Widzę, że się stara, i tak naprawdę to doceniam… ale nie mogę przecież tak po prostu tego powiedzieć. Muszę zachować kocią godność). Potem jednak spakowała Fruzię i gdzieś obie poszły. Zostawiła mi miseczkę z chrupkami, więc zacząłem się niepokoić dopiero wtedy, gdy wróciła bez Fruzi. No jak to tak? Fruzia jest taka fajna! Uwielbiam się z nią bawić, a już najbardziej – wylizywać. No i jest kotem, to najważniejsze. Wprawdzie czasem nie daje mi spokojnie zapolować na piórka albo pcha się do mojej miseczki, no i rzadko sprząta po sobie w kuwecie (zgroza… ale ja jej pokazuję, jak się to robi; może się nauczy), ale i tak z nią jest fajnie. A tu nagle miałoby jej nie być? Postanowiłem jednak poczekać na rozwój sytuacji. My, koty, nie panikujemy na wyrost. Wylizałem więc swoje futerko i poszedłem spać. Obok Niej, żeby mieć ją na oku, gdyby się okazało, że gdzieś schowała Fruzię. Albo gdyby coś jadła.
Dobrze, że spałem obok, bo parę godzin później znów coś zaczęło się dziać. Wyszła z domu, beze mnie – dobrze, bo zacząłem się trochę bać, że mnie też gdzieś zaniesie. Wróciła jednak szybko, ale z Fruzią! Fruzia! Fruzia! Fruzia…? To ty??? Co się dzieje, czemu wychodzisz z tej klatki tak dziwnie? I tak ci się nogi plączą? Ojej, jaki dziwny zapach… Już, już lecę cię wylizać!
…Dlaczego mi nie wolno???
Dzieje się coś dziwnego. Odkąd Fruzia wróciła, nie mogę ogarnąć. (Tematu, tematu – z kuwetą sobie radzę). Ma na sobie coś – słyszałem, że „to” nazywa się fartuszkiem. Dlaczego KOT ma chodzić w ubraniu? To okropnie przeszkadza przy myciu. Fruzi to nie przeszkadza? Jakaś dziwna jest, odkąd ją ubrali. Prawie nie skacze, o zabawach ze mną nie ma mowy – Ona też nie pozwala, ale i Fruzia nie reaguje na zaczepki. God, spraw, żeby mnie nie ubrali w coś takiego, bo przestanę być kotem… Chciałem parę razy pomóc Fruzi pozbyć się tego fartuszka. Gdzie tam! Jak tylko podchodzę, to już mnie odganiają. To chociaż bym wylizał Fruzię, żeby zaczęła pachnieć kotem. Też nie wolno. Chyba focha strzelę.
[Wtrącę się na moment. Jeśli Kocio okazuje fochy przez mizianie, to go chyba zacznę prowokować… :D]
Fruzia całe dni leży albo leży i śpi. Najczęściej na podłodze lub łóżku, albo tam, gdzie Ona ją położy. Sama Fruzia nie skacze. Co jej zrobili? Zachodzę w głowę, a jednocześnie kombinuję, kiedy to się skończy. I czy kiedykolwiek? A może F. zostanie na zawsze w fartuchu? Masakra normalnie. Ale jest światełko w tunelu, bo widzę, że czasem to ubranie jest zdejmowane. I już raz mogłem i ja pomóc F. w myciu! Może będzie lepiej…
Rzeczywiście, światełko w tunelu jest. Fruzia już zaczyna się po kryjomu wydłubywać z ubranka. Skoro czuje taką potrzebę, to pewnie czuje się coraz lepiej.
A ja? Ja wolę zapomnieć o pierwszej godzinie po przyniesieniu jej do domu, kiedy przerażona patrzyłam, jak Fruzia, jeszcze otumaniona tą narkozą, wychodzi z transporterka, próbuje biegać, wskakiwać na parapety, lizać się… Kiedy do pomocy w tej ostatniej czynności ruszył Kocio, zrozumiałam, że kotę trzeba jak najszybciej ubrać w fartuszek. Tyle że po zawiązaniu ostatniego troczka Fruzia mi się wyrwała, zrobiła salto w powietrzu… i zwymiotowała. Poleciałam z nią z powrotem do weterynarz (na szczęście bliziutko), gdzie koteczka została ubrana i zasnęła. Wróciłam i dopiero mogłam sama się wykąpać, przebrać i zjeść duuuużo lodów. Na ostudzenie emocji. Później już było tylko lepiej. Fruzia w ubranku to taki kot-automat. Słabo reaguje na bodźce, słabo skacze, słabo się bawi. Jedzenie w normie. :D I jeszcze się przylepą zrobiła: leży najchętniej na mnie, śpi na mnie albo na mojej ręce… może ją w tym fartuchu zostawię na dłużej….? :D

Nie, proszę, nie!!!!

 I parę fotek:


Pierwsza doba. Fruzia jeszcze rozpędem wdrapywała się na swoje ulubione miejsca...

...ale bardzo nie chciała zdjęć. A to przecież pamiątka na całe życie. J



Mała Fruzia czy przerośnięty stary krasnal?

Pogodziłam się z losem...
 Potem zmieniłyśmy kolory:


Trzeba dbać o siebie w każdej sytuacji.



To ja. Fruzia.


Dziewczyny lubią fiolet.




Kolory jesieni. 


Teraz mogę się pokazać.


czwartek, 16 października 2014

Ludzie listy piszą… albo e-maile

Jakiś czas temu usłyszałam o niestosowności zwrotu „Witam” w mailach, zazwyczaj oficjalnych, który to zwrot miał pełnić funkcję synonimu „Dzień dobry”. Podobno są osoby, które nie odpisują na maile, rozpoczynające się tym zwrotem.
Przyznam szczerze, że pewnie nie zastanawiałam się nad tym wcześniej zbyt intensywnie. Owszem, korespondencję mailową prowadziłam i prowadzę już od dawna, na pewno więcej i częściej wysyłam e-maile niż listy tradycyjne, papierowe. (Swoją drogą, mam koleżankę, która w czasie studiów z uporem maniaka wysyłała kartki pocztowe, a nie e-kartki, i pisała do przyjaciółek zostawionych w rodzinnej miejscowości listy na zwykłym papierze. Długopisem… Kiedyś i ja dostałam taki list, kiedy z kolei była na wakacjach w domu. Odpisałam na komputerze, podpisałam się odręcznie, i wrzuciłam do skrzynki. Okazało się bowiem, że nie umiem już takich ilości tekstu napisać długopisem). Kiedyś postanowiłam nabyć papeterię ozdobną, właśnie w celu pisania do wspomnianej koleżanki. Nagabnięty o to pan w sklepie papierniczym powiedział, że ma jedynie koperty. Papeterii nie, bo już się jej nie używa. „Kto jeszcze tradycyjne listy pisze?”, spytał retorycznie, jak sądził, pan. Mogłam odpowiedzieć, że Asia, ale w sumie… dla jednej Asi papeterię produkować… Nie, to nie był argument. Więc poczułam się usprawiedliwiona.
Zanika nie tylko papeteria, ale i sztuka pisania listów. Bo e-mail to już zdecydowanie coś innego. Poza tym wciąż jest to coś nowego, a więc do końca nieusystematyzowanego. Pamiętam, że jak chodziłam do szkoły podstawowej, uczono nas, jak pisać listy. Jakie formy powitania, zakończenia, kompozycja… Potem na kursach języków obcych ze zdumieniem dowiedziałam się, że nagłówek powitalny w listach niemieckich nie jest stawiany pośrodku, ale równany do lewej. A potem to wszystko, ta cała wiedza, okazało się zbędne, bo podczas pisania maila korzysta się z elektronicznego edytora. I wzorców angielskich, które przeniesione na język polski czasem wprowadzają komplikacje.
Bo na przykład w polskiej tradycji (ależ górnolotnie zabrzmiało) przyjęte jest, że po nagłówku powitalnym stawiamy wykrzyknik, a następne zdanie zaczynamy w nowym wierszu, od akapitu. A skoro to nowe zdanie, to wielką literą. Pamiętam też pewne formuły, typu „W pierwszych słowach mojego listu chciałabym Cię serdecznie pozdrowić”. Zauważmy przy okazji, że zaimek „ty” (odmieniony) pisany jest wielką literą. Nie znają tego inne nacje. Może przyczyna leży w tym, że z wolna świat przyjmuje wzorce amerykańskie, w powszechnej opinii uważane za nieformalne, swobodne, pozbawione gorsetu konwencji. Ucieka jednak, że wynika to również ze specyfiki języka angielskiego, gdzie „you”, to zarówno „ty”, jak i „wy”. A z kolei forma „wy” naszym wschodnim sąsiadom pozwalała unikać niepolitycznej formy „pan/pani”. Żeby za szybko jednak kogoś nie „tyknąć”, mówiło się „wy, towarzyszu” – i problem z głowy.
Wracam do listów. Jak piszemy dzisiaj maile? Zacznijmy najpierw od nieoficjalnych. Załóżmy, że piszę list do wspomnianej Asi, ale wysyłam go pocztą elektroniczną. Piszę więc zwrot powitalny, po czym… stawiam przecinek. Bo tak nas uczą wzorce zachodnie (nie pamiętam, jak to jest w listach niemieckich, przyznam szczerze, ale wtedy mnie takie niuanse nie interesowały. Uczył się człowiek niby dla siebie, ale najpierw jednak trzeba było zaliczyć materiał na ocenę. Co skutkowało tym, że po wypluciu owej wiedzy na sprawdzianie, jakoś nie zawsze ona zostawała…). Więc od razu dylemat: jaką literą zacząć pisać w następnym wierszu? Ja piszę wielką, choć mam przy tym czasem dyskomfort. No, można jeszcze po prostu pisać w jednym ciągu, bez akapitów… ale to jakoś „nielistowo” wygląda. I mało przejrzyście.
Ale do koleżanki mogę pisać, jak mi się chce, zazwyczaj zna się taką osobę i wie, że zrozumie/nie zrozumie, jak będziemy pisać skrótami czy obrazkami. To już jest sprawa między nami, choć osobiście uważam, że im większy szacunek chce się komuś okazać, tym staranniej się pisze. Jeśli jednak coś będzie nie tak, to koniec świata nie nastąpi (mówię o normalnych relacjach i prawdziwych koleżankach, a nie fałszywych, zarozumiałych zołzach).
Co innego w korespondencji oficjalnej. Tutaj warto się postarać, bo wiele można stracić. Uważać trzeba na wszystko, zaczynając od tego ryzykownego nagłówka. Moim zdaniem najbezpieczniejsze są formy oficjalne i ogólne. Nie przyszłoby mi do głowy napisać „Witam” w mailu z aplikacją na jakieś stanowisko. Preferuję formy „Szanowna Pani” lub „Szanowny Panie”, jeśli zaś adres jest typu kadry@nazwafirmy.pl (adres wymyślony), więc brak imiennego odbiorcy, piszę „Szanowni Państwo”. Wysyłając maila do profesorów na studiach (i doktorów oraz magistrów) dodawałam tytuł/stopień naukowy. Najbardziej drażliwi na tym punkcie są chyba doktoranci, ale zdziwiłabym się, gdybym nie otrzymała odpowiedzi na swój list tylko dlatego, że napisałam „Szanowny Panie Magistrze” (aczkolwiek słowo „magister” dodawałam tylko wtedy, gdy wiedziałam, że ktoś bardzo tego chce). Sama, prowadząc zajęcia ze studentami, otrzymywałam od nich korespondencję, i niektóre nagłówki budziły mój uśmiech, ale i nieraz drażniły. Najbardziej nie lubiłam chyba, gdy ktoś pisał do mnie: „Szanowna Pani Agnieszko!”. To dodawanie imienia burzyło nieco ten oficjalny dystans i dla mnie zakrawało z lekka na jakąś taką protekcjonalność. (Swoją drogą, używanie naszego imienia – np. w sklepach czy newsletterach – nawet w połączeniu z formą „Pan/Pani”, nie jest chyba najmilej widziane. Tacy bardzo młodzi dorośli mogą nie widzieć w tym problemu, ale ci już trochę starsi – i owszem. Jak najbardziej się z tym utożsamiam. J ). Ale odpisywałam i tym osobom, bo jeśli oni nawet zachowali się z lekka niestosownie – najczęściej przecież nieświadomie – to według mnie brak odpowiedzi byłby już dużo bardziej nieelegancki. Jeśli wiedziałam, że spotkam się z tym osobami, np. na zajęciach, to po prostu omawiałam sytuację, nie mówiąc oczywiście, kto tak napisał, ale ogólnie: „Proszę państwa, jeśli piszecie maila do mnie, wystarczy zatytułować tak a tak”. Czasem nie było reakcji, ale przyznam szczerze, że nie ruszało mnie to aż tak mocno. I nie dlatego, że się nie cenię. Przeciwnie, po prostu nie dowartościowuję się przez odpowiednie, moim zdaniem, nagłówki.
Forma „Witam” jako początek maila przez wiele osób uważana jest za neutralną i zręczną, zwłaszcza gdy pisze się do kogoś obcego lub do jakichś kadr właśnie. Niestety, to złe myślenie. W PWN-owskiej poradni językowej temat był wielokrotnie poruszany, np. TU  lub TU. Można tam poczytać, co jest nie tak z tym „Witam”, ale w skrócie (dla leniwych i zabieganych :D): taka forma na początku listu ustala hierarchię; zakłada wyższą pozycję nadawcy. I o to fochują się niektórzy ludzie.
Nie jestem za „witaniem” w mailach. Zgadzam się z niestosownością tej formy. I „lubię” argument – skoro zaczynamy od: „Witam”, czemu nie kończymy: „Żegnam”? Bo już bardziej czujemy niestosowność i możliwość nieprawidłowej zamiany naszej intencji z pożegnalnej formułki na niegrzeczną odzywkę. Jestem też za tym, by maile – nawet te mniej formalne – przygotowywać staranniej przed wysłaniem. Rozumiem, że w smsach czy na czatach nie zawsze można wcisnąć wszystkie ogonki, pisze się skrótami, nie zawsze gramatycznie. To są komunikatory do szybkiej wymiany myśli, gdzie ilość znaków ma znaczenie, a i czas napisania wiadomości gra rolę. Jednak mail to wciąż list. Odbiorcy należy się szacunek wyrażony stosownymi zwrotami, użyciem akapitów i interlinii, odpowiednią literą w formach grzecznościowych, wciąż obowiązujących w Polsce. Odpowiednią to nie zawsze znaczy wielką – ale lepiej przesadzić w tę stronę. J Po prostu, według mnie, e-mail, tak jak kiedyś list, powinien swoją formą – zewnętrzną i treściową – pokazywać: Starałem się, bo cię szanuję.

Ale jednak nie popieram rugowania niegrzeczności (w tych przypadkach rzadko kiedy celowej) tą samą metodą. Wstydziłabym się na niechlujny list odpisać podobnie. To przecież świadczyłoby źle o mnie. A czy mój korespondent potraktowałby to jako lekcję i wyciągnął wnioski? Szczerze wątpię. Lepiej właśnie podesłać wzorzec, na którym mógłby się oprzeć – bo może właśnie nikt mu nigdy nie pokazał prawidłowej wersji? Różnie bywa, zwłaszcza w świecie internetu, gdzie pisze się coraz szybciej, coraz więcej – i niestety, byle jak. Wciąż jednak trzeba mieć nadzieję. J

poniedziałek, 13 października 2014

Perypetie Fruzi

Jutro Fruzia ma sterylkę. Koteczka ma ok. 4,5 miesiąca i już dostała pierwszej rujki.
Od samego początku, gdy tylko zdecydowałam się przygarnąć malutką, miałam świadomość, że będziemy musiały przez to przejść. Nie myślałam o tym dużo, po prostu przyjęłam to na zasadzie, że podobnie jak koty się szczepi, tak samo trzeba wysterylizować/wykastrować. Licząc się z tym faktem, odłożyłam z pierwszych dodatkowych pieniędzy kwotę przeznaczoną na zabieg. Chciałam w ogóle, by zabieg został przeprowadzony jak najwcześniej, jeszcze przed pierwszą rują. I dlatego, żeby mi się kotki nie męczyły, jak rujka przyjdzie (bo Kocia niestety też ta sprawa dotyka), i żeby zminimalizować ryzyko wystąpienia chorób. W końcu im mniej tych szalejących hormonów, tym dla organizmu zdrowiej. Z drugiej strony, wciąż nieco przerażał mnie fakt, że niespełna trzymiesięcznego Kocia wzięłam już po zabiegu kastracji. Przecież to takie małe było! Do dzisiaj zastanawiam się, co by zmieniło się w jego zachowaniu, gdyby został „ciachnięty” później? Jak wpłynęło to na jego rozwój? No nie dowiem się, aczkolwiek nie da się ukryć, że taki wykastrowany kocurek był od samego początku mniej kłopotliwy i mniej kosztował. Niby kastracja kocurka jest tańsza, ale wciąż nie za darmo.
O ile jednak Kocio był koteczkiem po przejściach – miał dom, z którego został oddany do lecznicy i tam zostawiony, potem właśnie w tej lecznicy trochę posiedział – więc zobaczył kawałek świata i miał szansę nauczyć się tego i owego, a także został ogarnięty na różne sposoby, to Fruzia była całkowitą surowizną. Kicia była mała, wzięta z podwórka, nie miała żadnej książeczki, a pierwszego weterynarza pokazałam jej ja. J Tak więc i na mnie spadła decyzja o zabiegu. Jak wyżej – nie rozważałam tego w kategoriach: zrobić czy nie zrobić?, tylko: kiedy. Ale weterynarze mówili, że czekać do pierwszej rujki, pewnie koło lutego… Powoli się z tym zgadzałam, bo przecież ona jest taka malutka jeszcze! A tu bęc, rujka.
Pierwsza rujka podobno nie jest jeszcze tak męcząca, może przebiegać prawie że niezauważalnie. Co jednak, gdy jest w domu kocur, wprawdzie wykastrowany, ale jednak kocur… Może bym tak od razu się nie domyśliła, co się dzieje, ale jak zobaczyłam Kocia z nosem pod ogonem Fruzi – zresztą wdzięcznie odchylonym – to nie miałam wątpliwości. Sobota i niedziela wymęczyły nas wszystkich. Fruzia wiadomo, Kocio z tego powodu szalał, choć chyba do końca nie wiedział, co się dzieje, a ja patrzyłam, jak się oba męczą. W poniedziałek tydzień temu poszłam wreszcie do weta, Fruzia dostała tabletki (nie sterylizuje się koteczek w czasie rui) i jutro idziemy na zabieg.
I dopiero, jak się umówiłam, to zaczęłam się zastanawiać nad samym faktem. Nie, żebym jakiegoś objawienia doznała. Po prostu bywa tak, że gdy człowiek zainteresuje się tematem, to nagle zaczyna go to otaczać. Jak się zajdzie w ciążę, to wokół wszystkie kobiety z brzuchem chodzą, jak się odkryje pasję, to nagle odnajduje się tłumy współpasjonatów itede. Więc mnie nagle zaczęły osaczać informacje na temat sterylki. I nie tyle o technicznej stronie zabiegu, ile etycznej. W sumie nie zgłębiałam tej kwestii tak świadomie. Ale nie rozumiem argumentów przeciwników tego zabiegu, bo najczęstszym jest, że to wbrew naturze. To niebezpieczne myślenie, bo za chwilę możemy dojść do wniosku, że powinniśmy cofnąć się do średniowiecza albo i głębiej, i poddawać się selekcji naturalnej. Innym argumentem jest, że kotka powinna mieć choć raz młode. Ale po co, ja się pytam? Żeby było więcej kociego nieszczęścia na świecie? Kotów jest wciąż zbyt dużo, a zbyt mało „człowieków”, którzy zapewnią im dobry los. Za to zbyt dużo takich ludzi, którzy nie mają problemu, by takie malizny po prostu uśmiercać. Popieram sterylizację i decyduję się na nią dla Fruzi dla jej dobra. Ta pierwsza rujka, przecież najlżejsza, naprawdę ją wymęczyła. Po co ma przez to przechodzić?
Argumentem przeciw takiemu zabiegowi jest czasem jego cena. Fakt, nie jest najtaniej. Przede wszystkim jednak: 1) robi się to raz w życiu kota; 2) późniejsze leczenie chorej koteczki czy wychowywanie jej potomstwa też kosztuje – czasem życie; 3) można rozejrzeć się w okolicy i sprawdzić, czy nie ma jakichś dotacji od miasta lub organizacji prozwierzęcych. Ja oczywiście zorientowałam się za późno i w sumie dzięki kociej znajomej, która załamała się wysokością warszawskich cen. Poszperała i okazało się, że w stolicy można sterylkę zrobić taniej np. w Koterii, która wykonuje takie zabiegi zarówno kotom wolnożyjącym, odławianym i przynoszonym do Fundacji, jak i kotom osób prywatnych – wtedy jest to odpłatne, ale znacznie mniej. A wczoraj dowiedziałam się jeszcze, że w wybranych lecznicach Warszawy sterylizacja jest dotowana częściowo przez miasto .
Nie skorzystam już z tych opcji; umówiłam się w gabinecie, a za to wiem, że Fruzia będzie tego dnia jedyną taką pacjentką, że będzie miała opiekę tylko dla siebie i nie będzie musiała na nic czekać. A poza tym ja nie wytrzymałabym już czekania na kolejny termin. :P

Bo i tak denerwuję się przed jutrzejszym zabiegiem. Bardzo. Nie tyle samą operacją, co późniejszą rekonwalescencją. Niechby ze dwa, trzy dni poleżała spokojnie, żeby rana zaczęła się goić. Niech Kocio jej odpuści i nie wącha, liże, asystuje i próbuje zdjąć śliczny kubraczek, w jaki będzie ubrana. ;) I żebym ja się tak nie denerwowała, bo przecież to się udzieli wszystkim domownikom. Proszę, trzymajcie za to kciuki! J

niedziela, 12 października 2014

Imieniny Kocia

Niedawno minęła pierwsza rocznica przybycia Kocia do mojego domu i życia. Tak naprawdę to jedno z ważniejszych, i jednocześnie pozytywnych, wydarzeń ostatnich kilku lat. Uznałam więc, że datę trzeba zapamiętać i odpowiednio ją czcić. Postanowiłam zatem, że tego dnia – obok Jana, Teresy, Augustyny, Cypriana, Częstobrony, Dominika, Gerarda, Gerardy, Eustachego, Ewaldy, Ewalda, Ermegardy, Irmegardy, Kandyda, Maksymiana, Romany, Sierosława, Sulibora – imieniny będzie obchodzić również Kocio. (Biorąc pod uwagę ten w większości oryginalny zestaw imion, Kocio świetnie się komponuje. Jeśli ktoś powątpiewa w ten zestaw, niech zajrzy TU). Bo dlaczego nie? Dotychczas obchodziliśmy wspólnie Nowy Rok i jego urodziny – moim zdaniem świetnie się sprawdziło. Przewidziałam jako danie główne łososia, delikatnie uparowanego, i zdaje się, że trafiłam. ;) Zorganizowałam też wydarzenie na Facebooku, ale niektórzy zaproszeni goście nie bardzo wiedzieli, jakie są ich obowiązki. :P Imieniny zorganizowałam więc już chyba lepiej. Co znaczy doświadczenie! Poza tym, nie da się ukryć, że wydarzenie przebiegało zupełnie inaczej, bo poprzednio celebrowaliśmy we dwójkę (liczę stałych domowników), a teraz do teamu dołączyła Fruzia. Co to zmienia, ktoś spyta? Jeden filet rybny więcej, po prostu.
Imieniny Kocia wypadły w tym roku w piątek. Wydarzenie zaczęłam organizować kilka dni wcześniej. Przede wszystkim zaznaczyłam, że zapraszam do WIRTUALNEGO współświętowania. Oczywiście goście „w realu” byli również zapraszani, ale panowała dowolność. Można było przyjść, można było nie przyjść. Kocio miał do tego jednakie podejście, co starałam się relacjonować na stronie wydarzenia głównie fotami. Jako że jednak wydarzenie było dostępne jedynie dla zaproszonych gości, a poza tym, gdy minął termin, zniknęło ze strony, pomyślałam, że warto przedstawić tu, na blogu, taką fotorelację.

Najpierw od samego rana była zabawa. Oba koty szalały, ale Kocio chyba wiedział, że jest bohaterem dnia, więc dokazywał wyjątkowo i zdecydowanie wiódł prym w mordowaniu piórek. Fruzia tym razem nie miała szans się przebić, chociaż próbowała.



 Kocio uważał się chyba tego dnia za wybitnego rozkoszniaka. ;) Moim zdaniem: słusznie.


 Był prawdziwym władcą i pogromcą piórek...



I nie można było mieć żadnych wątpliwości na ten temat.

 W końcu chyba się zmęczył... Ile można się bawić PRZED zjedzeniem obiecanej rybki?


Zanim jednak obsługa podała przystawkę dnia  filet z pangi, podobnie jak późniejszy łosoś, delikatnie parowany – Kocio zrobił uprzejmość Fruzi i pozwolił i jej poczuć się myśliwym (myśliwą?).

Też chcę zamordować piórka!

Gdzie te piórka, gdzie te piórka?

Po zabawie i zjedzeniu filecika koty odczuły potrzebę regeneracji. Trzeba sił, żeby zjeść zapowiadane danie główne, czyż nie? Więc padły, ale jednak w pobliżu stołu. Nigdy nic nie wiadomo...



Tymczasem przyjechał do nas (do Kocia?) gość. Prawdziwy, realny, człowiek. I przywiózł...

Serio to dla mnie prezent?

I co ja mam z tym zrobić?
 Wreszcie jednak przyszedł kulminacyjny moment. Podano łososia. Obsługa nie fatygowała się z kładzeniem obrusów, paleniem wonności czy układaniem smacznego mięska w kształty typu torcik. Kocio nie wymagał nawet wyrafinowanego blatu. Łosoś smakuje zawsze, wszędzie i tylko żeby było go więcej...


 Fruzia też się załapała, a jakże. Zresztą, Kocio na pewno się z tego cieszył. Porcja była identyczna, choć ta malizna nie powinna móc tyle zmieścić. Ale zmieściła...





 Imieniny Kocia nie skończyły się w piątek. A co tam, rozciągnęłam je na cały weekend. W ten sposób Kocio załapał się wreszcie na prawdziwy prezent dla siebie. J Beatko, Fruzi to wszystko bardzo się podoba! :P



Wiem, że niektórzy mogą się podśmiewać z tego wydarzenia. Imieniny Kocia, wow, no naprawdę, ile ona ma lat. Szczerze przyznam, że nie bardzo mnie to obchodzi. To moja zabawa i przyjemność. I już myślę nad kolejnymi wydarzeniami, ale to pewnie już pod choinkę będzie. J

A już naprawdę na koniec:
3 X 2013
Mam na imię Kocio i właśnie tu zamieszkałem. Dzień dobry.

To idę spać.

Jestem taaki malutki i śpiący...

































TERAZ

Łóżko jest dla mięczaków i maluchów. Prawdziwy twardziel leży na dywanie.

czwartek, 9 października 2014

Śnieżka musi umrzeć

Jak całkiem niedawno pisałam, nie czytam książek w autobusach czy tramwajach, choć czasem nawet bym chciała. Za to niekiedy przyglądam się tym, którzy nie mają z tym problemu. Ciekawi mnie, co teraz się czyta, jakie są zainteresowania wśród ludzi, czy znam tę książkę. Staram się robić to dyskretnie i nie zaglądać komuś bezczelnie przez ramię (choć z reguły czytający są w zupełnie innym świecie i trzeba by było jakoś wybitnie naruszyć ich przestrzeń osobistą, by to zauważyli). Mój podziw budzi też fakt, że w mało sprzyjających warunkach ludzie potrafią się skupić na fabule. Ja bym się bała, że przejadę przystanek, zresztą nieustannie coś się dzieje – przystanek, ludzie wysiadają i wsiadają, potem tasowanie miejsc (jak w Dniu świra). Szkoda by mi było marnować przyjemność z lektury i czytać w takich warunkach, ale zdaję sobie sprawę, że czasem to jedyna chwila, jaka pozostaje w ciągu dnia na książkę.
Co ludzie czytają? Naturalnie nie podejrzę plików na e-czytnikach, a tych zaczyna być coraz więcej. Dominują jednak wśród ludzi stosunkowo młodych, czasem w średnim wieku. Osoby w wieku średnim średnim ;) i dalej preferują tradycyjne nośniki, choć czasem podziwiam, że chce im się dodatkowo dźwigać niekiedy opasły tom (przy okazji zajmujący sporo miejsca w torbie). Rzadko zauważam gazety, a jeśli już, to są to albo darmowe, niewielkie objętościowo egzemplarze, rozdawane przy wejściach do metra i w pobliżu przystanków autobusowych, albo prasa typu tabloid. Czyli coś, co zajmie na moment czas, a nie zmęczy i po odłożeniu nie będzie budzić niedosytu związanego z oczekiwaniem „co wydarzy się dalej”. Sama takie gazety nieraz brałam i przeglądałam, by następnie wyrzucić je do śmietnika przed wejściem do pracy.
Niekiedy w autobusie widzę młodzież, która gorączkowo próbuje doczytać lekturę lub nerwowo wertuje podręcznik. W tym przypadku z pewnością można mówić o racjonalnym wykorzystaniu czasu, ale już nie bardzo o czerpaniu z tego przyjemności. Determinacja, by zdążyć doczytać (i na przykład nie zawalić kartkówki, sprawdzianu lub po prostu nie zarobić minusa za nieznajomość lektury) sprawia, że warunki zewnętrzne przestają się liczyć i człowiek czyta, będąc wciśniętym między podążający do pracy i szkoły tłum, niekoniecznie przy tym mając stabilne oparcie. Ale ten pęd do wiedzy… ;)
Chętnie podglądałam, co czytają w autobusach kobiety. Przyznam, że obstawiałam romanse. Ku swojemu zdziwieniu jednak kiedyś zauważyłam panią, czytającą biografie kobiet z lat międzywojnia, które zaistniały w polityce. Innym razem inna pani czytała biografię Danuty Wałęsy. To na pewno nie są lekkie i łatwe książeczki, o których treści zapomina się już podczas czytania ostatniego zdania. Raz ze zdumieniem z kolei zauważyłam pana, z zacięciem czytającego W co grają ludzie Berna. Byłam pod ogromnym wrażeniem, bo nawet siedząc w ulubionym fotelu, mając zapewniony pełen komfort otoczenia i pamiętając sporo z zajęć na uczelni, miałam chwilami kłopot, by w pełni zrozumieć tekst. A pan tak w autobusie…
Nie pamiętam większości innych tytułów; te akurat zapadły mi w pamięć, gdyż jakoś zbiegały się z moimi zainteresowaniami i planami czytelniczymi. Jednak nie stawiałam już znaku równości między literaturą łatwą a  autobusową. Z czasem, przyglądając się książkom i ich tytułom, zaczęłam niektóre zapamiętywać albo nawet szybko zapisywać. Po niektóre nawet sięgnęłam.

Jedną z takich „autobusowych” podpowiedzi była książka Śnieżka musi umrzeć Nele Neuhaus. Nazwiska autorki w danym momencie chyba nie byłam w stanie nawet dobrze rozszyfrować, za to tytuł po prostu wypalił się w mojej głowie. Moim pierwszym skojarzeniem było, że książka stanowi wariację – pewnie współczesną – losów baśniowej królewny. Serce zabiło mi szybciej, bo kocham baśnie i wcale nie uważam, że czas z nich wyrosnąć. Przeciwnie, czasem wydaje mi się, że trzeba być dużo mądrzejszym, niż jestem w tej chwili, by je naprawdę zrozumieć. O napisaniu nie wspominając. Więc widząc ten tytuł, po raz pierwszy od dawna zrozumiałam, że nie ograniczę się tylko do zapisania tytułu. Książka była z biblioteki, wyglądała na nowość (jak jest się bywalcem bibliotek, to się takie rzeczy wie J), więc następnego dnia stawiłam się w wypożyczalni i poprosiłam o Śnieżkę. Okazało się, że jest wypożyczona, więc mogę zgłosić chęć rezerwacji, ale i tak w kolejce byłam druga. Ponad miesiąc oczekiwania. Świadczyło to, że książka jest naprawdę popularna i dobrze trafiłam. Półtora miesiąca później wreszcie kolejka doszła do mnie i zaczęłam czytać. Ze zdumieniem odkryłam, że to kryminał. Jakoś wcześniej nie myślałam na temat gatunku, nie szukałam żadnych informacji. W głębi duszy hodowałam nadzieję, że jednak to baśń… ;)
Moje kontakty z kryminałami były dotychczas skąpe. Nie dlatego, że ten typ książki mi się nie podobał. Przeciwnie. Jednak długo ograniczałam się do kilku nazwisk, które znałam, i wyczytywałam dzieła tych autorów do bólu, by po jakimś czasie wracać do ulubionych pozycji lub czekać na nowość, o ile autor jeszcze pisał. Bałam się sięgnąć po coś nowego. Bałam się, że wybór będzie zły. Nie było to jednak świadome myślenie, bo przecież szybko uświadomiłabym sobie absurd. Bo co by się stało, gdyby wybór okazał się zły? Nic. J
Dzięki Śnieżce… wyrwałam się z tego zaklętego kręgu. Kryminał sam w sobie godny polecenia, bo dawno nie czytałam tak wielowątkowej intrygi, gdzie pod koniec wszystko jednak wskoczyło na swoje miejsce. Spajająca cykl – bo później się dowiedziałam, że Śnieżka... jest częścią serii – para policjantów budziła ogromną sympatię, a przedstawieni bohaterowie byli naprawdę wiarygodni. Na ogromne uznanie zasługuje również praca tłumacza. Interesuję się tym od jakiegoś czasu, tzn. kwestiami przekładu (tak ogólnie w tej chwili o tym piszę), zresztą zmusza mnie do tego niekiedy praca redaktora. I o ile z angielskojęzycznymi książkami problem w lekturze sprawia oszczędność na korekcie, to po tłumaczeniach niemieckojęzycznych zazwyczaj potrzebny jest dobry redaktor. W książce Nelehaus wszystkie te elementy zagrały, co sprawia, że książkę czyta się z zapałem i nic nie odrywa nas od śledzenia wątku kryminalnego. (Tak, ja wiem, zaraz ktoś powie, że książkę czyta się tylko po to; kto by zwracał uwagę na błędy. Niestety, najlepszą fabułę zabije niechlujne przygotowanie. I mówię to ja, która czytając niezawodowo, a dla własnej przyjemności, wyłączam tryb śledzenia przecinków i innych usterek. Jestem na takim etapie zawodu, że jeszcze daję radę).
Dzięki Śnieżce…, dzięki przypadkowej pani z autobusu, która to czytała, dzięki mojej niemożności czytania w autobusie, znowu większość wieczorów spędzam z książką w ręku. Nie tylko z kryminałami, choć chwilowo nadrabiam braki w tej dziedzinie. Kolejne części książek Neuahus (właśnie skończyłam Głębokie rany, a niedawno – Kto sieje wiatr), Mankella, Stiega Larssona… Czeka też Akunin, a za chwilę, gdy tylko ukaże się kolejna część prequela, wrócę do świata mojego ukochanego Carda.

Niestraszne mi teraz długie jesienne wieczory. J