niedziela, 25 czerwca 2017

Wycieczka do Lublina


Jak jest długi weekend, to człowiek by chciał gdzieś wyskoczyć. Za miasto najlepiej. Może coś zobaczyć nowego, może na łono przyrody. Ale jak pogoda nie rozpieszcza, to może lepiej do innego miasta, pozwiedzać. I na to się właśnie zdecydowaliśmy.


Wybraliśmy Lublin (my, czyli ja, mój mąż i jego córka), ze względu na stosunkowo niewielką odległość od Warszawy, pozwalającą obrócić „tam i z powrotem” w ciągu jednego dnia. Poza tym chciałam jeszcze raz zobaczyć to miasto, w którym byłam ładnych parę lat temu i które zrobiło na mnie bardzo pozytywne wrażenie.
Dobrym rozwiązaniem komunikacyjnym okazał się Polski Bus. Wprawdzie nie udało się kupić dużo tańszych biletów (trochę późno się za to zabraliśmy), ale załapaliśmy się na okazję pewnego banku, która pozwoliła na mniejszą-większą oszczędność (nie pamiętam już dokładnie). Koszt podróży trzech osób w jedną stronę wyniósł i tak niecałe 40 złotych. Wprawdzie Polski Bus wprowadził obowiązkową rezerwację miejsc, za którą pobiera opłatę, o której poinformował dopiero po zatwierdzeniu transakcji – ale ten koszt to złotówka, więc da się przeżyć (chociaż nie lubię takich „niespodzianek”).



Podróż była wygodna – ruszyliśmy spod Pałacu Kultury, a następnym przystankiem był Lublin. :D Autobus dotarł około pół godziny przed planowanym czasem dojazdu, ale to chyba było spowodowane poświątecznym piątkiem, więc mniejszym ruchem na drodze. Nawet w krytycznym punkcie – rondo w Kołbieli – było praktycznie pusto (w drodze powrotnej był niewielki korek, ale porównując do standardowych sytuacji w tamtym miejscu, nawet niewart tej wzmianki).

Wyjechaliśmy około godziny 8:45, a na miejsce (jak wspomniałam, przed planowanym czasem) dotarliśmy około 11. Pogoda była w sumie „wycieczkowa” – trochę chmur, trochę słońca, koło 20 stopni. Najpierw oczywiście poszliśmy coś zjeść. Najbliżej dworca autobusowego było CH Tarasy Zamkowe, które na dachu mają specjalnie przystosowaną przestrzeń do podziwiania znajdującego się nieopodal Zamku w Lublinie. Jednak nie centrum handlowe było naszym celem, więc tylko po szybkich przekąskach i kawie poszliśmy zwiedzać Zamek, a właściwie – Muzeum Lubelskie w Lublinie.


Jako że nie było czasu, by zobaczyć wszystko, zdecydowaliśmy się obejrzeć wystawy oraz zwiedzić Basztę. To był dobry wybór, bo wystaw było dużo, wszystkie bardzo ciekawe, czas się kurczył, a chcieliśmy jeszcze zobaczyć coś na zewnątrz. I zjeść. :D

Z obejrzanych wystaw (można o nich poczytać na stronie Muzeum) zapamiętałam najbardziej czasową wystawę o historii polskiego pieniądza papierowego. Zwłaszcza jak doszło się do banknotów sprzed denominacji… ;) Bardzo interesujące były też plakaty reklamowe z okresu międzywojnia (ówczesny marketing był naprawdę niesamowity).


Po obejrzeniu Baszty, w której dominowały wystawy związane z jej rolą w czasie okupacji podczas drugiej wojny światowej (ale pierwotnie było to więzienie dla szlachty, nie wiedziałam!), poszliśmy na Stare Miasto. Znaleźliśmy bardzo fajne miejsce, w którym wreszcie mogliśmy się najeść (oprócz mojego męża, który jest na diecie, ale dzielnie wytrzymał otaczające go wonie i aromaty). Naprawdę polecam – jeśli będziecie kiedyś w Lublinie, to warto zajrzeć do pubu „U Szewca”. My zamówiliśmy cebularz, żurek, szewskie bułeczki, makaron ze szpinakiem i bekonem, a odchudzający się mąż – sałatkę z łososiem. Do tego herbaty i lemoniada. Całość bardzo smaczna i przyzwoita cenowo, zresztą widać na załączonym paragonie:




Wybór miejsca był losowy, ale jak widać, bardzo trafny. Wrócimy tam. :)



Potem zostało już nam niewiele czasu do autobusu, więc połaziliśmy jeszcze trochę, podziwiając budynki, ozdoby, patrząc na mijanych ludzi i jedząc jeszcze raz lody. 






A potem – autobus i ta sama droga, co rano tyle że w przeciwnym kierunku…

Wycieczka była bardzo sympatyczna. Co ważne: dało się ją szybko zorganizować, koszt przejazdu nie był zbyt wygórowany – pod tym względem Polski Bus jest bardzo korzystny. Oczywiście, im szybciej podejmuje się decyzje, tym lepiej. Zostawiliśmy sobie jeszcze masę rzeczy do zobaczenia i kto wie, może niedługo znowu tam skoczymy. A może zupełnie gdzie indziej – w końcu tyle pięknych miejsc jest do zobaczenia na Mazowszu i bliskich okolicach. W ubiegłym roku byliśmy na przykład w Czersku czy trochę dalej – w Płocku, odwiedziliśmy też Pułtusk. To świetne miejsce na krótki, jednodniowy wyjazd – akurat tyle, żeby nie zmęczyć się drogą, a naprawdę można zobaczyć wiele interesujących rzeczy.

















wtorek, 13 czerwca 2017

Przez żołądek do serca

Dokładnie dwa lata temu poznałam mojego męża. Początki naszej znajomości były bardzo intensywne, pachnące bzem, pełne słońca i długich spacerów. Przypadliśmy sobie do gustu od pierwszego wejrzenia, rozmawiało się nam też bardzo dobrze i już od pierwszych chwil mieliśmy mnóstwo tematów do omówienia.
Na pierwszą randkę wybraliśmy nieistniejącą już herbaciarnię na Saskiej Kępie. Dzień był gorący, ale w kawiarnianym ogródku bardzo się tego nie odczuwało. Rozmawialiśmy, jedliśmy lody, potem jeszcze poszliśmy na krótki spacer. A żegnając się, oboje wiedzieliśmy, że nie na zawsze, tylko do następnego razu…. :)
Pierwsze miesiące naszej znajomości przypadły akurat na wakacyjny okres, więc korzystaliśmy z uroków lata, ile tylko się dało. To był niesamowity czas, pełen spotkań, wyjazdów, spacerów, pierwszych wspólnych obiadów i kolacji… ;)

Taak, jedzenie było ważnym elementem w naszym związku. Ale ciekawe, że to bardziej on trafił do mojego serca przez żołądek niż ja go w ten sposób zdobyłam. Uświadomiłam to sobie w czasie rozmowy z sympatyczną znajomą. Rozmawiałyśmy o diecie mojego męża, o ciastach, które upiekła, o jedzeniu w ogóle. Przypomniało mi to parę historii.

Kiedyś, dawno temu, gdy byłam prawie tak naiwną Gąską, jak ta z moich historii na blogu, znałam pana, który był w moim życiu – wydawało się wtedy – najważniejszy. Ów pan, romantyczny ideał, zabrał mnie kiedyś na tydzień do Paryża. Ot, tak. Oczywiście „zabrał” w sensie towarzyskim, bo niekoniecznie finansowym. Pewnie coś tam dopłacił, pewnie nie rozliczaliśmy się fifty-fifty, ale nie był to wyjazd sponsorowany. Byłam dorosła, miałam swoje pieniążki, ale byłam też naiwna jak cielątko czy wspomniana Gąska, więc zgodziłam się na wspólny fundusz podczas tego pobytu („ach, jaka wspólnota jest między nami, mamy jedne pieniądze”…). W efekcie z pobytu w tym najbardziej z romantycznych miast pamiętam przede wszystkim to, że byłam… głodna. I zmęczona, bo hotel był dość daleko od centrum (co zrozumiałe ze względu na koszty). Zazwyczaj więc chodziliśmy zwiedzać na piechotę (tak, to też ma sens, więcej się zobaczy), ale po dotarciu do takiego Luwru i obejrzeniu go człowiek miał prawo być zmęczony i głodny. Wspomniałam, że zakładałam obcasy, bo chciałam być bardziej kobieca? :D
I bardzo często było tak, że słyszałam: „Albo wracamy metrem, albo jemy obiad”. Zgadnijcie, co wybierałam? ;) Tak, tylko że ten obiad to nie były żadne francuskie specjały, tylko zazwyczaj kebab. Albo jakieś kanapki, własnoręcznie robione w pokoju hotelowym. Okej, byłam młoda, zakochana, nie to jedzenie było najważniejsze. Ale po latach uświadomiłam sobie, że to moje najmocniejsze i najtrwalsze wspomnienie z Paryża. :D Pan dawno zniknął z mojego życia, zdjęcia gdzieś są głęboko schowane, ale na słowo „Paryż” wyskakuje mi od razu zwrot: „Chcę jeść!”.* :P
Przy innej okazji – na innym wyjeździe, też zagranicznym, już z innym panem – byłam nieco mądrzejsza. Pieniędzy wzięłam więcej i trzymałam je mocno przy sobie. Niemniej też pamiętam jeden wieczorny spacer, podczas którego zgłodniałam i chciałam wstąpić do McDonalda, a wtedy usłyszałam: „Bez sensu, w hotelu mamy opłaconą kolację, naprawdę nie wytrzymasz?”. Szkoda, że nie dodał, że dwóch godzin. :D Powinnam była pójść i zjeść, ale wydało mi się znów to niekobiece, a jednak pana jeszcze chciałam zdobyć. Nie udało się, nie żałuję. ;)
I wreszcie nadszedł rok, gdy dzięki jednemu z adoratorów schudłam w ciągu kilku miesięcy trzynaście kilo. Naprawdę, nie żartuję. Pan, z którym spacerowałam w czasie późnozimowych i wczesnowiosennych miesięcy, potrafił przemierzyć ze mną kilkanaście kilometrów, by potem… zaprosić mnie na herbatę. Oczywiście, byłam głodna i nawet nie miałam problemu, żeby sobie kupić jedzenie (dorosłam, zmądrzałam.. :D), ale miejsca, w których ową herbatę piliśmy, zazwyczaj oferowały tylko ciastka. I sobie życzyłam je do herbaty, i nawet dostawałam i jadłam, ale co znaczy takie ciastko po tylu kilometrogodzinach…

Tak więc, gdy poznałam mojego męża, a on zaprosił mnie na herbatę i ciastko, a potem wciąż dbał, bym na żadnym spacerze nie była głodna (a nie znał moich traumatycznych przejść pod tym kątem), musiał, po prostu musiał zdobyć moje serce. :D  I zdobył. <3



-------------------
* (To oczywiście nie był głód bezdomnego czy mieszkańca Trzeciego Świata, ale jednak musiało coś być, skoro do tej pory to pamiętam).

poniedziałek, 12 czerwca 2017

Odchudzanie męża

Tydzień temu mój mąż rozpoczął dietę. Dodatkowo zbiegło się to z decyzją o odchudzeniu Fruzi, która naprawdę zaokrągliła się zbyt konkretnie i czas najwyższy, by coś z tym zrobić. Dwie diety, dwóch „pacjentów” – dzieje się. :D Trochę rykoszetem obrywamy ja i Kocio, choć kocur ma gorzej, bo koty mają niewyszukaną dietę „MŻ”, czyli zwyczajnie mniej żarcia. Miski są napełniane rzadziej i mniej obficie. Ja za to gotuję mężowi specjały, dokładnie wyliczone kalorycznie i glikemicznie, ale przynajmniej – w przeciwieństwie do Kocia – mogę zjeść, ile chcę. ;)

Dieta trwa dopiero tydzień, przed nami jeszcze trzy, ale proces jest dla mnie tak niesamowity, że postanowiłam opisywać go na oddzielnym blogu. Bo – ku naszemu ogromnemu zaskoczeniu – dieta nie jest tak straszna, da się z tym żyć, może być nawet zabawnie (no dobrze, dla mnie bardziej). Ale doświadczenie jest bezcenne i naprawdę uważam, że warto się nim podzielić ze światem. Zainteresowanych zapraszam więc na stronę www.odchudzaniemeza.pl . I trzymajcie za nas kciuki, żeby się udało! :)

wtorek, 6 czerwca 2017

Sernik i duma

Któregoś dnia – dawno temu, gdy byłam mała –  przyszła mi do głowy niesamowita myśl. Patrzyłam bowiem na moją mamę, która wykonywała kolejną z miliona czynności domowych i w duchu zadałam sobie pytanie: skąd ona wie, co powinna robić i w jakiej kolejności? Przecież nikt jej tego nie mówi, sama podejmuje decyzje. Z poziomu dziecka w szkole podstawowej wydawało mi się to czymś wręcz fascynującym. Potem, już starsza, ale wciąż niesamodzielna, zastanawiałam się, jak ja sobie poradzę w życiu, skąd będę wiedziała na przykład, co gotować na obiady. Przecież potencjalny mąż, którego wtedy nawet nie umiałam sobie wyobrazić, mi tego nie powie. No bo skoro ja – kobieta, więc stworzona do tego przez naturę – nie wiem, to skąd facet ma takie rzeczy wiedzieć? Albo, co gorsze, będzie wiedział, zadysponuje potrawę, a ja nie będę umiała jej przygotować. I co wtedy? Pomysł, że sam może sobie zrobić, albo że można po prostu kupić, nie przyszedł mi do głowy. ;)
Od tamtego czasu minęło już sporo lat, nabyłam trochę doświadczenia życiowego i nawet umiem gotować. ;) Wciąż jednak zdarzają mi się takie rozkminki, które pokazują, że sztuka prowadzenia domu, choć nie jest to szlachecki dworek ze służbą, a zwykłe mieszkanie w mieście, wydaje mi się czymś znacznie bardziej skomplikowanym i zasługującym na uznanie niż praca zawodowa. W końcu nie ma obecnie szkół, które edukowałyby młode panienki pod kątem nie tylko gotowania (od biedy można by za takie uznać szkoły kucharskie), ale właśnie ogólnie prowadzenia domu. Nieraz „zawieszam się” podczas którejś z prac domowych, bo nie wiem, jak to ogarnąć, i cichutko marzę, by ktoś przyszedł i mi to wszystko po prostu zadysponował…
No, prawda jest taka, że gdyby ktoś się ośmielił coś takiego zrobić, na pewno nie byłabym szczęśliwa. :D Lubię dom, lubię o niego dbać, a najbardziej jednak chyba lubię gotować. W dzisiejszych czasach nie trzeba mieć książki kucharskiej, bo pełno w internecie wszelkiego rodzaju blogów kulinarnych, przepisów, można obejrzeć zdjęcia czy wideo, jak wykonać po kolei potrawę. Kiedyś tego nie było i jeśli mama nie nauczyła, to potem mogło być trudniej. ;) Na szczęście żyję tu i teraz, więc mogę korzystać z wszelkich tego typu porad, kiedy tylko chcę i mogę. A sprawia mi to olbrzymią frajdę i pomaga też odpocząć od nudnych godzin przy komputerze.
Mam niesamowitą radość, kiedy przyrządzę potrawę, której smak pamiętam jeszcze z dzieciństwa, albo upiekę coś, co do tej pory jawiło mi się jako arcydzieło sztuki cukierniczej. ;) Oczywiście, mam na to czas – pewnie byłoby z tym wszystkim inaczej, gdybym pracowała na etacie, miała dziecko i jeszcze milion innych obowiązków (niech każdy wstawi, jakie mu pasują). Ale ja mogę sobie pozwolić na pół dnia w kuchni – to sobie nie żałuję. :D
Najnowszą frajdą jest dla mnie odkrycie, że umiem upiec sernik. :D Taki prawdziwy, nie na zimno z torebki. ;) Przepis wzięłam z tego bloga, choć muszę powiedzieć, że mam lekką rękę do stosowania ilości składników, ale nie dlatego, że jestem tak zadufana, tylko rzadko kiedy chce mi się tak wszystko idealnie odliczać. Przepis jest dobry i ciasto smakowało wszystkim domownikom. Malutka foremka, ale to prawdziwy, tradycyjny sernik. I jestem z niego dzisiaj bardziej dumna niż ze znajomości InDesigna. ;)

(Nie zdążyłam zrobić zdjęcia, bo sernik został zjedzony szybciej niż powstał ten wpis).

czwartek, 1 czerwca 2017

Opowiadanie z suspensem

Zosia postanowiła zmienić pracę. Jako że rynek był już nieźle nasycony, zdecydowała, że przebije się dodatkowymi umiejętnościami. W związku z tym zapisała się na studia i niedługo potem wrzuciła na popularny portal ogłoszenie, że studentka szuka pracy. Liczyła na to, że uda jej się podjąć jakiś staż, by zweryfikować nabytą wiedzę i podeprzeć to mocnym punktem w CV. Słowo „studentka” miało zmylić potencjalnych pracodawców na etapie czytania ogłoszenia – studentka, a więc tańsza, może uda się na niej nawet zaoszczędzić podatku – a potem, jeśli któryś się zainteresuje i złoży konkretną propozycję, nie będzie to już miało znaczenia. Bo studia jednak podyplomowe, bo wiek Zosi już raczej niekwalifikujący jej do stażu (tak przynajmniej wynikało z informacji w urzędach pracy) – a więc i do profitów z tego tytułu.
Słowo „studentka” przyciągnęło jednak innych amatorów. Do Zosi pisali panowie, mniej lub bardziej bezpośrednio proponujący „układ” albo po prostu sponsoring, czy jeszcze bardziej wprost – seks za pieniądze. Zosia była nieco zdziwiona, jakoś nie wpadła na to, że ogłoszenie ze słowem „studentka” może mieć takie konotacje. Pewnego wieczoru, na jakiejś babskiej posiadówce, opowiedziała to swojej koleżance.
- A gdzie umieściłaś to ogłoszenie, na jakiej stronie? – spytała Basia.
- No wiesz, na tym portalu z drzewkiem…
- To co się dziwisz? Przecież to darmowy portal.
- Nie no, rozumiem, aż tak naiwna nie jestem, wiem, że takie sytuacje się zdarzają. Nie podałam na szczęście numeru telefonu, a maile łatwo zignorować czy zablokować. Ale że na słowo „studentka” takie reakcje…
- Dziewczyno – powiedziała Basia – jak ktoś chce, kto wszędzie znajdzie podtekst i zaproszenie. Posłuchaj, co kiedyś opowiadała mi moja mama. Jej znajoma dorabia sobie sprzątaniem, więc poprosiła córkę, by pomogła jej szukać klientów przez internet. Zamieściły więc ogłoszenie na tym samym portalu, co wspominałaś, i jeszcze na jakichś lokalnych serwisach. I pomału ludzie dzwonili, ta znajoma mojej mamy poznajdowała też klientów po prostu w okolicy, i tak jakoś szło. Ale wiesz, jest na emeryturze, chciała zarobić więcej, więc ogłoszenie wisiało i co jakiś czas ta córka jej odświeżała. I kiedyś ta dziewczyna pomyślała, że może wyróżni jakoś to ogłoszenie. No bo wiesz, wszędzie „Pani posprząta”, „Posprzątam” itepe itede. I wyróżniła…
- Co się stało? – zapytała przejęta Zosia, bo Basia zamilkła i przez chwilę nie mogła opanować śmiechu.
- No wiesz, przyjeżdża ta córka do rodziców na obiad. A rodzice coś się podśmiewają po kątach, to patrzą na nią i na siebie. Pyta, co się stało. Oni, czy może odświeżała ogłoszenie mamy niedawno. „No tak, tak jak się umawialiśmy, a coś się stało?”. W końcu ta mama zaczyna opowiadać:
„Wyobraź sobie, córciu, dzwoni telefon, numeru nie znam, więc myślę, może ktoś szuka pani do sprzątania. I rzeczywiście, męski głos pyta, czy dobrze się dodzwonił, czy pani sprząta. Tak, mówię, zgadza się. Na to pan, że super, że potrzebuje właśnie. Ja pytam, na kiedy potrzeba, co konkretnie, w głowie już się zastanawiam, ile powiedzieć za godzinę, a on nagle: Bo mam jeszcze pytanie – czy pani się przebiera do sprzątania? Ja mówię, że tak, że zawsze mam strój ze sobą. On na to: Ale jaki? A gdybym ja coś pani przyniósł… to założy pani? Zdębiałam. A on jeszcze pyta: A posprząta pani w tym stroju za sofą? Odpowiedziałam, że wszędzie posprzątam, ale że jednak przypomniało mi się, że nie mogę w najbliższym miesiącu i się rozłączyłam. Dzwonił jeszcze kilka razy, ale już nie odbierałam od niego. I tak siedzimy z tatą i myślimy, coś ty, córciu, napisała w tym ogłoszeniu… I powiem Ci jeszcze, że tak myślałam, że może trzeba było pojechać do niego i zobaczyć, co to za strój proponuje. Pewnie by się strasznie zdziwił, jakby taką emerytkę jak ja zobaczył… :D”
Córka tej pani podobno zamarła, a potem, gdy odzyskała głos powiedziała rodzicom, jaką modyfikację wprowadziła do tego ogłoszenia o sprzątaniu.
- Jaką, powiedz? – spytała Zosia, bo Basia wreszcie złapała szklankę, by się napić, i przez chwilę nic nie mówiła.

- Ano taką. W tytule ogłoszenia wpisała: „Pani posprząta z uśmiechem”.