czwartek, 31 lipca 2014

Miasto 44




Byłam wczoraj na Stadionie Narodowym, by obejrzeć przedpremierowy pokaz filmu Jana Komasy Miasto 44. Bilety dostałam dzięki udziałowi w konkursie ogłoszonym przez Telewizję Polską – jednego ze sponsorów filmu. Oficjalna premiera zaplanowana jest na 19 września br.
Data prapremiery nie była przypadkowa. Obecny tydzień poświęcony jest przecież obchodom 70. rocznicy wybuchu powstania. Podczas pokazu, obok „zwykłej” publiczności oraz przedstawicieli władz Warszawy, reżysera i przedstawicieli sponsorów, byli ci, których odbioru reżyser obawiał się pewnie najbardziej: sami powstańcy.

Pokaz zorganizowano na Stadionie Narodowym w Warszawie. Jak podają media, obecnych było około 10–12 tysięcy widzów. Trochę było mi przykro, że jednak nie wszyscy wciąż potrafią zachować się w miejscu publicznym. Owszem, klaskano podczas przemówień poprzedzających premierę filmu, owszem, uhonorowano obecnych powstańców. Nigdy jednak nie zrozumiem swoistego „fenomenu”, jaki ostatnio obserwuję nawet w teatrze (chyba tylko w operze jeszcze się to nie zdarzyło). Dlaczego ludzie tak bardzo pędzą do wyjścia wraz z pierwszymi zwiastunami końca spektaklu, filmu? Niedawno byłam na innym filmie o Powstaniu. To naprawdę był chyba jedyny raz, gdy ludzie naprawdę doczekali do białej planszy, informującej, że dalej już na pewno nic nie będzie. ;) Tymczasem wczoraj większość zerwała się z miejsc już standardowo. Wychodząc z tym tłumem (nie da się za bardzo posiedzieć i przeczekać, zresztą to już nie ma sensu), widziałam dużo walających się po podłodze pustych butelek po wodzie, plastikowych kubków i innego śmiecia. Przykrym jest obserwować taki brak elementarnej kultury. :/
Oczywiście też, wychodząc, słuchałam już pierwszych komentarzy – za sobą, przed sobą, obok siebie. Opinii było pewnie tyle, ilu ludzi. Naturalnie też miałam swoją i też omówiłam ją z moją osobą towarzyszącą. ;)

A Miasto 44 chyba będzie budzić mieszane uczucia. Dzisiaj w mediach słyszałam już opinie, że powstańcy ogólnie odebrali film pozytywnie, nie podobał im się jednak ogólny wydźwięk przegranej sprawy, ich zdaniem dominujący w tym przekazie. Także nie zgadzali się na sposób ukazania relacji damsko-męskich. Ich zdaniem, w czasie walk nie poświęcano im aż takiej uwagi, jak widać było w Mieście 44. Wiadomo jednak, że to szczególna grupa odbiorców i sądzę, że oba zarzuty nie będą dla reżysera druzgoczące.

Natomiast zastanawiam się, jak film został i zostanie oceniony przez współczesnych. W końcu to nie pierwszy film, którego tematyką jest powstanie czy ogólniej czasy drugiej wojny światowej. O ile jednak dawniejsze filmy musiały posługiwać się często mową ezopową (jak inaczej pokazać bierność wojsk radzieckich, kiedy rządzą komuniści?), to teraz można powiedzieć wszystko. I Komasa mówi. Według mnie próbuje zrobić to językiem zrozumiałym dla współczesnego pokolenia. To dla nich są efekty specjalne, jak wyjęte z gry komputerowej. Dla mnie jednak podkreślały też, jak często doświadczenia są zbyt silne, by je przetrwać – a przez to tracą na realności. Coś jest tak okropne (strzelanina na cmentarzu, śmierć ludzi, którzy jeszcze przed chwilą śmiali się, rozmawiali i mieli plany na przyszłość) lub tak piękne (pierwsze doświadczenie miłosne), że jedynym sposobem na przetrwanie tych chwil jest ich odrealnienie. Tak ja odbierałam te „komputerowe” sceny.

Film zrobił na mnie ogromne wrażenie. Może dlatego, że w ogóle tematyka powstania w Warszawie jest dla mnie bardzo ważna i wszystkie traktujące o niej książki, pamiętniki, filmy bardzo przeżywam. Miasto 44 pokazuje walki w mieście bardzo rzetelnie, momentami brutalnie, ale też nie jest to obraz ciągły, lecz najważniejsze jego etapy. Mimo tej epizodyczności wyraźnie widać, jak zmienia się walka i jak dorastają biorący w niej udział młodzi ludzie. Obserwujemy, na przykładzie głównego bohatera – Stefana – początkową euforię powstańców i wraz z nim doświadczamy kolejnych dni przynoszących stopniową utratę nadziei.

Jedna z recenzji filmu ma  w tytule stwierdzenie: „koniec Wajdy w polskim kinie”. Podoba mi się. Z całym szacunkiem dla twórczości Andrzeja Wajdy, myślę, że ten film bardziej przemówi do młodego widza (choć lepiej, by nie za młodego – niektóre sceny mogą naprawdę wstrząsnąć). Nie tylko z powodu wspomnianego już wcześniej zrozumiałego dla niego języka przekazu. Filmy Wajdy są z reguły tak patetyczne i tak czarno-białe (w sensie oceny postaw bohaterów), że niekiedy nie sposób przez nie przejść. Jak można przy tym je skrytykować, skoro ich temat dotyczy polskich świętości? A jednak nie każdy i nie zawsze jest jednowymiarowy. W filmie Komasy postaci są naprawdę żywe, choć wiele z  nich ginie zbyt szybko, by zdążyć się do nich przywiązać.

I jeszcze jedna pochwała. Reżyser do udziału w swoim filmie zaprosił mało znanych aktorów. Pozwalało to (przynajmniej ja tak miałam) patrzeć na nich jak na Stefana, Kamę i Biedronkę, a nie – Zakościelnego czy Cielecką (jak niestety czasem mam podczas oglądania Czasu honoru).

Bardzo mnie cieszy, że temat wciąż odżywa w sztuce. Ludzie muszą pamiętać i wiedzieć, że zawsze istnieje coś ważniejszego niż życie czy śmierć. Ale nigdy nie jest łatwo wybrać, trwać w tym i nie dać się złamać zwątpieniu. I Miasto 44 to pokazuje.

wtorek, 29 lipca 2014

O kocich adopcjach

Dokładnie: o wymaganiach.

Nie lubię prowadzącego Kocie Porady Behawioralne (na Facebooku i swoim prywatnym blogu). Nie dlatego, że nazywa (pośrednio, ale jednak) mojego Kocia „krówką na wypasie”. Bardziej nie podoba mi się jego zachowanie, sposób bycia (oczywiście to mój odbiór jego wirtualnej osobowości), który nazwałabym bucowatością, choć pewnie jego intencją jest wypowiadanie się w sposób autorytatywny. Ale to chyba nie tak…
Zaabsorbowana nowym futrzastym nabytkiem, usiadłam przy kompie późną wieczorową porą. Zajrzałam do kocich grup, które obserwuję. Wypatrzyłam wydarzenie dotyczące adopcji kotki, będącej na DT (dom tymczasowy) w Piastowskim Domu Tymczasowym, który prowadzi właśnie autor wspomnianych KPB. Chciałam zobaczyć, jak kota wygląda, tyle. Ale zatrzymał mnie opis warunków adopcji i fragment rozmowy na ten temat. Przytaczam, jak leci:

[Regulamin]
Opiekun stały zobowiązany jest do:
– zabezpieczenia okna/balkonu,
– regularnych wizyt u lekarza weterynarii,
– wizyt po adopcyjnych, i utrzymania stałego kontaktu z Domem Tymczasowym,  
– podpisania umowy adopcyjnej, 
Informacja ogólna: Jeśli któryś z punktów z wymagań nie pasuje do Twojego postrzegania, nie sil się na negocjacje z Domem Tymczasowym, wymagania nie są do dyskusji.
[Jak wygląda rozmowa adopcyjna:]

Warto wspomnieć jak wygląda rozmowa adopcyjna i dalszy kontakt w Kocim Domu Tymczasowym w Piastowie, który z żoną prowadzę:
1). Rozmowa przez telefon.
2). Przyjazd zainteresowanego domu + wywiad.
3). Przemyślenie nowego domu.
4). Decyzja na tak lub na nie.
 
5). Przyjazd, wypełnienie umowy + dalszy ciąg wywiadu z pytaniami. Podpisanie umowy. Zabranie kota. 
6). Stały kontakt telefoniczny i mailowy (zdjęcia, filmy, opis). 
7). Wizyta po adopcyjna.
[Rozmowa w komentarzach  – również na stronie wydarzenia na FB]
PDT: Zadajemy pytania bardzo prywatne i szczegółowe. Jeśli chce koś adoptować kota nie czuje się przez nie poniżony ani urażony. Moim zadaniem jest zapewnić kotu najlepszy dom, to jest dla mnie jedyny wyznacznik dobrej rozmowy. 
– A wizyta przedadopcyjna? 
PDT: Nie zawsze jest możliwa, dlatego tez wywiad przed trwa około 8–10 godzin, do tej pory nie udało się przeprowadzić żadnego. Ale do tej pory każdy z domów, nie próbował mnie oszukiwać. Zresztą nie jest to rozsądna decyzja J

Tymczasem regulamin strony adopcyjnej Kociej Łapki wygląda tak:

 [Ogólne informacje]
Dla naszych kotów szukamy kochających i odpowiedzialnych opiekunów, którzy chcą zapewnić im opiekę przez całe życie. Decydując się na adopcję zwierzęcia pamiętaj: 
 – kot to żywa, czująca istota
– nie oddajemy kotów na prezent
– zadbany i zdrowy kot żyje nawet do 20 lat, a nie do chwili gdy się znudzi lub nie będzie dla niego miejsca 
– wymagamy bezpiecznego domu: niewychodzącego z osiatkowanym balkonem/oknem lub wychodzącego z dala od ruchliwych ulic 
– adoptując kota zobowiązujesz się do zapewnienia mu właściwej opieki: właściwego żywienia i stałej opieki weterynaryjnej 
– warunkiem adopcji jest podpisanie umowy adopcyjnej zobowiązującej do należytej opieki nad kotem 
– wymagamy posiadania bezpiecznego transportera do przewożenia kota 
– po rozmowie adopcyjnej, przywozimy kota do nowego miejsca zamieszkania.
A jakie są już konkretne warunki adopcji?

§ 1
Adoptujący potwierdza, że jest osobą pełnoletnią, świadomą odpowiedzialności wynikającej z poniższej umowy i ustawy o ochronie praw zwierząt. 
§ 2 
Adoptujący oświadcza, iż przyjmuje kota wyłącznie dla siebie, a nie dla pośredników lub osób trzecich.
§ 3
Adoptujący zobowiązuje się:

  1. Zapewnić kotu właściwe wyżywienie, czystą wodę i ciepłe schronienie.
  2. Zapewnić odpowiednią opiekę weterynaryjną w przypadku choroby zwierzęcia, a także regularne szczepienia ochronne oraz odrobaczać kota zgodnie z zaleceniem lekarza weterynarii.
  3. Powiadomić Opiekuna tymczasowego w razie poważnej choroby, zaginięcia lub śmierci zwierzęcia.
  4. Oddać zwierzę Opiekunowi tymczasowemu, w przypadku gdy kot nie spełnił oczekiwań Adoptującego lub zmusi go do tego sytuacja życiowa (nie odda go innym osobom, do schroniska lub go nie wyrzuci).
  5. Nie rozmnażać powierzonego zwierzęcia – wykastruje kota po osiągnięciu dojrzałości płciowej (nie dotyczy kotów oddanych do adopcji już po zabiegu).
  6. Udzielać informacji (poprzez list, e–mail, telefon) Opiekunowi tymczasowemu o przystosowaniu się kota do nowych warunków życia.
  7. Zapewnić kotu bezpieczny dom: niewychodzący z osiatkowanym balkonem/oknem (nie zabiera kota np. na działkę, do parku czy do znajomych – gdyż jest to dla kota niepotrzebny stres) lub wychodzący z dala od ruchliwej ulicy. W przypadku kota wychodzącego wyposażyć kota w bezpieczną obrożę (z tzn. plastikowym, łatwo rozpinającym się zapięciem zatrzaskowym) i adresatkę z telefonem kontaktowym.
  8. Umożliwić Opiekunowi tymczasowemu (lub osobie wskazanej przez nią) odwiedzenie zwierzęcia w nowym miejscu zamieszkania w celu sprawdzenia warunków bytowych, a także potwierdzenia wypełnienia warunków niniejszej umowy.
 § 4
Jeśli zobowiązania będące przedmiotem niniejszej umowy nie zostaną przez Adoptującego wypełnione, zobowiązuje się on do oddania kota bez protestu Opiekunowi tymczasowemu.
§ 5
  1. Opiekun tymczasowy oświadcza, że przekazał Adoptującemu wszelkie informacje o:
–  ogólnym stanie psychicznym i fizycznym kota,–  dolegliwościach i przebytych chorobach niewidocznych przy odbiorze kota,–  leczeniu (udokumentowanym książeczką zdrowia zawierającą opis leczenia i przeprowadzonych badaniach/testach). 2.  W przypadku jakichkolwiek problemów z kotem, Opiekun tymczasowy zobowiązuje się (w ramach swoich możliwości i posiadanej wiedzy) pomóc Adoptującemu w rozwiązaniu problemu, jeśli ten o takową pomoc poprosi. 
§ 6

  1. Niniejszy dokument jest zobowiązaniem adopcyjnym, nie zaś umową kupna zwierzęcia.
  2. Niniejsza umowa sporządzona została w dwóch jednakowych egzemplarzach.
  3. Każda ze stron oświadcza, że zapoznała się z treścią umowy, a także otrzymała po jednym z egzemplarzu niniejszego dokumentu.
  4. Dane osobowe zawarte w umowie nigdy nie zostaną rozpowszechniane, ani nie zostaną wykorzystane w żaden niepożądany sposób przez strony. 

Przyjmuję do wiadomości, że w razie złego traktowania zwierzęcia grozi mi odpowiedzialność karna na podstawie Ustawy o Ochronie Zwierząt z dnia 21.08.1997 r., a umowa niniejsza ulega natychmiastowemu rozwiązaniu.

I co? Można kulturalnie sformułować w sumie podobne wymagania? Można. Oczywiście, nie wątpię, że zarówno Kocia Łapka, jak i Piastowski Dom Tymczasowy mają na celu TYLKO I WYŁĄCZNIE dobro adoptowanych kotów. Ale ktoś, kto jest pełen najlepszej woli, też nie chce być traktowany jak potencjalny zwyrodnialec, który zamierza krzywdzić koty.
Wielu osobom, poza koniecznością osiatkowania okien i/lub balkonów (Siatka niezgody), nie podoba się też punkt dotyczący wizyt poadopcyjnych oraz zobowiązania do przekazywania informacji (e-maili, zdjęć). Zrozumiałe. Ale nie wierzę, że wolontariusze nie mają nic innego do roboty, tylko nawiedzać domy z wyadoptowanymi kotełami (przecież te osoby mają również swoje życie – a przynajmniej próbują ;)).
W przedstawionej przez Kocią Łapkę umowie bardzo podoba mi się § 5. To jeszcze bardziej pokazuje, że najważniejszy w tej umowie jest KOT. Po prostu.
Kotów jest nawet za dużo, by wszystkie znalazły dom. Osoby, które zapewniają im chociaż tymczasowy, wykonują kawał dobrej roboty, i chwała im za to. Najwyraźniej jednak niektórzy uważają, że nikt inny nie ma szans być równie doskonały. Szkoda, że zniechęcają w ten sposób ludzi, którzy naprawdę chętnie zajęliby się takim kocim biedakiem…

poniedziałek, 28 lipca 2014

Nie miała baba kłopotu...

..., więc wzięła drugiego kota.

Wczoraj spontanicznie pojechałam do rodziców na grilka. Ot, niedziela po południu, można dwie, trzy godziny posiedzieć i porozmawiać. Pojechałam. I wróciłam z kotem.
Kotek to potomstwo kotki starszej siostry. Były w miocie trzy, dwa poszły do ludzi, a ten trzeci na razie został. Siostra wzięła go do rodziców, a stamtąd wzięłam go ja.

Kotełe

Dawno nie miałam tak długiej nocy.

Kotełe (płci na razie niesprecyzowanej, ale po bojowym zachowaniu wnioskuję, że ONA) zostało zapakowane do zamkniętego pokoju – oczywiście w pakiecie: miska z żarciem, mleczko (kotełe ma dwa miesiące!) i kuweta. No i jakaś zabaweczka. Został grzecznie i spokojnie. W przeciwieństwie do rezydenta.
Owszem, pokazałam ich sobie. Technicznie wydawało mi się niewykonalne zrobić to inaczej, a w głębi duszy liczyłam, że może a nuż zaskoczy od razu? No nie mam doświadczenia, acz obczytana i wyedukowana jestem lepiej niż niespełna rok temu, gdy przyniosłam Kocia. Ale dotychczas nie było w naszym życiu innych kotów... A tu nagle pojawiło się małe, bojowo nastawione futro. I nie da się ukryć, że mały, choć przerażony, całym sobą był gotów walczyć, gdy tymczasem Kocio był po prostu totalnie i na maks zaszokowany.
Większa część nocy upłynęła mi na łagodzeniu Kociowego nieszczęścia. Po pierwsze, za zamkniętymi drzwiami pokoju było to nowe „coś”. Po drugie, za zamkniętymi drzwiami pokoju znajdowały się również zamknięte drzwi na balkon. Ergo, Kociuś nie mógł tam wyjść. Na szczęście jest okno kuchenne, również wychodzące na balkon. Udostępniłam więc na noc kuchnię, tym samym skazując się na spanie „na jedno oko”. Oprócz obaw o zwykle zamknięte dla Kocia pomieszczenie nie dała zasnąć świadomość, że przez drzwi balkonowe Kocio zapewne wypatruje przybysza.
Do którego zresztą też zaglądałam w nocy. Martwiłam się, czy sobie radzi, jak kuweta, jak żarełko. Jednak, kiedy tylko wchodziłam i zamykałam za sobą drzwi, słyszałam za chwilę dramatycznie nieszczęśliwe miałki Kocia…
A małe kotełe też nie było zbyt towarzyskie, co oczywiście rozumiem. Martwi mnie jednak, że kuweta czysta i sucha (czyli podłoga gdzieś za meblami mokra). To oczywiście pewnie chwilowe, musi minąć czas na oswojenie się z dużymi przecież zmianami, ale…

Ale zastanawiam się, czy nie popełniłam błędu. Kocio jest wyraźnie zdezorientowany i niezbyt szczęśliwy. A mnie serce z tego powodu boli. W końcu małe ma gdzie wrócić, może nawet zostanie z mamą? Będzie miało ją blisko, będzie żyło sobie na podwórku, a nie w zamkniętym mieszkaniu? No nie wiem…

Aaaaa! Co ja mam robić?

wtorek, 22 lipca 2014

Mąż z ogłoszenia

Biblioteka jest instytucją, która samym swoim istnieniem świadczy o rozwoju kultury. Jest ona bowiem skarbnicą piśmiennictwa, przez które człowiek wyraża swój zamysł twórczy, inteligencję, znajomość świata i ludzi, a także umiejętność panowania nad sobą, osobistego poświęcenia, solidarności i prawa do rozwoju dobra wspólnego.
Jan Paweł II

Przeczytałam książkę. Wypożyczoną z biblioteki.
Te dwa fakty zasługują na podkreślenie. Ale nie dlatego, że to jakieś novum w moim życiu. Przeciwnie. Dużo czytam, za to długo nie było mnie stać na własne książki. Moi rodzice zaś, owszem, kupowali nam czasem książki, zwłaszcza widząc, jaka to dla mnie radość. Nie było jednak u nas tradycją, by wzbogacać księgozbiór (niczym w Borejkowskim kołchozie). Długo mi to nie przeszkadzało. Ot, drobna uciążliwość, gdy chciało się coś przeczytać i nie można było po prostu tego pragnienia zaspokoić. (Przypominam, że te dwadzieścia lat temu nie było np. Chomika). Nie rozpatrywałam tego w kategoriach bycia bądź nie „domem inteligenckim”, czyli lepszości bądź gorszości dla niektórych. Pierwszy raz zwróciło to moją uwagę (a w zasadzie ktoś życzliwy się postarał, żebym zauważyła) w liceum, nie dotknęło mnie jednak specjalnie. Wciąż uważałam, że skoro tak u nas jest, to widocznie musi. Zresztą nie byłam zbytnio zintegrowana ze społecznością klasową, a osoby, które sporadycznie mnie odwiedzały, nie były rozczarowane niedoborem książek.

Na studiach polonistycznych było już inaczej. Odczuwałam brak pochodzenia z rodziny inteligenckiej, ale wciąż nie zależało mi na pozorach. A szybko zauważyłam, że wiele osób dba właśnie o to: by poszczycić się domową biblioteczką (co nie oznacza zaglądania do niej systematycznie – wiem, często z braku czasu), bytnością na wystawach czy innych koncertach. Początkowo bardzo mi to imponowało i, wbrew twierdzeniu jednego z moich znajomych, starałam się nadgonić te luki. Brakowało mi jednak dobrego tutora, ale przede wszystkim – zwyczajnie pieniędzy. Trudno. Zostałam przy moich ukochanych książkach, z pozostałej oferty kulturalnej wybierając to, na co w danej chwili mogłam sobie pozwolić, przy jednoczesnej chęci poznania tego. Bez oglądania się na większy lub mniejszy „prestiż”.
Wyszło mi to na dobre, bo nie przetrwałam w środowisku akademickim. Czasem mi żal, zwłaszcza że stamtąd „nikt nie woła”. Za to wreszcie mogę wypożyczać to, co aktualnie mam ochotę przeczytać, bez oglądania się na to, czy ktoś zauważy, że znów sięgam na półkę nie tej wysokości, co trzeba.

Jednak nie zawsze jest tak łatwo przeczytać to, na co aktualnie ma się ochotę. Zmiana zawodu z nauczyciela na redaktora skutkuje m.in. tym, że często czytam to, co muszę, a nie – co chcę. I nieważne, czy to fabuła, książka kucharska czy poradnik młodego nurka – trzeba czytać od deski do deski. Po takiej pracy wprawdzie nieraz tym bardziej mam ochotę na „coś normalnego” – ale nie mam siły. Zwyczajnie moje oczy mówią „nie”, a gdy zlekceważę pierwsze objawy zmęczenia, to z reguły skutkuje to migreną.

Teraz jednak mamy lipiec, w wielu branżach panuje przestój, a zatem mam trochę czasu na własne przyjemności. Jedną z nich jest właśnie „czytanie dla siebie”. Któregoś dnia więc poszłam do biblioteki. Od lat szkolnych wprawdzie moja prywatna biblioteczka znacznie się powiększyła, ale wciąż nie mam wszystkich książek świata, ani nawet skromnej ich części. Biblioteka osiedlowa to zatem, moim zdaniem, świetne rozwiązanie. Szkoda, że coraz mniej osób je docenia. Zazwyczaj pojawiają się w niej uczniowie, którzy we własnych szkolnych wypożyczalniach nie znaleźli obowiązującej lektury, lub potrzebujący skorzystać z dodatkowych materiałów, jakich nie ma w internecie. Drugą grupą są starsi ludzie, mający wreszcie trochę czasu na emeryturze. Naturalnie, to moje niefachowe spostrzeżenia, nie przeprowadzałam żadnych badań, nie jestem też bibliotekarką, jedynie stałą bywalczynią, a i ja coraz rzadziej bywam.

Nie mogłam zrozumieć, skąd taka mała popularność bibliotek. Szkoda, bo przecież to wspaniały pomysł. Bardziej dziwiły mnie niż śmieszyły takie obrazki:


Niedawno jednak pewna miła i wykształcona pani, usłyszawszy, że coś ostatnio wypożyczałam, zapytała z autentycznym zdziwieniem: „To tam są dostępne obecnie wydawane książki?”. Zdziwienie moją twierdzącą odpowiedzią było wielkie…

Więc propaguję ideę czytania książek i odwiedzania bibliotek. Im więcej czytelników, tym lepszy argument, by takie miejsca dotować, co umożliwi następnie bibliotekom zakup większej ilości książek. Korzyści z tego są dla wszystkich, a ludzie przecież – wbrew negatywnym opiniom – czytają książki.

A przetrzymanie książki  choć niezalecane  na pewno nie kończy się tak:


Na zakończenie powiem, że ostatnia wypożyczona przeze mnie książka była klasycznym romansidłem pt. Mąż z ogłoszenia. Po jej przeczytaniu wiem, że zajawka na okładce została źle napisana, choć zakończenia można się było domyślić po przeczytaniu pierwszego rozdziału. Miałabym też trochę uwag do korekty i składu. ;) Ale… sama intryga była rewelacyjna. Być może dlatego, że perypetie Alison, głównej bohaterki, ubawiły mnie do łez z prostego powodu: chyba tylko cudem nie przydarzyły mi się jej wpadki na randkach. W jej specyficznym talencie do przyciągania niewłaściwych facetów widziałam siebie jak żywą. W moim osobistym rankingu pierwsze miejsce zajął mężczyzna, który tak zachwycił się Alison, że... ostatecznie zdecydował się zmienić płeć. Po to, by razem, już jako dwie kobiety, mogli (mogły?) stworzyć szczęśliwy związek... :)

Polecam tę książkę jako świetne czytadło wakacyjne, naturalnie zwłaszcza dla pań. Ale przede wszystkim polecam zorientować się, gdzie w okolicy jest najbliższa biblioteka, i korzystać z niej.

Autor: Jane Graves
Tłumacz: Paulina Makles
Tytuł: Mąż z ogłoszenia
Wydawnictwo: Wydawnictwo Otwarte
Miejsce i rok wydania: Kraków 2012
Liczba stron: 350

niedziela, 20 lipca 2014

Lajkowanie życia

Świat jest rzeczywiście dziwny. Ludzie, zamiast żyć ze sobą w pokoju, nieustannie prowokują konflikty. Nie chcą czy nie potrafią żyć w zgodzie? Widać to przecież zarówno w dużych społecznościach, jak i w mniejszych, lokalnych, nieraz jednostkowych. Kraje rywalizują o wpływy ekonomiczne, miasta domagają się większych dotacji (większych niż uzyskują inne miejscowości, dodajmy). W jednym mieście kibice klubów sportowych są dla siebie zagrożeniem – i bynajmniej nie wzorują się na sportowych zasadach fair play (które i w rywalizacji sportowej często zanikają, co potwierdzają coraz częstsze afery związane z nielegalnymi dopingami). Mało który wreszcie człowiek nie ma jakiegoś wroga. Co gorsza jednak, mam wrażenie, że tych wrogów szukamy sobie sami. Wynika to stąd, że nie potrafimy szanować poglądów innych ludzi, a domagamy się, żeby oni przyjmowali nasze. Bo przecież żyjemy w świadomości, że my jesteśmy mądrzejsi, lepsi, szlachetniejsi. I nasza racja jest jedyna słuszna.
Takim szczególnym przypadkiem człowieka, który nie może żyć bez wroga, jest hejter. Na pewno każdy, kto kiedykolwiek miał kontakt z wirtualną rzeczywistością, miał z kimś takim do czynienia. Hejter, nazywany przez media „specjalistą od nienawiści”, to w zasadzie człowiek bardzo nieszczęśliwy. Zasadniczym celem jego egzystencji jest szerzenie nienawiści, obrażanie wszystkich i wszystkiego. Ale co dzięki temu zyskuje? Na pewno nie przyjaźń czy szacunek społeczny (nawet innych hejterów, jak mniemam :D). Dlatego oceniam go jako nieszczęśliwca.
Ciekawe jest jednak, że hejtera nie tak łatwo spotkać w świecie pozainternetowym (choć młodzi chyba coraz mniej wierzą, że taki świat istnieje). A dlaczego? Otóż dlatego, że bardzo łatwo jest być odważnym w sieci, gdzie ma się bezpieczne poczucie anonimowości (nie do końca słuszne, aczkolwiek są eksperci, którzy potrafią się nieźle zakamuflować). Natomiast w świecie realnym, wygłaszając jakąś opinię, należy liczyć się z szybkim wzięciem za nią odpowiedzialności. Kto nie jest na to gotowy, albo siedzi cicho, albo starannie waży słowa.
Pamiętam, że jak chodziłam do podstawówki, na murze ktoś namazał „graffiti”. Pod nazwiskiem nielubianej nauczycielki namalowano dwa wielkie cyce. Pani uczyła tak wdzięcznego przedmiotu, jakim jest fizyka, a była – jak się dzisiaj poprawnie określa – puszysta. (Do tego stopnia, że kiedyś, siadając na krześle, zgniotła podłożoną złośliwie pinezkę). Szał twórczości. Na więcej owych „artystów” nie było stać. Na pewno jednak mieli satysfakcję, że farba, którą owo „dzieło” zamalowano, co jakiś czas spływała (po każdym większym deszczu)... a napis zostawał. Ciekawa jestem jednak, na co odważyliby się dzisiaj, mając do dyspozycji internet i gwarantowaną (ich zdaniem) anonimowość. Boję się, że na wiele. Sama tego doświadczyłam, jako nauczycielka i wykładowczyni. Na popularnych podówczas stronach społecznościowych – Grono i nk.pl – znalazłam interesujące wpisy. Nie było to miłe. Zastanowiło mnie jednak już wtedy poczucie bezkarności autorów. Niewyszukanym językiem przedstawiali opinie, których jednak nie mieliby śmiałości powiedzieć mi, patrząc w oczy. Bo to nie były złe dzieci. Przeciwnie – kwiat młodzieży: uczniowie warszawskiego liceum im. Batorego oraz studentki polonistyki.
Dzisiejsi hejterzy, to jak sądzę, dzieci Neostrady, które mają za dużo wolnego czasu i niekontrolowany dostęp do sieci. I uważam, że na tym właśnie należy się skupić, mówiąc o hejterstwie. Same słowa, choć często bardzo wulgarne i obraźliwe, są konsekwencją takiego stanu rzeczy. Bezstresowego wychowania. Chyba jednak nie ma co wyolbrzymiać problemu ani dodawać mu rangi – np. takimi powiedzeniami, że „Hejterstwo to nie zawód. To powołanie”. Nie. To dziecinada. I wyraźna informacja, że ten człowiek potrzebuje pomocy. Jeśli nikt nie zajmie się nim teraz, gdy wylewa swoją frustrację w internecie, może wyrosnąć z niego naprawdę groźny psychopata. A w najlepszym przypadku – skrzywdzony, „sprawny emocjonalnie inaczej” człowiek.


A na marginesie tych rozważań o wrogości między ludźmi i nienawiści. Któregoś dnia programy informacyjne zalały nas informacjami o kolejnych tragediach. Wypadki samochodowe, rajd sopockiego szaleńca, utonięcia. I oczywiście zestrzelenie malezyjskich linii lotniczych. Zwłaszcza to ostatnie budzi mój ogromny lęk, bo konsekwencje tego zdarzenia mogą być dalekosiężne. Premier Ukrainy zaapelował do innych państw m.in. o wsparcie militarne. Nie wiadomo, co przyniosą najbliższe dni. A my tymczasem wciąż wzajemnie się „hejtujemy”, zamiast „lajkować”. Dlaczego tak się dzieje? Czy nie lepiej unikać sporów, nie prowokować ich, nie rozdmuchiwać? Nie chcę uprawiać czarnowidztwa i wieszczyć niczym Kasandra. Ale nawet jeśli konflikt rosyjsko-ukraiński nie przeniesie się poza te granice, to skąd wiemy, ile czasu nam zostało? Jeśli dużo – to tym bardziej warto postarać się, by żyć w pokoju i radości. I po prostu lubić swoje życie i siebie nawzajem.

Krótkie słowo w niedzielę

„Dziwny jest ten świat, gdzie... człowiekiem gardzi człowiek”.

Z tym się zgadzam. To był punkt wyjścia niedzielnego kazania.

Nie podobało mi się jednak zestawienie ostatniej tragedii – zestrzelenia samolotu malezyjskich linii lotniczych nad Ukrainą – z katastrofą Tu-154 w 2010 roku. Oczywiście, oba zdarzenia były tragiczne w skutkach, ale jednak przywoływanie ich obok siebie może sugerować – być może niezamierzenie w opinii osoby, która o tym w taki sposób mówiła – że katastrofa smoleńska była w rzeczywistości zamachem. Na ile udało mi się być na bieżąco z kolejnymi ustaleniami w tej sprawie, teza taka nie została potwierdzona. Oba zdarzenia łączy miejsce – tereny należące do Ukrainy, ale nic więcej. A przecież katastrof samolotów pasażerskich było w historii więcej, z pewnością również w tamtej przestrzeni powietrznej.

Zirytowało mnie również ukazywanie profesora Chazana jako wręcz męczennika, który ponosi konsekwencje (odwołanie ze stanowiska dyrektora warszawskiego szpitala) z powodu swojej heroicznej, moralnej postawy. Chyba nie ma kogoś, kto nie wie, o co chodzi. Absolutnie nie podejmuję się oceniać, czy miał rację, a już na pewno nie napiszę, co sądzę o aborcji. Jestem szczęśliwa, że udało mi się do tej pory nigdy nie stanąć wobec takiej decyzji. Tyle że rzucanie gromów na prezydent Warszawy, która go tego stanowiska pozbawiła, wydaje mi się co najmniej niestosowne. Gromy rzucają oczywiście ci, którzy uważają, że sumienie jest ponad prawem, a pani Gronkiewicz-Waltz, jako katoliczka, powinna za swoją decyzję być ekskomunikowana. Usłyszałam to w mediach.


Szkoda, że właśnie to, a nie ewangeliczne przypowieści, było tematem kazania.

piątek, 18 lipca 2014

Propozycja Daniela [Przy rowerach (9/10)]

Następnego dnia nie zadzwonił, ale przysłał wiadomość. „Cześć, może pójdziemy dzisiaj po mojej pracy na lody. Możesz o 18-tej?”. „Mogę. Tam, gdzie ostatnio?”. „OK”.
No dobrze. Trochę się denerwowała, nie da się ukryć. Przede wszystkim stresowała ją wciąż jego wczorajsza zapowiedź, że musi jej coś powiedzieć. „To na pewno będzie o Eksi. Może wracają do siebie? Albo z córką coś poważnego? Może chce wrócić do Częstochowy z tego powodu? Albo gorzej, ona przyjedzie do Warszawy z córką na leczenie. I jeszcze, skoro Gosia chora, to nie będzie wypadało nic krytycznego powiedzieć, bo przecież chodzi o dziecko. Co on chce mi powiedzieć?”.
I biłaby się biedna Gąska z myślami prawie cały dzień. Na szczęście długo nie siedziała w domu. Zadzwoniła Zuzka, z pytaniem, czy nie poszłyby razem do sklepu, a potem na jakąś małą kawę i pogaduchy. Jako że wszystko było lepsze od siedzenia w domu, pięć minut później Gąska szła w kierunku osiedlowego marketu, gdzie miały się spotkać.
Zakupy zrobiły szybko i pół godziny później siedziały już w Zuzinej kuchni. Ponieważ od wizyty mamusi nie minęła jeszcze pełna doba, a Wojtek był w pracy, istniała szansa na spokojne ploty. Głównym tematem była oczywiście wizyta(cja) teściowej. Ponieważ jednak nie wydarzyło się nic nadzwyczajnego (standardowe przycinki, pytania o brak dzieci i zaglądanie w każdy garnek oraz narzekania, jaka to się czuje samotna), szybko się z tym uwinęły i przeszły do tematu Daniela. Na wieść o tym, że widzą się dzisiaj, Zuzce zaświeciły się oczy.
– Wiesz, zazdroszczę ci. Czasem tak myślę, że za mną już wszystko, co najpiękniejsze, a ty masz wszystko przed sobą.
– No tak… Ale sama mówisz, że nie mam na co czekać, że mam tyle lat…
– No bo nie oszukujmy się, masz coraz mniej czasu, żeby urodzić dziecko. A zawsze mówiłaś, że chcesz mieć je po ślubie, nie przed albo bez.
– Tak… Tylko nie wiem… Ja tego Daniela nie znam długo, jeszcze ta jego była. Poza tym Daniel chyba chce mi dzisiaj coś ważnego powiedzieć.
Zuzce oczy zaświeciły się jeszcze mocniej.
– Super! Naprawdę? Jak myślisz, co to może być? Może się oświadczy?
– Zuza! Przecież mówiłam ci o tym wczoraj! Dzwoniłam specjalnie w tej sprawie, nie pamiętasz?
– A… przepraszam, ale miałam takie zamieszanie. Wiesz, mamusia, potem znowu Wojtek był o coś zły, nie wiem, o co mu chodzi. Pamiętam, że dzwoniłaś, ale zapomniałam, że mówiłaś o tym, że Daniel ma ci coś powiedzieć.
Ironia była wyczuwalna. Jasne, nie musiała o tym pamiętać, tylko że…
– … tylko że ja przecież w tej sprawie do ciebie dzwoniłam.
– Aaa… ja myślałam, że po prostu martwisz się, że on będzie o Eksi gadał, ale że tak ogólnie się tym przejmujesz. A jak w ogóle ona ma na imię?
– Marianna.
– Ładna jest? A co robi, gdzie pracuje?
– Zuzka!!! Ja nie chcę o niej rozmawiać!
– Oj dobra, nie unoś się tak.
Zapadła cisza. Głupio było tak siedzieć, zresztą Gąska tak naprawdę nie bardzo wiedziała, czy się pokłóciły, i co teraz zrobić. Zuzka czasem miała takie fochy. Lubiła rządzić, a już w rozmowie to zawsze musiała mieć ostatnie słowo. Ale przecież nikt nie jest doskonały, poza tym dobrze, że ludzie się różnią. Tylko że czasem Gąska chciałaby mieć pewność, o co właściwie chodzi.
Spojrzała na zegarek. No, powinna się zbierać. Jeszcze musiała umyć i wysuszyć włosy. I zebrać choć trochę myśli. Podniosła się od stołu, przy którym siedziały, i zaczęła żegnać się z Zuzką.
– Ojej, ale chyba się nie obraziłaś?
– Nie no, mówię ci przecież, że mam mało czasu.
– No dobrze, ja też muszę trochę tu ogarnąć. Od przyszłego poniedziałku zaczynam pracę, nie będę wtedy miała tyle czasu.
Gąska aż usiadła.
– Ale jak to… idziesz do pracy?
– No normalnie.
– A… dawno szukasz?
– Od jakiegoś czasu. Wiesz, Wojtek nie zarabia tak dużo… I mamusi będę miała trochę mniej.
– Ale… nic nie mówiłaś wcześniej, że planujesz.
– Oj wiesz, jak to jest. Nie było kiedy.
No tak. Obowiązku nie było. Jednak Gąska, wychodząc wreszcie z mieszkania, czuła się jakoś skołowana. Z tego powodu dopiero przed blokiem uświadomiła sobie, że zostawiła u Zuzki na stole kosmetyczkę, w środku której miała klucze do mieszkania. Na szczęście koleżanka nigdzie już nie wychodziła, ale Gąska miała pół godziny mniej na planowane zabiegi przed wyjściem. Oczywiście nic by się nie stało, gdyby się spóźniła, ale nie czuła się wtedy komfortowo. Dzięki temu małemu zamieszaniu jednak nie miała już czasu ani chęci, by snuć jałowe rozważania, co on jej powie, a czego nie.
Punktualnie o osiemnastej była pod osiedlowymi parasolkami, gdzie umówiła się z Danielem. Już na nią czekał i uśmiechał się z daleka, widząc, jak się zbliża. Ten uśmiech poprawił jej trochę humor, ale starała się nie wpadać w euforię. Przywitali się i usiedli przy stoliku. Zamówili lody. „Niezły pomysł, w razie gdyby zrobiło się za gorąco”, pomyślała Gąska. Mężczyzna jednak uśmiechał się do niej i wreszcie się rozluźniła. Kelnerka przyniosła lody i zostali sami. Przedłużająca się cisza, początkowo przyjazna, zaczęła przeradzać się w nastrój zakłopotania. Gąska gryzła się w język z całych sił, w czym bardzo pomagały jej pyszne lody. Spokojnie potrafiłaby zagaić pięć rozmów, ale chciała, by to on zaczął. Nie wiedziała, o czym chce z nią rozmawiać, więc jego milczenie coraz bardziej ją niepokoiło.
Wreszcie powiedział:
– Cieszę się, że wreszcie się widzimy. Szkoda, że wczoraj nie mogłaś. Stęskniłem się za tobą.
Błogość zalała Gąskowe serce. Daniel natomiast po tym wstępie zamilkł i jadł w skupieniu swoje lody. Po chwili jednak podniósł głowę i znów się odezwał:
– Mogę o coś zapytać? Chciałbym właściwie coś zaproponować, ale nie wiem, co ty na to.
– Pytaj, pewnie. – Starała się mówić opanowanym głosem, ale serce biło mocno. Miał taki wyraz twarzy, jakby chciał powiedzieć…

– Za tydzień przyjedzie do mnie Marianna z Gosią. Chciałbym, żebyście się poznały.

czwartek, 17 lipca 2014

Parę słów o filmie „Powstanie Warszawskie”

Dawno nie byłam w kinie i nawet nie bardzo już wiedziałam, co grają. Czasem na FB widziałam, że ktoś na coś się wybiera, ale jakoś mnie nie korciło, a i budżet był na tyle skromny, że wolałam coś tam pooglądać w domu. Któregoś razu jednak zerknęłam na repertuar Cinema City w Promenadzie (niedaleko mnie) i zobaczyłam, że jeszcze grają Powstanie Warszawskie, które na ekrany weszło przecież 9 maja. Pomyślałam, że pójdę. Wybierałam się już, ale przyznam, że wciąż trudno mi uświadomić sobie, że do kina można iść samej. Nie wiem, czemu to dla mnie takie trudne – może to kwestia długiego bloku reklamowego, który łatwiej przetrwać w towarzystwie? ;) Tym razem jednak postanowiłam (jak co kwartał mniej więcej), że teraz to się zmieni i nawet sama, ale będę chodzić co jakiś czas do kina. Dodatkowo wypatrzyłam, że w środy bilety kosztują 14 zł. No, tyle dam radę. Moje osobiste odwrotne prawo Murphy’ego zadziałało natychmiast i gdy tylko powiedziałam o swoim planie siostrze, natychmiast do mnie dołączyła. :)

Film Powstanie Warszawskie to produkcja Muzeum Powstania Warszawskiego. Na tle innych filmów o tematyce wojennej i historycznej wyróżnia się niezwykłą autentycznością. Nie jest to bowiem wizja reżyserska, rekonstrukcja faktów, ale zmontowana z dokumentalnych materiałów archiwalnych fabuła (jej autorem jest Jan Komasa, reżyser innego filmu o tematyce powstańczej – Miasto 44, który ukaże się we wrześniu tego roku), ukazująca prawdziwe oblicze sierpniowej walki stolicy. Materiały były kręcone na zlecenie dowództwa AK, a ich pierwsza projekcja odbyła się w kinie „Palladium” już w trakcie walk powstańczych. Ze zrozumiałych względów – by widz mógł łatwiej prześledzić materiał – wprowadzono bohaterów (a w zasadzie ich głosy), czyli operatora filmowego i jego młodszego brata. Komentują oni filmowaną rzeczywistość, ale jednocześnie rozmawiają ze sobą o sprawach codziennych, bliskich – im i współczesnym im ludziom.

Początkowo nie byłam pewna, czy ten pomysł mi odpowiada. Nastawiona byłam na dokument, nawet nie brałam pod uwagę jakiegoś ciągu przyczynowo-skutkowego zdarzeń. A tu coś takiego… Głosy Karola i jego brata Witka, wyraźnie dobiegające ze studia, „napisane” dialogi, trochę mnie rozpraszały. Przypomniałam sobie jednak wstęp do Zośki” i „Parasola”, w którym autor informuje czytelnika, iż dla łatwiejszego odbioru spisanej historii czyni kogoś niejako jej bohaterem – jednak naprawdę wciąż jest to historia walczących o Warszawę powstańców (przytaczam z pamięci, więc może niedokładnie, ale myślę, że sens zachowałam). I rzeczywiście, trochę łatwiej było przedzierać się w ten sposób przez i tak już niełatwy (ze względu na treść) dokument. Podobny zabieg, jak sądzę, został zastosowany i w omawianym przeze mnie filmie.

Wywarł on na mnie wielkie wrażenie. Temat powstania jest dla mnie ważny, choćby z tego powodu, że mieszkam w Warszawie. Ale nie tylko. Pamięć o historii własnego narodu, jakkolwiek by to szumnie nie brzmiało, a także szacunek dla tej przeszłości, jest – nie tylko moim zdaniem – czymś, co ten naród tworzy i pozwala mu trwać. Uważam, że takie filmy (nie tylko o sierpniu 1944, ale dotyczące okresu drugiej wojny światowej) powinny wciąż powstawać, by ta pamięć mogła trwać.

W filmie można zobaczyć autentycznych ludzi, żyjących w tamtych czasach. Pełna lista ich nazwisk jest wyświetlana po zakończeniu projekcji. Niestety, nie sposób przeczytać wszystkich. Szkoda, że nie pomyślano o tym, by np. wydrukować to na małych ulotkach i wręczać razem z biletem (jak np. wręczano guziki przy filmie Katyń).

Film Powstanie Warszawskie ma niewątpliwie ogromną wartość poznawczą. Ukazuje walczących o wolność ludzi nie tylko z karabinem w ręku, nie tylko w momentach dokonywania bohaterskich czynów – ale kiedy jedzą, kąpią się, przygotowują obiady, broń i materiały opatrunkowe. Zauważyłam, że kobiety upinały wtedy włosy i ani jedna nie miała grzywki! Wiele filmów wojennych pokazuje tylko wzniosłe momenty. Tymczasem rzadko mówi się o muchach, łażących po rannych, o tym, ile czasu i wysiłku kosztowało wyprodukowanie jednego granatu czy przygotowanie roznoszonych przez harcerzy ulotek. Obok walczących chłopców i dziewcząt pokazano też ludność cywilną. Zaskakujące, jak wielu ich trwało w mieście w czasie walk…

Czy było warto, czy ta walka miała sens? W filmie nie padają oceny. Nie muszą. Fakty mówią same za siebie. Nie ma ocen politycznych, pada dosłownie jedno zdanie o Sowietach znajdujących się po drugiej stronie Wisły. Kiedy jednak patrzy się na zrujnowane miasto, na ludzi, którzy giną w jego obronie, stosy ciał leżące na ulicach pod koniec powstania, to serce ściska jedynie żal. Zarazem – budzi się myśl: czy my, dzisiaj, potrafilibyśmy zdobyć się na tak wielką odwagę? I czy doceniamy, że nie musimy tego sprawdzać?

Uciekamy na co dzień od patosu, pochłaniają nas problemy, zajmują narzekania na to, co dzieje się w kraju. Ale mimo wszystko, teraz, kiedy sierpień jest blisko, może warto wspomnieć tych ludzi, którzy „za nasze jutro – oddali swoje dzisiaj”?

A jeśli ktoś nie słyszał, to na zakończenie piosenka promująca film. Pierwszy raz widziałam w ogóle ludzi, którzy po filmie nie zrywali się z foteli, ledwo tylko zgasł obraz. Może zatrzymała ich również muzyka, a może musieli najpierw wytrzeć łzy...?


niedziela, 13 lipca 2014

Przyjacielskie rady [Przy rowerach (8/10)]

Następnego dnia rano dostała sms-a od Daniela. Napisał jej, że córka jest chora, o czym zawiadomiła go Eks, więc wziął kilka dni urlopu i jedzie do dziewczyn. Dokładnie tak napisał: „Jadę do swoich dziewczyn”. Cóż. Odpisała kulturalnie, że życzy dziecku zdrowia i że czeka na wieści. Nie dostała odpowiedzi, ale i się jej nie spodziewała. Dziwiło ją bardziej uczucie ulgi, jakie na nią spłynęło. Choć może nie było to aż tak zaskakujące, biorąc pod uwagę całokształt. Nie musi podejmować szybko żadnej decyzji co do tej znajomości.
Wątpliwość była jedna, ale zasadnicza: czy mają szansę zbudować dobrą relację, czy warto temu poświęcać czas, czy też uniemożliwi to jego przeszłość? Lepiej było przemyśleć to porządnie teraz, zanim zaangażuje się zbyt mocno. A skoro już teraz widać, że mogą być problemy, to przyszłość nie rysuje się różowo. Przeciwnie. Na dodatek nie wiadomo, na ile on jest zainteresowany nowym związkiem, czy traktuje ją poważnie. A może szuka takiej przyjaciółeczki, ot, posłucha, łezkę obetrze, przytuli, buzi da, może coś jeszcze, a potem grzecznie pójdzie do domu i nie będzie głowy zawracać.
Kolejne dni upływały spokojnie. Gąska trochę oderwała się od tematu, zwłaszcza że Daniel się nie odzywał. Ona też nie pisała, a tym bardziej nie dzwoniła. Nie wiedziała, co się przecież tam dzieje, na ile Daniel jest zajęty i w czym mu przeszkodzi. Jednak wreszcie któregoś dnia we wtorek (a był to już piąty dzień od wyjazdu do córki) Daniel napisał, że Gosia już czuje się lepiej, on jest już w drodze powrotnej i czy mógłby przyjechać od razu do niej, porozmawiać. Spanikowała. Jakoś nie spodziewała się, że on tak szybko wróci, a jednocześnie wydawało się jej, że jego propozycja spotkania wiąże się z koniecznością podjęcia konkretnych decyzji, na które nie była przygotowana. Odpisała więc, że bardzo jej przykro, ale jest właśnie u rodziców, nocuje u nich i za późno, żeby zmieniać plany. Odpisał, że nie ma problemu, zadzwoni jutro i się zgadają.
„Okłamałam go”, pomyślała przerażona Gąska. „I to po to, żeby się NIE SPOTKAĆ. Co ja robię? I co mam dalej zrobić”? Szybko zadzwoniła do Zuzy, kątem oka patrząc na zegarek. Była siedemnasta, powinna już być w domu. Może będzie trochę zła, pewnie obiad albo co tam kobiety domowe robią, ale trudno. Muszą się jakoś zobaczyć albo chociaż chwilę pogadać, bo po prostu nie wie, co robić.
Zuzka na szczęście odebrała. Gąska szybko nakreśliła sytuację.
– I co mam teraz zrobić? Boję się, że on znowu będzie o tej swojej Eksi opowiadał. Nie wiem, co było jego córce, ale chyba coś poważnego, skoro musiał tam pojechać, i to tak szybko. A jeśli to będzie się powtarzać? A ta kobieta? Może ona wcale nie chciała się z nim rozstać? Zuzka, co ja mam robić?
– Wiesz… ale nie gniewaj się, mogę być szczera? – Spytała Zuzka.
– Jasne…
– Rozumiem, że ta baba może Cię wnerwiać. Ale mieszka daleko. Mówiłaś, że w Częstochowie, tak?
– No tak…
– No właśnie. A wy tutaj. Moim zdaniem powinnaś się za niego wziąć. Z tego, co mówiłaś, nieźle zarabia, alimenty by płacił tylko na jedno dziecko, byście finansowo dali radę. A ty byś wreszcie miała męża i żyła jak człowiek.
– Ale… Zuza! Ale ja nie wiem… może ona go wciąż kocha? Albo on ją? Tyle o niej opowiada? A ja bym chciała…
– Słuchaj – przerwała jej Zuzka. – Jak będzie z tobą, to mu nie pozwolisz, by o tamtej gadał. Kocha, akurat. Jakby kochał, toby się nie rozwiódł. A jak ciebie będzie miał na co dzień, będziesz mu gotować i się nim zajmować, to uwierzy, że kocha ciebie. A nawet jak nie, to myślisz, że inne pary mają inaczej i są zakochane po ślubie? Uwierz mi, powinnaś wyjść za niego za mąż. Postaraj się, dobrze ci radzę. A właśnie, a jego matka gdzie mieszka?
– We Włoszech… wyjechała tam po swoim drugie ślubie.
– No to dziewczyno, jeszcze się zastanawiasz? Lepiej nie mogłaś trafić. Nie dość, że daleko, to jeszcze wam kasy podeśle. Muszę kończyć, bo mamusia Wojtka właśnie idzie do nas, widzę ją z okna! Będzie dobrze, tylko się postaraj, pa!
Oszołomiona Gąska odłożyła słuchawkę. W ogóle nie myślała o Danielu w kategoriach męża do złapania. I w ogóle nie sądziła, że musi to robić. I w ogóle… w ogóle to sama już nie wiedziała. Chciała się z nim spotykać, związać może, ale chodziło jej o uczucie. To wszystko, o czym mówiła Zuzka, było może i słuszne, ale takie… pragmatyczne.
Pogrążona w niewesołej zadumie nad własną niedojrzałością aż drgnęła, gdy zadzwonił telefon. Spojrzała w panice, kto dzwoni. Uff, to Maciek. Kumpel,  z którym utrzymywała od wielu lat luźną, ale serdeczną znajomość, będącą dowodem na to, że istnieje czysta damsko-męska relacja. Czasem spotykali się ot tak, pogadać, a czasem konsultowali się w sprawach zawodowych (pracowali w pokrewnych branżach). I teraz właśnie Maciek dzwonił, by spytać, czy mogłaby mu sprawdzić kilka wątpliwości, jakie miał podczas tłumaczenia. Wysłał jej plik na maila.
– Nie ma sprawy, już siadam – powiedziała z uśmiechem do słuchawki.
– Dzięki. A w ogóle wszystko w porządku? – spytał Maciek. Znał ją na tyle, że jednozdaniowa wypowiedź już była sygnałem, że coś jest nie tak. On sam był raczej małomówny i preferował niespieszne tempo życia, ale nie przeszkadzała mu zbytnio jej wielomówność. Brak słowotoku był za to – jeśli nie niepokojący, to zwracający uwagę.
– W sumie.. to nie wiem. – Zaśmiała się krótko, starając nie dramatyzować.
– Jak chcesz, to powiedz. Może będę mógł coś pomóc…
Nie trzeba jej było dwa razy powtarzać. Streściła szybko swój problem z Danielem, koncentrując się głównie na tym, jak drażnią ją jego opowieści o Eks, i jak niepokoi się, że relacje między byłymi małżonkami nie są jeszcze zakończone.
– I co ja mam o tym myśleć? – zakończyła.
– Hmm… A nie możesz tego, co powiedziałaś mi, powiedzieć jemu?
– Jak to? – spytała szczerze zaskoczona Gąska.
– No, możesz krócej, ale pewnie nie dasz rady. – Zaśmiał się. – A poważnie, to po prostu mu powiedz. Skąd on ma wiedzieć, że nie lubisz słuchać tych historii? W sumie ja nie wiem, czy ja bym opowiadał nowej dziewczynie o poprzedniej… ale jakby mi powiedziała, że nie chce o czymś słuchać, tobym jej nie mówił.
– I nie obraziłbyś się na nią? – wpadła z pytaniem Gąska.
– A za co? – spytał szczerze zdumiony Maciek.
– No, że nie chcę słuchać… Może to dla niego ważne.
– Ale po co masz się do czegoś zmuszać? Powiedz mu, że nie chcesz, i już. A jak się obrazi, to będzie znaczyło, że coś w tym jest, albo że z nim jest coś nie tak, skoro się obraża. Tak czy tak, coś zyskasz.
– Maciu… Maciek, jesteś kochany. – Uśmiechnęła się do telefonu. On też się zaśmiał, słysząc, jak stara się pamiętać, że nie lubi, gdy zdrabnia się jego imię.
– Przecież nic nie zrobiłem. To jak możesz, sprawdź mi te zdania, bo to dla mnie dosyć pilne. A jak się spotkasz z tym gościem, to – oczywiście jeśli będziesz chciała – zadzwoń i powiedz, jak się udało.
– Jasne. Już siadam do kompa, zaraz będziesz to miał. Nerka!
– Trzymaj się, nerka.

Ta rozmowa dodała jej otuchy. Podśpiewując, usiadła przy komputerze. Szybko uporała się z plikiem Maćka i wysłała mu sprawdzony tekst. Reszta wieczoru upłynęła jej dużo spokojniej. Nie żałowała jednak, że odwołała spotkanie z Danielem i to nie dawało jej spokoju. Tak samo jak słowa Zuzy, które wciąż brzęczały jej w uszach…