Ponieważ pracuję w domu, to zazwyczaj
słucham porannych programów telewizyjnych. Rzeczywiście, to ten komfort pracy w
domu – bardzo rzadko się zdarza, bym musiała zacząć pracę o określonej,
narzuconej zewnętrznie godzinie. Zazwyczaj sama reguluję sobie grafik pracy
(oczywiście koty też muszą zaakceptować). Rano więc wstaję najczęściej niespiesznie
– śniadanie, kawa lub herbata, karmienie kotów, jakieś inne poranne zajęcia. To
wszystko, żeby było weselej, przy grającym w tle telewizorze, który pełni też
funkcję „pilnowacza czasu”. Żeby śniadanko się nie przeciągnęło do obiadu, ale
by nerwowo nie patrzeć co chwilę na zegarek. ;)
Od dłuższego czasu ulubionym budzikiem
jest „Pytanie na śniadanie” na TVP 2. Miszmasz ciekawostek, a jednocześnie
stałe punkty – wiadomości, prognoza pogody – sprawiają, że ranek jest
pogodniejszy. Poruszane przez prowadzących i ich gości tematy są z reguły ciekawe, ale
lekkie i nieobciążające o tej porze dnia. Czasem zdarzy się usłyszeć coś
ciekawszego – jak np. w sylwestra, gdy mówiono o problemie postanowień
noworocznych. I dzisiaj też usłyszałam coś, co zainspirowało mnie do dalszych
przemyśleń, nawet gdy rozmowa w studiu już się zakończyła.
Tematem tym była kwestia z relacji
damsko-męskich, a dokładnie – problem międzypłciowej komunikacji. Skąd się
bierze to, że przecież mówimy do siebie, a jednak się nie rozumiemy? Usłyszałam
coś bardzo ciekawego. Może to nie Ameryka, ale mi pozwoliło zrozumieć problem
kolejny raz – więc jest szansa, że się utrwali. ;)
Komunikacja werbalna jest na pozór łatwą
sprawą. Mówimy tym samym językiem, używamy tych samych słów, odnoszących się
przecież do tych samych znaczeń, utrwalonych kulturowo i społecznie. A jednak wciąż
są problemy. Dlaczego? Ano dlatego, że przekazując komunikat – tekst –
jednocześnie posługujemy się metatekstem. Brzmi mądrze, nawet dla mnie (a
przecież-em filolog – lub filolożka, jeśli ktoś woli), ale chodzi po prostu o
to, że mówiąc jakieś słowo, mamy na myśli dodatkowe znaczenie, którego wprost,
werbalnie, tym wypowiedzianym słowem, już nie przekazujemy. Posłużę się
przykładem z programu. On i ona jadą samochodem. Ona się pyta, czy on ma ochotę
napić się kawy. On mówi, że nie, i jedzie dalej. Po kilkudziesięciu kilometrach
(a jeśli wyjątkowy bystrzacha, to nawet już po kilkunastu) on orientuje się, że
ona się obraziła. Dlaczego? Okazuje się, że ona miała ochotę na tę kawę. On,
zdezorientowany, pyta, czemu nie powiedziała. No przecież pytałam, czy masz
ochotę napić się kawy, złości się ona. W jej odczuciu zadane pytanie powinno
uruchomić w nim empatię, domysł, że skoro pyta jego, to może on powinien spytać
ją. Klasyczne „domyśl się”. ;)
Śmieszne, jak się tak czyta czy słucha o
tym. Ale ileż sytuacji w naszym życiu, ileż problemów wynika z tego, że tylko
my wiemy, co mamy na myśli, wypowiadając słowo czy ciąg słów. Na gruncie
zawodowym człowiek szybko się uczy doprecyzowań i np. słysząc propozycję: „Czy
zrobi pani korektę?”, nie uważa, że oczywistym jest, iż propozycja jest płatna.
Lub słysząc kwotę, staramy się dowiedzieć, czy to wartość brutto, czy netto. Niedoprecyzowanie,
niedopowiedzenie może tu bardzo wiele zmienić. Zdarzyło mi się, ale ponieważ
chodzi o pieniądze, chyba już tych błędów nie popełniam. ;)
W prywatnych relacjach, i to już nie
tylko damsko-męskich, ale w ogóle międzyludzkich, uczymy się wzajemnie siebie i
tego, co mamy na myśli, coś mówiąc. To wcale nie jest takie oczywiste, wymaga
też dużo chęci i umiejętności słuchania oraz obserwacji, co naprawdę idzie za
wypowiadanym tekstem. Oczywiście, można przyjąć ogólne założenia. Pełno jest
informacji, że jak facet mówi „tak”, to ma na myśli „tak”, a kobieta – nie wiadomo.
;) Ale prawda jest taka, że wszyscy jesteśmy ludźmi i wszyscy potrafimy skomplikować
najprostszy przekaz, bo zapominamy, że tylko my wiemy, co siedzi nam w głowie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz