W styczniu doświadczyłam dawno
zapomnianej rzeczy: miałam tyle pracy, że nie byłam w stanie robić nic więcej. Właściwie
od Trzech Króli codziennie siadałam do pracy (a pisząc: codziennie, mam na
myśli dni od poniedziałku do niedzieli, a nie tygodnia roboczego). Propozycje sypały
się jak z rękawa, a żal było którąkolwiek odrzucić, bo przecież w sytuacji
pracy na zlecenie każda oferta jest cenna. Przy tym terminy nachodziły na
siebie, ale żaden nie pokrywał się całkowicie, więc można było podejmować
kolejne zobowiązania.
Kruczki wychodziły później. To znaczy:
formalnie miałam obowiązek wykonać redakcję w miesiąc, ale naprawdę „była
gorąca prośba, by zrobić to szybciej, bo druk już i tak jest opóźniony…”.
Oczywiście trudno takiej „prośbie” odmówić, więc siadało się i robiło w
pierwszej kolejności. Naturalnie nie było mowy o podwojeniu stawki lub
skróceniu terminu płatności tak, bym pieniądze otrzymała zaraz po realizacji
zlecenia. W ten sposób za właśnie oddaną jedną z prac wynagrodzenie zostanie mi
przelane na początku kwietnia.
Jestem pełna podziwu dla siebie, że to wszystko
ogarnęłam. Podołałam dzięki: dobrej organizacji, żelaznej samodyscyplinie oraz
odłożeniu wszystkiego, co tylko można, na później. Co ciekawe, dodatkowo „w
międzyczasie” przeczytałam kilka książek ot tak, dla siebie. Były to dawno
oczekiwane lektury, jak np. trzecia część serii pisanej przez Tomasza
Sekielskiego Gniazdo kruka. Oczywiście
wszystko, co czytałam, brałam z biblioteki – miałam dzięki temu wytłumaczenie
dla samej siebie, że muszę przeczytać, bo przecież termin zaraz minie i trzeba
będzie oddać. Książki pożyczone od znajomych natomiast wciąż leżą na półce – za
co ich przepraszam i obiecuję w pierwszym wolnym momencie się z tego rozliczyć.
J
W bibliotekach, do których
jeżdżę, bardzo cieszy mnie, że pracujące tam panie wiedzą, kim jestem. Dzięki temu
nie tylko szybciej znajdują mnie w kartotece, nawet gdy zapomnę karty, ale też
śmiało mogę poprosić, by coś mi wybrały, poleciły do czytania. Niedawno byłam
tam właśnie w jakimś przerywniku czasowym (dla zachowania resztek rozsądku,
który łatwo stracić, gdy widzi się tylko kocie pyszczki i monitor komputera,
czasem wychodziłam z domu, oczywiście pod starannie przemyślanym pretekstem) i
poprosiłam o coś lekkiego. Zdaję sobie sprawę, że nie jest to precyzyjnie
sformułowane życzenie, ale byłam naprawdę zmęczona. Pani spojrzała na mnie i z
błyskiem w oku podniosła się, mówiąc: „Pani przecież lubi koty!”, po czym
triumfalnie położyła przede mną książkę Kota,lubi, szanuje Michaliny Kłosińskiej-Moedy.
Wzięłam bez dyskusji. :D
Książka okazała się
naprawdę lekka. Właściwie to mnie denerwowała. Przyjeżdża do Warszawy dziewczyna
imieniem Hanka, by zamieszkać w odziedziczonym po ciotce mieszkaniu i zacząć
nowe życie. Oczywiście ma problemy ze znalezieniem pracy, oczywiście nie udaje
się pozostać w zgodzie z kwalifikacjami, oczywiście zespół ją lubi poza jedną
zołzą – i oczywiście chodzi o faceta. A w tym wszystkim dwa koty, które Hanka
najpierw – z braku finansów – karmi pasztetową, a potem, gdy się dorobiła –
whiskasem z Rossmanna. Nie wiem, co jest gorsze, ale szkoda, że przy okazji tej
książki nie przedstawiono, na czym polega prawidłowe żywienie kota. Nie mówię
już o barfie, ale chociaż podkreślić, że ten whiskas to tak naprawdę syf, a nie
uwielbiany przez domowe mruczucie przysmak.
I tak się irytując,
czytałam. Okazało się, że jednak czytało się dobrze, a nawet bardzo. Dobry język,
wartka treść – cóż, że banalna i irytująca. Polecam zatem – na jakiś smutny,
długi wieczór wprost idealna. J
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz