piątek, 6 lutego 2015

Książka na wieczór

W styczniu doświadczyłam dawno zapomnianej rzeczy: miałam tyle pracy, że nie byłam w stanie robić nic więcej. Właściwie od Trzech Króli codziennie siadałam do pracy (a pisząc: codziennie, mam na myśli dni od poniedziałku do niedzieli, a nie tygodnia roboczego). Propozycje sypały się jak z rękawa, a żal było którąkolwiek odrzucić, bo przecież w sytuacji pracy na zlecenie każda oferta jest cenna. Przy tym terminy nachodziły na siebie, ale żaden nie pokrywał się całkowicie, więc można było podejmować kolejne zobowiązania.
Kruczki wychodziły później. To znaczy: formalnie miałam obowiązek wykonać redakcję w miesiąc, ale naprawdę „była gorąca prośba, by zrobić to szybciej, bo druk już i tak jest opóźniony…”. Oczywiście trudno takiej „prośbie” odmówić, więc siadało się i robiło w pierwszej kolejności. Naturalnie nie było mowy o podwojeniu stawki lub skróceniu terminu płatności tak, bym pieniądze otrzymała zaraz po realizacji zlecenia. W ten sposób za właśnie oddaną jedną z prac wynagrodzenie zostanie mi przelane na początku kwietnia.
Jestem pełna podziwu dla siebie, że to wszystko ogarnęłam. Podołałam dzięki: dobrej organizacji, żelaznej samodyscyplinie oraz odłożeniu wszystkiego, co tylko można, na później. Co ciekawe, dodatkowo „w międzyczasie” przeczytałam kilka książek ot tak, dla siebie. Były to dawno oczekiwane lektury, jak np. trzecia część serii pisanej przez Tomasza Sekielskiego Gniazdo kruka. Oczywiście wszystko, co czytałam, brałam z biblioteki – miałam dzięki temu wytłumaczenie dla samej siebie, że muszę przeczytać, bo przecież termin zaraz minie i trzeba będzie oddać. Książki pożyczone od znajomych natomiast wciąż leżą na półce – za co ich przepraszam i obiecuję w pierwszym wolnym momencie się z tego rozliczyć. J
W bibliotekach, do których jeżdżę, bardzo cieszy mnie, że pracujące tam panie wiedzą, kim jestem. Dzięki temu nie tylko szybciej znajdują mnie w kartotece, nawet gdy zapomnę karty, ale też śmiało mogę poprosić, by coś mi wybrały, poleciły do czytania. Niedawno byłam tam właśnie w jakimś przerywniku czasowym (dla zachowania resztek rozsądku, który łatwo stracić, gdy widzi się tylko kocie pyszczki i monitor komputera, czasem wychodziłam z domu, oczywiście pod starannie przemyślanym pretekstem) i poprosiłam o coś lekkiego. Zdaję sobie sprawę, że nie jest to precyzyjnie sformułowane życzenie, ale byłam naprawdę zmęczona. Pani spojrzała na mnie i z błyskiem w oku podniosła się, mówiąc: „Pani przecież lubi koty!”, po czym triumfalnie położyła przede mną książkę Kota,lubi, szanuje Michaliny Kłosińskiej-Moedy. Wzięłam bez dyskusji. :D
Książka okazała się naprawdę lekka. Właściwie to mnie denerwowała. Przyjeżdża do Warszawy dziewczyna imieniem Hanka, by zamieszkać w odziedziczonym po ciotce mieszkaniu i zacząć nowe życie. Oczywiście ma problemy ze znalezieniem pracy, oczywiście nie udaje się pozostać w zgodzie z kwalifikacjami, oczywiście zespół ją lubi poza jedną zołzą – i oczywiście chodzi o faceta. A w tym wszystkim dwa koty, które Hanka najpierw – z braku finansów – karmi pasztetową, a potem, gdy się dorobiła – whiskasem z Rossmanna. Nie wiem, co jest gorsze, ale szkoda, że przy okazji tej książki nie przedstawiono, na czym polega prawidłowe żywienie kota. Nie mówię już o barfie, ale chociaż podkreślić, że ten whiskas to tak naprawdę syf, a nie uwielbiany przez domowe mruczucie przysmak.

I tak się irytując, czytałam. Okazało się, że jednak czytało się dobrze, a nawet bardzo. Dobry język, wartka treść – cóż, że banalna i irytująca. Polecam zatem ­– na jakiś smutny, długi wieczór wprost idealna. J

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz