Miałam wolny dzień. Czasem tak się
zdarza, zwłaszcza gdy są święta. Jako że wszystko posprzątane i ugotowane na
zapas, a w telewizji jak zwykle szału nie było, to pomyślałam, że przeczytam
książkę. W każdym razie – spróbuję. Ostatnio wcale nie przychodzi mi to łatwo. Kiedyś
czytałam dużo więcej, miałam też swoje ulubione czytadła, znane niekiedy prawie
na pamięć, ale do których chętnie wracałam. Teraz w związku z pracą zawodową
czytam dla siebie dużo mniej, choć czasem nawet bym chciała. Tylko nie mam
czasu, bo po skończeniu korekty (albo części zaplanowanej na dany dzień) trzeba
zająć się jeszcze domem, a potem – domownikiem, czyli coraz bardziej znanym
Kociem, a on pilnuje swojej części czasu. Jeśli za mało się z nim pobawię, to
odbije sobie w nocy… Oboje już się nauczyliśmy mniej więcej, który czas należy
do nas, a który spędzamy osobno, i staramy się tego przestrzegać. Z tym że
stroną bardziej pilnowaną dotrzymywania umowy jestem ja. Od niego trudniej
wyegzekwować zainteresowanie, jeśli tego nie chce. Na nic wtedy przypominanie
regulaminu i wypominanie mu, że narusza dobre zasady prawidłowego współżycia domowego… ;)
Ale wracając do książki. Jakoś naszła
mnie chęć, by wreszcie zgłębić zakupioną przed paroma (może dwoma?) miesiącami
książkę Orsona Scotta Carda Zaginione wrota. Dla „Creatio Fantastica” zobowiązałam się zrecenzować drugą część (zapraszam swoją drogą do lektury),
więc pomyślałam, że łatwiej będzie to zrobić, znając część pierwszą. Nie do
końca mi to wyszło, bo wprawdzie książkę zakupiłam, ale przeczytać nie dałam
rady. To znaczy: nie udało mi się zacząć jej czytać, nawet nie wzięłam do ręki
w tym celu. Bo nie. ;) Może w jakimś ułamkowym stopniu do tej niechęci przyczynił
się fakt, że chcąc ogólnie zorientować się, o czym w zarysie będzie książka,
poszukałam recenzji w necie. Nie chciałam streszczeń, tylko wiedzy – czy to
twarde s-f, a może baśniowe fantasy?
Powieści i opowiadania Carda znam,
są różnorodne tematycznie i gatunkowo, choć oczywiście w obrębie fantastyki. Uwielbiam
jego twórczość w każdej odmianie, a nie przeczytałam (z tłumaczonych powieści)
chyba tylko Glizdawców. Ba! Żeby mieć
pełny obraz sagi o Alvinie Stwórcy, kupiłam dwa tomy antologii Legendy, które trochę kosztowały – pieniędzy
i zachodu – i przeczytałam tylko dwa opowiadania, które w sumie dużo do cyklu o
Alvinie nie wniosły, ale mam uczucie zaspokojenia. Podobnie wyczytuję cykl o
Enderze – samą Grę i jej kontynuację (Mówca Umarłych, Ksenocyd, Dzieci Umysłu),
a także ukazujące się prequele oraz sagę Cienia, której akcja toczy się
równolegle do przygód Endera. Za każdym razem myślę, że Card już nie może
więcej napisać, bo osiągnął doskonałość i wyczerpał pulę pomysłów – i za każdym
razem okazuje się, że jest inaczej. Card znów zachwyca.
Dygresja na temat książek o Enderze.
Grę Endera przeczytałam już kawałek
życia temu, jak to często bywa – przypadkiem. Pożyczył mi ją chłopak, w którym
się wtedy podkochiwałam. Niezależnie od tego książka mnie zachwyciła i uczucia
w dużej mierze przeszły na nią, zwłaszcza gdy znajomość się urwała. Trochę było
przykro… ale został mi Card. Dzisiaj, po przeczytaniu innych jego dzieł, wciąż
do Gry mam sentyment, jakkolwiek
zdaję sobie sprawę, że są osoby, które mimo pozytywnych opinii nie mogą tej
książki przeczytać. Tym bardziej, jeśli widziały film, o którym tylko
słyszałam, że nie był zbyt ciekawy. O, Limes o nim pisała. Ja wciąż nie wiem,
czy szukać go na dvd. Bo książka, mimo że cienka, mimo że skromna w porównaniu
z kontynuacjami, ma w sobie to „coś”. Pomysł. Subtelność wykonania. Początkowo
było to przecież opowiadanie! A jednak stało się powieścią, która dała punkt
wyjścia kolejnym historiom. Dla autora oczywiście źródłem zysków, ale też na
nie zasłużył – stworzył niesamowity, nieprawdopodobnie ciekawy świat,
skomplikowany, a jednak bliski ludziom, niezależnie od miejsca i czasu, w
jakich żyją. Paweł, naprawdę warto, spróbuj jeszcze raz przeczytać. ;)
Więc skąd ten dystans do Zaginionych wrót? Powiem szczerze. Zmroziła
mnie opinia, że jest to książka dla młodzieży. Przepraszam, nie chcę nikogo
obrazić. Niemniej takie określenia kojarzą mi się niedobrze. Obawiam się
natłoku zombiaków i wampirów w szkołach (lub jakichś dziwnych miksów tych
gatunków), nadmiaru błyszczyku, różu – jednym słowem: tandety w pełnej
amerykańskiej krasie. I na dodatek małoletnich bohaterów, którzy oczywiście
zjedli wszystkie rozumy. Bałam się po prostu, że moje uczucie do Carda zostanie
poddane ciężkiej próbie…
Autorze! Pewnie znikoma jest szansa,
że kiedykolwiek poznasz moją opinię. Mimo to z całego serca proszę: wybacz! Niech
najlepszą recenzją, największymi wyrazami uznania będzie fakt, że otworzyłam książkę rano,
około 11, a do ostatniej, 436 strony (nie liczę posłowia) dotarłam (z przerwami
na piórkowanie i jedzenie) około 23. Pochłonęłam, pożarłam tę książkę. Nie
wiem, może jest młodzieżowa. Na pewno akcja toczy się w Ameryce, choć
bohaterowie wywodzą się z zupełnie innego miejsca. Główny bohater, Danny, w
chwili rozpoczęcia akcji ma 13 lat. A jednak… ani przez moment nie myślałam, że
wyrosłam z takich historii. Okej, może rzecz w tym, że jestem młodzieżowa
duchem i po prostu wstrzeliłam się w target.;) Może Card wyżej ceni młodzież i jej gusta, i
nie obraża jej sztampą (to zresztą na pewno). Być może osoba, która oceniła,
dla kogo jest książka, i która przedstawiła swoją opinię w ten sposób, nie
miała racji albo po prostu ma inne oczekiwania wobec powieści fantasy (choć mam
problem z klasyfikacją genologiczną; nigdy nie byłam w tym mocna). W każdym
razie dla mnie to Card w najczystszej postaci, w coraz lepszej formie, choć
naturalnie wiem, że obcuję z przekładem, a nie – oryginałem. Czytałam jednak książki
Carda tłumaczone przynajmniej przez dwie różne osoby. Wydaje mi się, że trudno
go zepsuć. ;)
O samej książce, o jej treści pisać
nie będę. Zdradzę jedynie, że fabuła bazuje na motywie wręcz archaicznym, a
jednak świeżym. Akcja rozgrywa się bowiem w dwóch płaszczyznach – w świecie
rzeczywistym, ludzkim oraz boskim. Jak w starożytnych eposach. Czyta się jednak
dużo prościej i przyjemniej, nie tylko dlatego, że zdania są pisane „po ludzku”,
a opisy zajmują akurat tyle miejsca, ile powinny.
Na marginesie dodam, że czytanie drugiej części bez znajomości pierwszej to nieporozumienie. Spróbowałam, nie wyszło. Inaczej: nie miało sensu. Odnalezienie się w świecie, do stworzenia którego autor – jak sam pisze w Posłowiu – przygotowywał się około trzydziestu lat, jest co najmniej trudne. O ile zdarzyło mi się tak w przypadku sag o Alvinie i Enderze, że którąś z części pomijałam z konieczności (nie było jej w bibliotece, a wtedy nie miałam kasy na książki, żeby po prostu kupić), ale odnajdywałam się w fabule. Co innego jednak, gdy mamy do czynienia z cywilizacją ludzką, wprawdzie niekiedy na obcych planetach, czasem współistniejącą z innymi gatunkami – ale wszystko mieści się w granicach prawdopodobieństwa i jest wytłumaczalne przez naukę. Tu mamy świat magii i baśni. A właściwie – wierzeń i mitów. Trzeba bardzo uważać, by w nim się nie zgubić, a chaos temu nie sprzyja.
Czekam na kolejną część, choć z drugiej strony marzy mi się po cichu, by wreszcie Card dokończył cykl o Alvinie Stwórcy... Oraz zapowiadaną część sagi Cienia, która ma połączyć serię ze światem Endera. Trochę zazdroszczę tym, którzy mają jeszcze te światy w całości przed sobą...
Orson Scott Card, Zaginione wrota, tł. Tomasz Wilusz, Prószyński i S-ka, Warszawa 2014
Może to Bildungsroman, dlatego młody bohater? :)
OdpowiedzUsuńBildungsroman - czyli co?
UsuńŁo boże, google zamknęli, kupuj zapasy! Powieść o dorastaniu? ;)
OdpowiedzUsuńFaktycznie, zamknęli google. A te zapasy to gdzie się robi? ;P
OdpowiedzUsuń