poniedziałek, 29 maja 2017

Ile może być Rubikonów?

Pisałam już na blogu o zmianach – np. tu lub tu. Pisałam o trudnościach, jakie się z tym wiążą, ale przede wszystkim – o motywacji do zmian. Zacytuję sama siebie: „Pierwszym etapem dobrej, mądrej i trwałej zmiany jest uświadomienie sobie tej chęci. Potem – szybciej lub wolniej – przebywa się kolejne etapy, by wreszcie osiągnąć cel”. W poprzednim poście wspomniałam, że ostatnie dwa lata były dla mnie rewolucyjne. Co się do tego przyczyniło?
Może najpierw zmiany zawodowe – chyba łatwiej o tym pisać. ;) No i przyczyny są łatwiejsze do określenia. Odkąd skończyłam studia, nieustannie byłam związana z językiem polskim – najpierw jako nauczycielka, potem jako redaktor językowy/korektor. Nie każdy może powiedzieć o sobie, że pracuje w zawodzie wyuczonym, a ja byłam dumna, że mi się tak udało. Oczywiście, niczym złym jest praca w zupełnie innej branży, nie to chcę powiedzieć. Po prostu byłam szczęśliwa, że spełniają się moje marzenia. Wprawdzie to też troszkę naciągane, bo poszłam na polonistykę zasadniczo po to, by uczyć w szkole. Nie wyszło mi to marzenie. Podjęłam decyzję o przekwalifikowaniu się, bo jako nauczycielka czułam się niespełniona. Wciąż miałam uczucie, że moja praca pozostawia dużo do życzenia, że po prostu nie umiem uczyć. To było bardzo frustrujące, a jednocześnie ogromnie męczące. Zarazem uważałam – i wciąż tak myślę – że zawód nauczyciela to przede wszystkim powołanie, pasja, która wymaga poświęceń, która jest ogromnie odpowiedzialna. Czułam ogromny ciężar, gdy uświadamiałam sobie, że nie jestem w stanie temu podołać. Chyba to była jedna z pierwszych decyzji, polegająca na – uwaga! – rezygnacji z marzenia. Realnie oszacowałam swoje umiejętności i potrzeby, i zrozumiałam, że w tym miejscu nie mam czego szukać.
Co było najtrudniejsze? Uświadomienie sobie tego, a następnie – pogodzenie się z tym. Co było prostsze? Poszukanie nowych możliwości. Dlaczego nie uważam tego za bardzo trudne? Bo szukałam w sobie i zależało to tylko ode mnie. Nie od innych. Oczywiście, ponowne „wbicie się” na rynek zawodowy z innym fachem, gdy moi koledzy i koleżanki z roku już zdobyli doświadczenie i wyprzedzili mnie w zawodzie, było trudne. Nie ukrywam, że ktoś mi pomógł znaleźć pierwsze stanowisko. Ale to ja chciałam, ja szukałam, ja się wreszcie dokształcałam i goniłam tych bardziej doświadczonych. To mi dawało siłę, że sobie poradzę. Zresztą, wciąż bazowałam na latami gromadzonej wiedzy – jako redaktor i korektor mogłam (a nawet musiałam) wykorzystywać nabytą wiedzę z zakresu gramatyki ortografii czy interpunkcji. Resztę, czyli technikę zawodu, szlifowałam w praktyce, a doświadczenie przychodziło z każdym kolejnym tekstem.
Dzisiaj nadszedł czas, by powtórzyć to działanie. Od kilku lat pracowałam właściwie tylko jako freelancer, co brzmi może nawet i fajnie, ale konkrety są już często mniej przyjemne. Czyli: brak pewności, że praca (a więc i zarobek) będzie, nieprzewidywalność finansów, trudność w planowaniu czasu wolnego. Bywały miesiące, że z trudem udało mi się otrzymać jedno zlecenie, bywały i takie, że nie wiedziałam, jak zmieścić się w czasie. Oczywiście są i plusy – nienormowany czas pracy, możliwość pracy w domu (co też bywa ambiwalentne), ale najważniejszym – jednak – minusem dla mnie była niestabilność.
I ta właśnie niestabilność sprawiła, że mam jej serdecznie dość. Ponieważ przez lata zdobywania zleceń byłam wciąż aktywna na rynku zawodowym, dostrzegam w tym fachu raczej regres. Redakcja i korekta są już najczęściej outsourcingowane, rzadko zdarza się umowa inna niż cywilno-prawna (o działalności gospodarczej nie wspominam, bo uważam, że zarobione pieniądze są na to zbyt małe), o etatach można praktycznie zapomnieć. Trudno mi jednak było znaleźć w obszarze swoich zainteresowań, umiejętności i kompetencji coś, na czym mogłabym zawodowo bazować. Ostatnią ścieżką, jaką widziałam, było dziennikarstwo, ale co ja na to poradzę, że nie lubię pisać? ;) Naturalnie, na zamówienie. :D
Ale przekroczyłam Rubikon kolejny raz. Powiedziałam sobie, że muszę coś zmienić. Chcę coś zmienić. I teraz jest ten czas, by to zrobić.



Jestem teraz w o tyle lepszej sytuacji, że wciąż mogę pracować nad tekstami, nie muszę z nich rezygnować całkiem, tak jak zrezygnowałam ze szkoły. Przyczyny też są inne – nie czuję się gorsza od innych, może nawet wręcz przeciwnie. Chcę żyć tylko jak człowiek, mieć grunt pod nogami, który jednak umowa o pracę daje – bo daje możliwość zaplanowania urlopu, bo organizuje dzień, tydzień, rok, bo pozwala na bycie wśród ludzi. Chcę wiedzieć, że jeśli nawet zarobię najniższą krajową, to będę mogła tych pieniędzy co miesiąc być pewna.
Jeszcze nie mam nowego zawodu. Na razie poszłam na studia i to kompletnie z nie mojej dotychczasowej bajki. Znalazłam się jednak w miejscu, które może mi dać wiele satysfakcji, w którym będę mogła się zrealizować, które na pewno będzie dla mnie wyzwaniem. I w którym wykorzystam umiejętności, jakie mam, a jakich do niedawna nawet nie byłam świadoma.
I nie tylko ja to potrafię zrobić. Każdy może zmieniać swoje życie. Pomału albo gwałtownie. Często nie zależy to do końca od nas. Łatwiej chyba, gdy ma się wsparcie. Ale siły i chęci do zmiany muszą być w tym człowieku, który chce je przeprowadzić.

A odpowiadając na pytanie zawarte w tytule wpisu – najlepsze jest właśnie to, że jeśli otworzymy się na te zmiany, przestaniemy się ich bać, to nie muszą być one ostateczne i definitywne. Przecież jeśli coś się nie uda albo zaistnieją nowe okoliczności – znowu będzie można coś z tym zrobić. :)

2 komentarze:

  1. Najważniejsze aby, w tym całym pędzie w jakim żyjemy, nie stracić sensu po co znaleźliśmy się w tym miejscu, w którym jesteśmy. A jak to już do nas dotrze, to spróbować się zdystansować i wymyślić swój świat na nowo;)Od tego w końcu jesteśmy - od kreowania siebie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Fantastyczna uwaga! Dobry punkt wyjścia do kolejnych rozważań za jakiś czas, dziękuję! ;)

      Usuń