Zastanawiam się nad zmianą weterynarza. A
właściwie – przychodni weterynaryjnej. Ciocię Anię dalej lubimy, ale ten
Wetmedic jest jednak stosunkowo daleko. No dobrze, nie na końcu świata i jednym
autobusem da się dojechać. Tyle że nie jest to jakaś specjalistyczna
przychodnia, a moje koty też na razie nie potrzebują wyszukanych konsultacji
(odpukać). Ot, szczepienia i odrobaczenia. Więc właściwie może sensowniej
będzie poszukać sobie jakiejś lecznicy na osiedlu? Po co jeździć? Ani to dla
kota wygodne, ani dla mnie przyjemne, zwłaszcza że jeździmy autobusem, co nie
jest tak bardzo komfortowe, a jak przyjdzie chłód, to i czekanie na autobus
przyjemne nie będzie. A na osiedlu gabinetów weterynaryjnych może mniej niż
salonów fryzjerskich, ale jednak sporo.
Bo właściwie to do Wetmedic zaczęłam
jeździć ze świnką. Parę lecznic, które zwiedziłam na osiedlu, jakoś mnie do
siebie nie zachęciły wizerunkowo, a i Agrafka nie była typowym pacjentem (bo
jednak podstawowy „klient” to kot lub pies). Z Kociem nie chciałam też chodzić
do lecznicy, z której go wzięłam, żeby mu się źle nie kojarzyło (albo zbyt
dobrze :P). I tak jakoś zostałam przy cioci Ani. Ostatnio jednak, przyznam, zaczęły
mnie zastanawiać ceny. Rozumiem, że wszystko kosztuje, a poza tym u weterynarza
– w przeciwieństwie do lekarza „ludzkiego” – płaci się tylko raz (bo nie ma
wymuszonej składki na ubezpieczenie, która bardzo mało daje). Mimo to chyba
nikt nie lubi przepłacać. Sprawdziłam więc dzisiaj gabinet, którego reklamę
zauważyłam parę tygodni temu. Wreszcie wyszłam wieczorem na spacer i zajrzałam,
jak tam jest.
W sumie to mi się spodobało. Porozmawiałam
z panią weterynarz, podpytałam trochę o ceny, ale i zabiegi, lekarzy, przy
okazji rozglądając się i oceniając warunki. Jak na zwykłą profilaktykę to chyba
nam wystarczy. Pójdę chyba z Fruzią niedługo na czipowanie (bezpłatne) – i zobaczymy.
A jak nie, to chyba i tak mimo wszystko poszukam innego – bliższego i tańszego
gabinetu. (Jak sobie przypomnę, ile się musiałam najść z tym biednym chorym Kociem
ostatnio… a ile on musiał się naczekać, zanim wróciliśmy do domu…).
Dlaczego tyle o tym piszę? Nie chcę
robić ani reklamy, ani antyreklamy żadnemu gabinetowi. Jeden znam i uważam za
dobry, tyle że dalej. Drugi poznam, a na starcie ma dwa plusy: jest blisko i
proponuje lepsze ceny. Ale zastanawiam się nad samym procesem zmiany. Nagle zdałam sobie sprawę, że
po prostu nie jest mi łatwo zdecydować się na to. Lubię stałość, powtarzalność.
Daje mi to poczucie spokoju i bezpieczeństwa, ale też – bycia w porządku. Teraz
bowiem wydaje mi się, że zmiana weterynarza to jakaś nielojalność z mojej
strony. Że skoro jesteśmy w bazie, że skoro tyle czasu tam chodzę – to powinnam
chodzić dalej. A poza tym tak fajnie, że wchodzimy i jesteśmy rozpoznawalni… J
Tyle że możemy być rozpoznawani i w
innych gabinetach, wystarczy tam pójść kilka razy. A co do tego, że „nie wypada”
zmieniać lekarza i przychodni… cóż, tak czuję, ale to bardzo naiwne uczucie. Wygodne
dla drugiej strony, ale nie dla mnie. I w ogóle w tym przypadku powinnam się
kierować dobrem kotów, a dla nich bliżej = lepiej. To z pewnością.
Ale zmiany nie są na porządku dziennym
mojego życia. Długo w ogóle mi przychodzi uświadomienie sobie, że jeśli coś mi
nie odpowiada, to nie muszę w tym trwać. Kiedy zaś już przyjdzie, znów musi
minąć okres, kiedy opadnie przerażenie spowodowane tymi zuchwałymi myślami, aż
wreszcie uznam, że jestem gotowa TO zrobić. Obciąć włosy. Przefarbować je. Odejść
z pracy. Skończyć niekorzystną znajomość. Zmienić weterynarza. Zacząć solić
jajka.
I robię TO, pełna przerażenia, a zarazem
przekonana, że teraz niebo spadnie mi na głowę. Najczęściej jednak nic się nie
dzieje… albo dzieje się dobrze: otrzymuję wyrazy uznania, komplementy czy czuję
się wreszcie zdrowsza i wcale nie tak samotna, jak może to wyglądać. A z
wcześniejszych obaw chce mi się tylko śmiać.
Zmiany są potrzebne. Przecież nic nie
trwa w tym samym kształcie – przeciwnie: rośnie, starzeje się, zmienia miejsce.
I trzeba się z tym pogodzić i dopasować swoje „ja” do teraźniejszości. Tyle że
trzeba też umieć ocenić, co należy zmienić i kiedy. Często „życzliwi” próbują
nam w tym pomóc; czasem naprawdę mają dobre intencje. Ale jeśli sami czegoś nie
będziemy chcieli zmienić, wysiłek zda się na nic.
Pierwszym etapem dobrej, mądrej i
trwałej zmiany jest uświadomienie sobie tej chęci. Potem – szybciej lub wolniej
– przebywa się kolejne etapy, by wreszcie osiągnąć cel. W moim przypadku
niestety trwa to raczej dłużej niż krócej. Za to efekty są trwalsze. I to jest
dobre.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz