wtorek, 9 września 2014

Mądre zmiany

Zastanawiam się nad zmianą weterynarza. A właściwie – przychodni weterynaryjnej. Ciocię Anię dalej lubimy, ale ten Wetmedic jest jednak stosunkowo daleko. No dobrze, nie na końcu świata i jednym autobusem da się dojechać. Tyle że nie jest to jakaś specjalistyczna przychodnia, a moje koty też na razie nie potrzebują wyszukanych konsultacji (odpukać). Ot, szczepienia i odrobaczenia. Więc właściwie może sensowniej będzie poszukać sobie jakiejś lecznicy na osiedlu? Po co jeździć? Ani to dla kota wygodne, ani dla mnie przyjemne, zwłaszcza że jeździmy autobusem, co nie jest tak bardzo komfortowe, a jak przyjdzie chłód, to i czekanie na autobus przyjemne nie będzie. A na osiedlu gabinetów weterynaryjnych może mniej niż salonów fryzjerskich, ale jednak sporo.
Bo właściwie to do Wetmedic zaczęłam jeździć ze świnką. Parę lecznic, które zwiedziłam na osiedlu, jakoś mnie do siebie nie zachęciły wizerunkowo, a i Agrafka nie była typowym pacjentem (bo jednak podstawowy „klient” to kot lub pies). Z Kociem nie chciałam też chodzić do lecznicy, z której go wzięłam, żeby mu się źle nie kojarzyło (albo zbyt dobrze :P). I tak jakoś zostałam przy cioci Ani. Ostatnio jednak, przyznam, zaczęły mnie zastanawiać ceny. Rozumiem, że wszystko kosztuje, a poza tym u weterynarza – w przeciwieństwie do lekarza „ludzkiego” – płaci się tylko raz (bo nie ma wymuszonej składki na ubezpieczenie, która bardzo mało daje). Mimo to chyba nikt nie lubi przepłacać. Sprawdziłam więc dzisiaj gabinet, którego reklamę zauważyłam parę tygodni temu. Wreszcie wyszłam wieczorem na spacer i zajrzałam, jak tam jest.
W sumie to mi się spodobało. Porozmawiałam z panią weterynarz, podpytałam trochę o ceny, ale i zabiegi, lekarzy, przy okazji rozglądając się i oceniając warunki. Jak na zwykłą profilaktykę to chyba nam wystarczy. Pójdę chyba z Fruzią niedługo na czipowanie (bezpłatne) – i zobaczymy. A jak nie, to chyba i tak mimo wszystko poszukam innego – bliższego i tańszego gabinetu. (Jak sobie przypomnę, ile się musiałam najść z tym biednym chorym Kociem ostatnio… a ile on musiał się naczekać, zanim wróciliśmy do domu…).
Dlaczego tyle o tym piszę? Nie chcę robić ani reklamy, ani antyreklamy żadnemu gabinetowi. Jeden znam i uważam za dobry, tyle że dalej. Drugi poznam, a na starcie ma dwa plusy: jest blisko i proponuje lepsze ceny. Ale zastanawiam się nad samym procesem zmiany. Nagle zdałam sobie sprawę, że po prostu nie jest mi łatwo zdecydować się na to. Lubię stałość, powtarzalność. Daje mi to poczucie spokoju i bezpieczeństwa, ale też – bycia w porządku. Teraz bowiem wydaje mi się, że zmiana weterynarza to jakaś nielojalność z mojej strony. Że skoro jesteśmy w bazie, że skoro tyle czasu tam chodzę – to powinnam chodzić dalej. A poza tym tak fajnie, że wchodzimy i jesteśmy rozpoznawalni… J
Tyle że możemy być rozpoznawani i w innych gabinetach, wystarczy tam pójść kilka razy. A co do tego, że „nie wypada” zmieniać lekarza i przychodni… cóż, tak czuję, ale to bardzo naiwne uczucie. Wygodne dla drugiej strony, ale nie dla mnie. I w ogóle w tym przypadku powinnam się kierować dobrem kotów, a dla nich bliżej = lepiej. To z pewnością.
Ale zmiany nie są na porządku dziennym mojego życia. Długo w ogóle mi przychodzi uświadomienie sobie, że jeśli coś mi nie odpowiada, to nie muszę w tym trwać. Kiedy zaś już przyjdzie, znów musi minąć okres, kiedy opadnie przerażenie spowodowane tymi zuchwałymi myślami, aż wreszcie uznam, że jestem gotowa TO zrobić. Obciąć włosy. Przefarbować je. Odejść z pracy. Skończyć niekorzystną znajomość. Zmienić weterynarza. Zacząć solić jajka.
I robię TO, pełna przerażenia, a zarazem przekonana, że teraz niebo spadnie mi na głowę. Najczęściej jednak nic się nie dzieje… albo dzieje się dobrze: otrzymuję wyrazy uznania, komplementy czy czuję się wreszcie zdrowsza i wcale nie tak samotna, jak może to wyglądać. A z wcześniejszych obaw chce mi się tylko śmiać.

Zmiany są potrzebne. Przecież nic nie trwa w tym samym kształcie – przeciwnie: rośnie, starzeje się, zmienia miejsce. I trzeba się z tym pogodzić i dopasować swoje „ja” do teraźniejszości. Tyle że trzeba też umieć ocenić, co należy zmienić i kiedy. Często „życzliwi” próbują nam w tym pomóc; czasem naprawdę mają dobre intencje. Ale jeśli sami czegoś nie będziemy chcieli zmienić, wysiłek zda się na nic.

Pierwszym etapem dobrej, mądrej i trwałej zmiany jest uświadomienie sobie tej chęci. Potem – szybciej lub wolniej – przebywa się kolejne etapy, by wreszcie osiągnąć cel. W moim przypadku niestety trwa to raczej dłużej niż krócej. Za to efekty są trwalsze. I to jest dobre.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz