środa, 11 czerwca 2014

Czwarta władza

Kolega podrzucił mi wczoraj link do artykułu w gazecie, który jego zdaniem stanowił przykład niedbałej redakcji i korekty. Rozmawialiśmy niedawno na temat afery w Novae Res (chyba nie ma sensu już ukrywać nazwy, bo kto siedzi w branży, to o tym wie), więc pewnie dlatego tak bardzo mnie to zainteresowało.

Zajrzałam do tego tekstu z ciekawości. Spojrzałam najpierw, kto jest autorem notki – oczywiście, nie ma nazwiska, jest tylko informacja, że opracował to zespół. Aha, czyli nikt imiennie nie jest odpowiedzialny. (Jak się okazało, może to mieć znaczenie dla dalszych kwestii, które odkryłam. O tym jednak za chwilę). Ciekawa byłam owej treści i nie zawiodłam się. Tekst był, zgodnie z zapowiedzią, bełkotliwy i sprawiał wrażenie, jakby był zlepkiem różnych informacji. Przeczytałam go dwa razy, bo nie był długi. Nie było tam takich efektownych błędów, jak w książce, która wywołała niedawno takie emocje, ale mimo to źle się czytało. Oczywiście o interpunkcji nie ma co mówić, ale prosiło się, żeby nad tym choć troszkę popracować.

Mimo wszystko tekst nie zostałby mi w pamięci. Czytałam już – że zacytuję swojego recenzenta na obronie pracy licencjackiej – gorsze teksty. I zawodowo, i prywatnie. Mam jednak taki nawyk, że po przeczytaniu tekstu głównego zaglądam do komentarzy. Wielokrotnie znajduję tam barwne perełki – i językowe, i merytoryczne – którym lubię się przyjrzeć. Zrobiłam tak i tym razem. I mocno się zdziwiłam…

Tekst, który podsunął mi kolega jako przykład językowej bylejakości dziennikarskiej, poruszał sprawę dla naszego kraju trudną. Tematem była kwestia odszkodowań, jakie Polska miałaby wypłacać ofiarom Holocaustu. Myślę, że każdy Polak powinien poczuć się co najmniej oburzony. To przecież ociera się o sprawę kłamstwa oświęcimskiego. Dlaczego Polska ma płacić odszkodowania ofiarom przemocy nazistowskiej? Na szczęście, zanim się porządnie oburzyłam, dotarłam do ważnego komentarza.

Artykuł był polskim tłumaczeniem notki z „Times of Israel”. Jeśli zajrzymy do oryginału i znamy angielski, dowiemy się, że mowa jest o tym, iż „Polska UMOŻLIWI i ułatwi wypłacanie reparacji wojennych osobom bez konta w polskim banku”. O tym właśnie napisał w komentarzu JEDEN czytelnik. Poprosiłam Pawła, by zweryfikował to tłumaczenie (sama niestety w takim stopniu nie władam językiem). On potwierdził, że racja jest po stronie komentatora, nie – dziennikarzy. Różnica w treści przekazanej informacji jest widoczna i, jak oceniam, zasadnicza. Nie przeszkodziło to jednak innym internautom w oburzaniu się na ten fakt, stało się również oczywiście świetną okazją do krytykowania państwa polskiego, rządu i już imiennie – konkretnych jego przedstawicieli. Informacja poszła w świat. Tylko taki „drobiazg”: jest ona nierzetelna…

I to jest dla mnie najbardziej przerażające. Co się dzieje ze słowem pisanym, z mediami? Ubolewałam (także z powodów zawodowych) nad obniżeniem poziomu językowego przekazywanych wiadomości (nie tylko w prasie). Tymczasem, ku swojemu przerażeniu, odkryłam, jak nierzetelne mogą być te informacje również pod względem merytorycznym. Oczywiście, jeśli czytam „Fakt”, „Super Express” czy innego Pudelka, to liczę się z tym, że są to media nastawione na sensację i wtedy mniej liczy się rzetelność przedstawionych newsów. Ale „Gazeta Bankowa” chce chyba dotrzeć do innej grupy odbiorców i zbudować sobie inną renomę? I czy nie ma kogoś, kto powinien za takie kwestie odpowiadać? Może wcześniej je sprawdzić? (Taki pomysł, można z niego korzystać, nie roszczę sobie praw autorskich do tej koncepcji).

Rozumiem oszczędności. Nie rozumiem oszczędzania na meritum działalności. To tak, jakby fotograf otworzył swoje studio, ale wynajmował obskurne lokale (żeby było taniej), a zdjęcia robił przypadkowym sprzętem, również uzależniając swój wybór od ceny (oczywiście preferowana najniższa). Albo zainwestował raz, ale po pięćdziesięciu latach nie rozumiał, że aparat się zużył, a przy tym technika poszła naprzód. Jednocześnie zaś – wymagał, by klienci byli zachwyceni jakością i za nią płacili.

Ktoś powie, że w tym rzecz, bo wydawnictwa internetowe nie generują zysków. Nawet gdyby nie zarabiały na tym wystarczająco (dla kogo?) dużo, to pozostaje pytanie, czy ich wydawnictwa pozainternetowe są bardziej rzetelne? Nie wiem, czy mam odwagę w to uwierzyć, bo w sumie – niby dlaczego? Czytelnik może pozostać w obu przypadkach ten sam. I co, mam uwierzyć, że za kilka złotych dostaję superrzetelną jakość, a w wersji online – już nie? To chyba byłaby bzdura i tak nie powinno być.

Media – czwarta władza. W wielu przypadkach widać, że naprawdę ją mają. Wystarczy przyjrzeć się przypadkom interwencji w sytuacjach, gdy ludzie zostają całkiem bez pomocy. Z drugiej strony – przez takie niedbalstwa tracą na wiarygodności. A za tym może pójść utrata wpływów. Może decydenci w tych sprawach powinni się zastanowić, czy dobra redakcja naprawdę tak dużo kosztuje? Oszczędność w tych sprawach może być znacznie droższa.


2 komentarze:

  1. Świetny tekst i bardzo trafne spostrzeżenia! :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Agnieszka Rytel przeczytałem, zgadzam się z treścia, ale jednak w sytuacji gdy rząd dotuje wybrane gazety, w których pracują dzieci czołowych polityków - trudno się dziwić takiej sytuacji. Generalnie uważam, że w Polsce ne ma wolnej prasy, jest tylko wolna sfera dla blogerów i to tylko do pewnego stopnia. Drugi problem jest znacznie bardziej poważny - w Polsce z prędkością światła rośnie antysemityzm i rasizm, który zawsze jest efektem niewydolnej polityki gospodarczej. Skoro w MSZ nie kryją się z rasizmem, to dlaczego polacy na ulicach mieliby się wstydzić? Przeciwnie-po ostatnich aferach taśmowych wszyscy "prawdziwi patrioci" dostali wiatru w żagle.

    OdpowiedzUsuń