Kolega
podrzucił mi wczoraj link do artykułu w gazecie, który jego zdaniem stanowił
przykład niedbałej redakcji i korekty. Rozmawialiśmy niedawno na temat afery w Novae Res (chyba nie ma sensu już ukrywać nazwy, bo kto siedzi w branży, to o
tym wie), więc pewnie dlatego tak bardzo mnie to zainteresowało.
Zajrzałam
do tego tekstu z ciekawości. Spojrzałam najpierw, kto jest autorem notki –
oczywiście, nie ma nazwiska, jest tylko informacja, że opracował to zespół. Aha,
czyli nikt imiennie nie jest odpowiedzialny. (Jak się okazało, może to mieć
znaczenie dla dalszych kwestii, które odkryłam. O tym jednak za chwilę). Ciekawa
byłam owej „treści” i nie zawiodłam się. Tekst był, zgodnie z zapowiedzią, bełkotliwy i
sprawiał wrażenie, jakby był zlepkiem różnych informacji. Przeczytałam go dwa
razy, bo nie był długi. Nie było tam takich efektownych błędów, jak w książce,
która wywołała niedawno takie emocje, ale mimo to źle się czytało. Oczywiście o
interpunkcji nie ma co mówić, ale prosiło się, żeby nad tym choć troszkę
popracować.
Mimo
wszystko tekst nie zostałby mi w pamięci. Czytałam już – że zacytuję swojego
recenzenta na obronie pracy licencjackiej – gorsze teksty. I zawodowo, i
prywatnie. Mam jednak taki nawyk, że po przeczytaniu tekstu głównego zaglądam
do komentarzy. Wielokrotnie znajduję tam barwne perełki – i językowe, i
merytoryczne – którym lubię się przyjrzeć. Zrobiłam tak i tym razem. I mocno
się zdziwiłam…
Tekst,
który podsunął mi kolega jako przykład językowej bylejakości dziennikarskiej,
poruszał sprawę dla naszego kraju trudną. Tematem była kwestia odszkodowań,
jakie Polska miałaby wypłacać ofiarom Holocaustu. Myślę, że każdy Polak powinien
poczuć się co najmniej oburzony. To przecież ociera się o sprawę kłamstwa
oświęcimskiego. Dlaczego Polska ma płacić odszkodowania ofiarom przemocy nazistowskiej?
Na szczęście, zanim się porządnie oburzyłam, dotarłam do ważnego komentarza.
Artykuł
był polskim tłumaczeniem notki z „Times of Israel”. Jeśli zajrzymy do oryginału
i znamy angielski, dowiemy się, że mowa jest o tym, iż „Polska UMOŻLIWI i ułatwi wypłacanie reparacji wojennych osobom bez konta
w polskim banku”. O tym właśnie napisał w komentarzu JEDEN czytelnik. Poprosiłam
Pawła, by zweryfikował to tłumaczenie (sama niestety w takim stopniu nie władam
językiem). On potwierdził, że racja jest po stronie komentatora, nie –
dziennikarzy. Różnica w treści przekazanej informacji jest widoczna i,
jak oceniam, zasadnicza. Nie przeszkodziło to jednak innym internautom w
oburzaniu się na ten fakt, stało się również oczywiście świetną okazją do
krytykowania państwa polskiego, rządu i już imiennie – konkretnych jego
przedstawicieli. Informacja poszła w świat. Tylko taki „drobiazg”: jest ona
nierzetelna…
I to
jest dla mnie najbardziej przerażające. Co się dzieje ze słowem pisanym, z
mediami? Ubolewałam (także z powodów zawodowych) nad obniżeniem poziomu
językowego przekazywanych wiadomości (nie tylko w prasie). Tymczasem, ku
swojemu przerażeniu, odkryłam, jak nierzetelne mogą być te informacje również pod
względem merytorycznym. Oczywiście, jeśli czytam „Fakt”, „Super Express” czy
innego Pudelka, to liczę się z tym, że są to media nastawione na sensację i
wtedy mniej liczy się rzetelność przedstawionych newsów. Ale „Gazeta Bankowa”
chce chyba dotrzeć do innej grupy odbiorców i zbudować sobie inną renomę? I czy
nie ma kogoś, kto powinien za takie kwestie odpowiadać? Może wcześniej je
sprawdzić? (Taki pomysł, można z niego korzystać, nie roszczę sobie praw
autorskich do tej koncepcji).
Rozumiem
oszczędności. Nie rozumiem oszczędzania na meritum działalności. To tak, jakby
fotograf otworzył swoje studio, ale wynajmował obskurne lokale (żeby było
taniej), a zdjęcia robił przypadkowym sprzętem, również uzależniając swój wybór
od ceny (oczywiście preferowana najniższa). Albo zainwestował raz, ale po
pięćdziesięciu latach nie rozumiał, że aparat się zużył, a przy tym technika
poszła naprzód. Jednocześnie zaś – wymagał, by klienci byli zachwyceni jakością
i za nią płacili.
Ktoś
powie, że w tym rzecz, bo wydawnictwa internetowe nie generują zysków. Nawet gdyby
nie zarabiały na tym wystarczająco (dla kogo?) dużo, to pozostaje pytanie, czy ich
wydawnictwa pozainternetowe są bardziej rzetelne? Nie wiem, czy mam odwagę w to
uwierzyć, bo w sumie – niby dlaczego? Czytelnik może pozostać w obu przypadkach
ten sam. I co, mam uwierzyć, że za kilka złotych dostaję superrzetelną jakość,
a w wersji online – już nie? To chyba byłaby bzdura i tak nie powinno być.
Media
– czwarta władza. W wielu przypadkach widać, że naprawdę ją mają. Wystarczy przyjrzeć
się przypadkom interwencji w sytuacjach, gdy ludzie zostają całkiem bez pomocy.
Z drugiej strony – przez takie niedbalstwa tracą na wiarygodności. A za tym
może pójść utrata wpływów. Może decydenci w tych sprawach powinni się
zastanowić, czy dobra redakcja naprawdę tak dużo kosztuje? Oszczędność w tych
sprawach może być znacznie droższa.
Świetny tekst i bardzo trafne spostrzeżenia! :)
OdpowiedzUsuńAgnieszka Rytel przeczytałem, zgadzam się z treścia, ale jednak w sytuacji gdy rząd dotuje wybrane gazety, w których pracują dzieci czołowych polityków - trudno się dziwić takiej sytuacji. Generalnie uważam, że w Polsce ne ma wolnej prasy, jest tylko wolna sfera dla blogerów i to tylko do pewnego stopnia. Drugi problem jest znacznie bardziej poważny - w Polsce z prędkością światła rośnie antysemityzm i rasizm, który zawsze jest efektem niewydolnej polityki gospodarczej. Skoro w MSZ nie kryją się z rasizmem, to dlaczego polacy na ulicach mieliby się wstydzić? Przeciwnie-po ostatnich aferach taśmowych wszyscy "prawdziwi patrioci" dostali wiatru w żagle.
OdpowiedzUsuń