Kupiliście już wszystkie prezenty? Bo ja
tak. J
W tym roku zajęłam się tym wyjątkowo
wcześnie z jednego powodu. Mianowicie, mniej więcej od paru miesięcy (od lipca?
sierpnia?) mam powtarzający się sen. Śni mi się, że jest wieczór 23 grudnia,
albo już nawet poranek 24, zaraz Wigilia – a ja nagle sobie uświadamiam, że nic
dla nikogo nie kupiłam! Lecę więc w panice do sklepów, ale wtedy okazuje się,
że większość działających to spożywczaki, natomiast pozostałe już zamykają. A ja
w tym wszystkim nie wiem, co kupić. Łapię jakieś kosmetyki, ale przecież to dla
dziewczyn, a szwagrom co? A tu już zaraz zamykają! I w tym momencie z reguły
się budziłam... Potem patrzyłam w okno, za którym jeszcze było lato, i pukałam
się w czoło na myśl o tym, co mi się śniło. Ale sen powracał. Stopniowo ewoluował
i doszłam do etapu, w którym nie miałam prezentu tylko dla jednej siostry –
tej, z którą kontakt mam trudniejszy, a więc i zakup prezentu rysował się jako kłopotliwszy.
Bo pewnie większość z nas staje w
obliczu takiego dylematu: co kupić? Jak przeniknąć potrzeby tej drugiej osoby? Czy pójść na łatwiznę (jak uważają
niektórzy) i ograniczyć się do kosmetyków, skarpetek, piżam? Czy wysilać się na
coś snobistycznego, drogiego? Na przykład wykupić komuś „przeżycie” – skok na
bungee? Albo kupon podarunkowy? I jak się dowiedzieć, o czym ktoś może marzyć?
Robić podchody i w ten sposób zdobywać informację o tajnych pragnieniach naszych bliskich – czy nie robić ceregieli i zapytać wprost? Swego
czasu miałam z tym kłopot. Oczywiście mam na myśli najbliższą rodzinę, czyli
osoby, które powinniśmy znać najlepiej. Nie zawsze tak jednak jest. Często więc
dajemy takim osobom prezenty, o których my
sądzimy, że im się przydadzą. Czasem
inspirujemy się naszymi pasjami – no bo skoro ja uważam coś za fajne, to się
tym podzielę. (Na tej zasadzie, ale nie pod choinkę, dostałam kiedyś od mamy
słupek pod paprotkę. Mama chciała nauczyć mnie miłości do kwiatów doniczkowych,
a przy okazji zainstalować w moim pokoju paproć, która w żadnym innym miejscu
mieszkania nie chciała rosnąć. Nic do paprotki nie miałam, ale na szczęście
wspomnienie o niej zginęło już dawno, a słupek nieraz wystawiam kotom na
balkon).
Swego czasu próbowałam kultywować
tradycję, żywą w naszej rodzinie, kiedy byłyśmy z siostrami małe. Chodzi mi o
pisanie listów do św. Mikołaja. J
Uważam do dzisiaj, że to coś szalenie fajnego, a zarazem praktycznego. Niestety, ostatnimi laty nie udaje mi się przebić z tym postulatem. Starałam się więc ze wszystkich sił
za każdym razem prezentować bliskim coś, czego na co dzień by sobie nie kupili.
Książkę, album, jakąś biżuterię, książki… :D No właśnie, widać, że szukałam
pomysłu w rzeczach, na których się znałam. To nic złego. Gorzej, że wiele razy
ja też marzyłam o tym, by otrzymać pod choinkę książkę – zamiast tego cieszyłam
się kolejną piżamką i dezodorantem… ;)
Dzisiaj rano w „Pytaniu na śniadanie” na
TVP2 była właśnie mowa o tym, jak kupić prezent. Zwróciłam uwagę na
motyw prezentów praktycznych. Moim zdaniem
to nic złego, zwłaszcza w rodzinie. A że to pomysł może bez większego polotu? Przyznam
szczerze: otrzymałam raz pod choinkę coś, co zaspokoiło wszelkie moje
oczekiwania dotyczące fantazyjności upominków:
Okazało się, że jest to... sekretny dziennik!
Dodam, że miałam wtedy dwadzieścia parę
lat. I do dzisiaj nie wiem, co darczyńca myślał,
kiedy mi to kupował. :D
No i właśnie: co zrobić, kiedy
dostaniemy coś, z czym nie wiadomo, co zrobić? Przyznam, że ja nie umiałam za
bardzo ukryć zaskoczenia i niedowierzania… ale to był szczególny przypadek. :D
W innych, mniej drastycznych przypadkach – trochę nie rozumiem problemu. Po prostu
się dziękuje i odkłada… Jeśli to durnostojka, i w dodatku brzydka, stawia się
ją na trasie przelotowej kotów. :P Jeśli ubranie – nosi jako strój domowy. Albo
oddaje do Caritasu. Można ewentualnie puścić dalej w obieg, ale jednak lepiej
dyskretnie lub wcale nie, by nie urazić osoby, która nas tym obdarzyła. A może
okaże się, że ta rzecz okaże się przydatna? A jeśli skok na bungee naprawdę nas przerasta, można zaproponować komuś znajomemu, kogo to interesuje, ten karnet odpłatnie, a za otrzymane pieniądze kupić sobie właściwy prezent. J
Jeśli natomiast dostaniemy piąty z rzędu
kalendarz (nawiasem mówiąc, moim zdaniem to fajny pomysł), zawsze możemy wybrać
ten, który nam podoba się najbardziej, a resztę puścić w obieg. Ja czasem
wieszam na ścianie dwa – mogę mówić, że każdy dzień liczy się
podwójnie. J W
tym roku dostałam już jeden, bardzo stylowy:
Dużo zamieszania z tymi prezentami. J Ale
tak naprawdę lubię je kupować– i oczywiście dostawać. Poza tym, przecież tak naprawdę
powinno chodzić o to, by prezentem wyrazić drugiej osobie, że jest nam bliska. I
sprawić jej odrobinę frajdy. J (A nie, by smętnym wzrokiem oglądać
swoje konto bankowe... :P).
I bardzo lubię ten moment oczekiwania na
Mikołaja. Różnie jest w różnych domach – niektórzy kładą prezenty pod choinkę
ukradkiem, inni po prostu wręczają je sobie nawzajem. W mojej rodzinie staramy się jednak trzymać
tego pierwszego wzoru. Cała zabawa polega na tym, by Mikołaja wpuścić do domu. Gdy byłam mała, któreś
z rodziców zatem szło otworzyć balkon lub okno (zależy, co było w pokoju z
choinką) – „żeby wywietrzyć mieszkanie”. W grudniu :D. Dzieci szły do
cieplejszego pomieszczenia, a potem, gdy wracały do „wywietrzonego” pokoju,
Mikołaja już nie było, ale pod choinką już czekało coś od niego.
Do dzisiaj się w to bawimy, choć oczywiście
chyba już nie ma osoby, która by nie wiedziała, o co chodzi. (Ba, prawie wszyscy
biorą udział w „wietrzeniu” :D). Ale bez tej świątecznej zabawy nie byłoby tego
uroku choinki… przynajmniej dla mnie. J
A jak jest u was? Podzielicie się swoimi
zwyczajami Mikołajowo-choinkowymi? I zapraszam po świętach do chwalenia się, co
kto otrzymał. J
Wystawiłam Mikołaja na okno... żeby czuł
się oczekiwany. J
PS A sen się skończył… razem z ostatnim nabytym
pakunkiem. J
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz