czwartek, 11 grudnia 2014

Święta za pasem

Mam wrażenie, że grudzień to najkrótszy miesiąc w roku. Teoretycznie ta obserwacja się nie zgadza, bo przecież to luty ma najmniej dni. Jednak nie chodzi mi o formalny kalendarz. W grudniu żyjemy czasem „do świąt”. Wszystko, co planujemy, odliczamy „do świąt”: pilniejsze prace, zakupy, porządki, wydatki… Tak jakby po 24. czas miał się zatrzymać…
W sumie tak jest. Mimo że po świętach jest jeszcze parę dni roboczych, mimo że nie wszyscy biorą urlopy (a nauczyciele są do dyspozycji dyrekcji i rodziców), to każdy, kto próbuje coś załatwić w tym czasie, odbija się od miękkiej ściany. Zdecydowana większość terminów różnych spraw (nie mam na myśli tych, które nas obowiązują) jest przesuwana na „po Nowym Roku” (taki zapis, gdyż tutaj w znaczeniu: 1 stycznia). Ba, w tym roku to w ogóle będzie szaleństwo, bo 6 stycznia blisko 1., a dni w tygodniu ułożyły się bardzo długoweekendowo. ;)
Oczywiście to zrozumiała tendencja. Staramy się wygospodarować jak najwięcej wolnego czasu dla siebie i bliskich. Przecież święta to taki rodzinny czas, gdy wreszcie możemy się spotkać i nacieszyć własnym towarzystwem. Naturalnie, za dobrze zastawionym stołem. Nie tylko w miarę naszych możliwości, bo idea „zastaw się, a postaw się” (swoją drogą, słyszałam z ust jakiejś celebrytki to powiedzenie w odwrotnej kolejności. Uśmiałam się) w narodzie wciąż żywa. Stąd nie tylko sklepy dobrze zarabiają w grudniu, ale i inne lichwiarskie instytucje, udzielające „chwilówek”, mają niezły zysk. To także nic dziwnego, że ludzie chcą się przez moment poczuć lepiej, zresztą często nie chodzi im o nich samych, ale o dzieci czy na przykład starszych rodziców.
Ten pośpiech mnie jednak drażni. Nie każdy przecież po świętach może kontynuować błogie lenistwo – czy to w domu, czy na wyjazdach. Zresztą, tak naprawdę, to chyba mniejszość może sobie na to pozwolić. Większość wraca do pracy. Dlaczego zatem tak na siłę upychamy w czasie wszystkie czynności?
Jedyne wytłumaczenie, jakie znajduję, jest takie, że chcemy rozpocząć święta w poczuciu, że wszystko jest już uporządkowane. Że mamy nie tylko wytrzepane dywany czy umyte okna, ale o niczym nie musimy pamiętać, o nic się martwić. A poza tym tak blisko koniec roku, naturalny moment do sporządzania bilansów – i tych księgowych, i tych życiowych. Rozumiem powód pośpiechu przy tych pierwszych, ale powinien przecież dotyczyć tylko tej grupy zawodowej. Że jestem elementem tej pracy – cóż. ;) Co do bilansów życiowych natomiast – nie ma się co tak wyrywać, zdążymy… :D
Tak naprawdę jednak myślę, że w tym pośpiechu nie mamy czasu zastanowić się nad jego prawdziwą przyczyną. Tak po prostu jest. Życie jest szybkie, coraz szybsze, a my chcemy zdążyć ze wszystkim. Wywiązać się z roli pracownika, domownika, organizatora itp. Zamiast jednak modyfikować zwyczaje, dokładamy sobie kolejno nowe obowiązki. Bo tak ma być.
Tak jak na przykład sprawa przedświątecznych porządków. Jest jakaś presja i nawet jeśli sprzątasz cały rok, to przed świętami musisz się umęczyć dodatkowo. Żeby lepiej poczuć święta. Są oczywiście rzeczy, które robi się rzadziej – mycie okien, trzepanie dywanów. Ale przed świętami trzeba to zrobić dokładniej. Nie jestem perfekcyjną panią domu. Ba, nawet nie zamierzam nią być. (Zresztą mam dwa koty, więc nawet gdybym miała takie ambicje, musiałabym je sobie schować do kieszeni). Nie wiem, czy ktoś mnie odwiedzi, ale zapraszam jedynie osoby, które przychodzą do mnie, a nie na kontrolę czystości. Zresztą, zapraszałabym nawet teraz, w ten przedświąteczny okres, do pokoju jeszcze bez nowych firanek – czekam z powieszeniem na święta. No właśnie... Jednak wychowanie bywa czasem silniejsze niż zdroworozsądkowe przemyślenia. I chociaż za każdym razem obiecuję sobie, że w tym roku podejdę do tego spokojnie, to… jakoś mi głupio, że nie stoję w kolejkach, nie odsuwam łóżek, nie zdjęłam już firanek i nie zapycham lodówki kolejnymi przysmakami. (I na koniec dnia nie padam na nos).
Ale kiedy już wszystko jest uprane, wymyte, przebrane, czyste, a z mieszkania na korytarz unosi się cudowny zapach świątecznych potraw, bywamy zazwyczaj tak zmęczeni, że nie mamy już siły na świąteczną atmosferę. Co gorsza, nie mamy siły na atmosferę zwyczajną, całoroczną. Zmęczenie powoduje, że siadamy do świątecznego stołu z najbliższymi, na których nie mamy ochoty patrzeć – i nie mamy siły tego ukryć.

Nie namawiam do luzu, polegającego na spędzaniu świąt w brudnym mieszkaniu. Nie namawiam do zachowania sił na udawanie miłości do bliskich. :D Ale myślę, że czasem warto spróbować zwolnić. Wiem, że nie jest to łatwe. Może jednak warto się nad tym choć trochę zastanowić. I postanowić, że – jeśli nie zdążymy nic zmienić w tym roku – to w przyszłe święta będzie już zupełnie inaczej.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz