Mam wrażenie, że grudzień to najkrótszy
miesiąc w roku. Teoretycznie ta obserwacja się nie zgadza, bo przecież to luty
ma najmniej dni. Jednak nie chodzi mi o formalny kalendarz. W grudniu żyjemy
czasem „do świąt”. Wszystko, co planujemy, odliczamy „do świąt”: pilniejsze
prace, zakupy, porządki, wydatki… Tak jakby po 24. czas miał się zatrzymać…
W sumie tak jest. Mimo że po świętach
jest jeszcze parę dni roboczych, mimo że nie wszyscy biorą urlopy (a nauczyciele są do dyspozycji dyrekcji i rodziców), to każdy, kto próbuje coś
załatwić w tym czasie, odbija się od miękkiej ściany. Zdecydowana większość
terminów różnych spraw (nie mam na myśli tych, które nas obowiązują) jest przesuwana na „po Nowym Roku” (taki zapis, gdyż tutaj w znaczeniu: 1 stycznia). Ba, w tym roku to w ogóle będzie
szaleństwo, bo 6 stycznia blisko 1., a dni w tygodniu ułożyły się bardzo
długoweekendowo. ;)
Oczywiście to zrozumiała tendencja.
Staramy się wygospodarować jak najwięcej wolnego czasu dla siebie i bliskich.
Przecież święta to taki rodzinny czas, gdy wreszcie możemy się spotkać i
nacieszyć własnym towarzystwem. Naturalnie, za dobrze zastawionym stołem. Nie
tylko w miarę naszych możliwości, bo idea „zastaw się, a postaw się” (swoją
drogą, słyszałam z ust jakiejś celebrytki to powiedzenie w odwrotnej
kolejności. Uśmiałam się) w narodzie wciąż żywa. Stąd nie tylko sklepy dobrze
zarabiają w grudniu, ale i inne lichwiarskie instytucje, udzielające
„chwilówek”, mają niezły zysk. To także nic dziwnego, że ludzie chcą się przez
moment poczuć lepiej, zresztą często nie chodzi im o nich samych, ale o dzieci
czy na przykład starszych rodziców.
Ten pośpiech mnie jednak drażni. Nie każdy
przecież po świętach może kontynuować błogie lenistwo – czy to w domu, czy na
wyjazdach. Zresztą, tak naprawdę, to chyba mniejszość może sobie na to
pozwolić. Większość wraca do pracy. Dlaczego zatem tak na siłę upychamy w
czasie wszystkie czynności?
Jedyne wytłumaczenie, jakie znajduję,
jest takie, że chcemy rozpocząć święta w poczuciu, że wszystko jest już
uporządkowane. Że mamy nie tylko wytrzepane dywany czy umyte okna, ale o niczym
nie musimy pamiętać, o nic się martwić. A poza tym tak blisko koniec roku,
naturalny moment do sporządzania bilansów – i tych księgowych, i tych
życiowych. Rozumiem powód pośpiechu przy tych pierwszych, ale powinien przecież
dotyczyć tylko tej grupy zawodowej. Że jestem elementem tej pracy – cóż. ;) Co
do bilansów życiowych natomiast – nie ma się co tak wyrywać, zdążymy… :D
Tak naprawdę jednak myślę, że w tym
pośpiechu nie mamy czasu zastanowić się nad jego prawdziwą przyczyną. Tak po
prostu jest. Życie jest szybkie, coraz szybsze, a my chcemy zdążyć ze
wszystkim. Wywiązać się z roli pracownika, domownika, organizatora itp. Zamiast
jednak modyfikować zwyczaje, dokładamy sobie kolejno nowe obowiązki. Bo tak ma
być.
Tak jak na przykład sprawa przedświątecznych
porządków. Jest jakaś presja i nawet jeśli sprzątasz cały rok, to przed
świętami musisz się umęczyć dodatkowo. Żeby lepiej poczuć święta. Są oczywiście
rzeczy, które robi się rzadziej – mycie okien, trzepanie dywanów. Ale przed
świętami trzeba to zrobić dokładniej. Nie jestem perfekcyjną panią domu. Ba,
nawet nie zamierzam nią być. (Zresztą mam dwa koty, więc nawet gdybym miała
takie ambicje, musiałabym je sobie schować do kieszeni). Nie wiem, czy ktoś
mnie odwiedzi, ale zapraszam jedynie osoby, które przychodzą do mnie, a nie na
kontrolę czystości. Zresztą, zapraszałabym nawet teraz, w ten przedświąteczny
okres, do pokoju jeszcze bez nowych firanek – czekam z powieszeniem na święta.
No właśnie... Jednak wychowanie bywa czasem silniejsze niż zdroworozsądkowe
przemyślenia. I chociaż za każdym razem obiecuję sobie, że w tym roku podejdę
do tego spokojnie, to… jakoś mi głupio, że nie stoję w kolejkach, nie odsuwam
łóżek, nie zdjęłam już firanek i nie zapycham lodówki kolejnymi przysmakami. (I na koniec dnia nie padam na nos).
Ale kiedy już wszystko jest uprane, wymyte,
przebrane, czyste, a z mieszkania na korytarz unosi się cudowny zapach świątecznych
potraw, bywamy zazwyczaj tak zmęczeni, że nie mamy już siły na świąteczną
atmosferę. Co gorsza, nie mamy siły na atmosferę zwyczajną, całoroczną. Zmęczenie
powoduje, że siadamy do świątecznego stołu z najbliższymi, na których nie mamy
ochoty patrzeć – i nie mamy siły tego ukryć.
Nie namawiam do luzu, polegającego na
spędzaniu świąt w brudnym mieszkaniu. Nie namawiam do zachowania sił na
udawanie miłości do bliskich. :D Ale myślę, że czasem warto spróbować zwolnić. Wiem,
że nie jest to łatwe. Może jednak warto się nad tym choć trochę zastanowić. I
postanowić, że – jeśli nie zdążymy nic zmienić w tym roku – to w przyszłe
święta będzie już zupełnie inaczej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz