Uważam się za osobę uporządkowaną, która nie działa pod wpływem
impulsu. Jestem mistrzynią ogarniania kalendarza – wszelkich ważnych dat,
rocznic, dedlajnów itp. Niedawno odkryłam w swojej szufladzie kalendarzyk z
piątej klasy szkoły podstawowej. Odłożyłam, bo miałam tam zapisane jakieś
adresy koleżanek, pewnie zamierzałam je przepisać do następnego, może nie zdążyłam
albo nie byłam zdecydowana co do selekcji, więc na wszelki wypadek zostawiłam. Nie,
nie mam manii zbierania, ale pilnuję danych kontaktowych i nawet pod wpływem
silnych emocji ich nie wyrzucam (chyba że mam sto procent pewności, że w razie
potrzeby uda mi się je odtworzyć).
Trochę się to zmieniło, odkąd pojawiły się telefony komórkowe. Wiadomo,
jak jest. Czasem nawet swojego numeru się nie pamięta – żeby go komuś podać,
wręcza się wizytówkę albo puszcza sygnał. Numery dzwoniących wyświetlają się z
kolei w formie opisów, żeby było wygodniej, więc czasem nie wiemy nawet, do
jakiej sieci należy nasz rozmówca. (Albo pierwotnie należał, bo teraz wszyscy migrują
w poszukiwaniu korzystniejszej oferty). Jeśli więc niebacznie wykasujemy taki
kontakt, a on po pewnym czasie do nas zadzwoni, odbieramy połączenie jak od
nieznajomego. I czasem można się na tym przejechać, jak i mi się właśnie udało.
Zasadniczo bardzo długo nie kasowałam nawet niemiłych mi
kontaktów. Ba, miałam telefony do rejestracji okulistycznych, z jednorazowych
randek w internecie, wszystko. Skrupulatnie pilnowałam wszystkich danych
podczas zmiany telefonów, by nie zginęły – bo co ja wtedy zrobię. Jednak któregoś
razu zrozumiałam że lista pełna jest bezużytecznych numerów. Kasowałam więc po
kolei numery znajomych z dawnych lat, którzy tymi znajomymi być już nie
chcieli, żeby w chwili słabości do nich nie dzwonić, stawiając w kłopotliwej
sytuacji. Skasowałam również numer Mikołaja. I to był błąd.
Nigdy nie sądziłam, że Mikołaj stanie się tematem na bloga, ale
dobrych parę lat naszej dziwnej znajomości chyba na to zasługuje. W każdym
razie boję się, że nie zasnę, jeśli nie opowiem tego od początku do końca. Dzisiejszy
sms od niego uświadomił mi, że mogę się od niego długo nie uwolnić, więc być
może stanie się częstszym bohaterem moich wpisów? (Tfu, tfu).
Mikołaja poznałam, gdy zaczynałam studia doktoranckie na
polonistyce. Ja byłam na I roku, on też, tyle że zwykłych, magisterskich. Podrzuciła
mi to – jak się szybko okazało – kukułcze jajo znajoma doktorantka z innego
wydziału, z którą poznałam się na zajęciach z filozofii. Mikołaj podobno miał
problemy z pracą semestralną z poetyki i Renata spytała, czy jako bardziej
siedząca w temacie nie rzuciłabym okiem. Zgodziłam się i to był mój błąd. Drugim
błędem było przejście z Mikołajem na „ty”. Nie widziałam w tym nic złego, na
korepetycjach również prosiłam o to moich uczniów, wydawało mi się, że łatwiej
będzie im się ze mną komunikować. Nie wiem, czy oficjalna forma zmieniłaby coś
w relacjach z Mikołajem. Możliwe, ale nie ma co gdybać. Stało się…
Jak się szybko okazało, Mikołaj nie miał problemu tylko z pracą
semestralną z poetyki. On miał problem z każdym przedmiotem, każdym
prowadzącym, a przede wszystkim – ze światem. Nie rozumiał go. Świat. Mikołaja.
Poza tym Mikołaj nie chciał studiować polonistyki, ale musiał iść na jakieś
studia, żeby uciec przed wojskiem (wtedy był obowiązkowy pobór). Podobno dostał
kategorię „A”. Zasadniczo czuł się nieszczęśliwy, nierozumiany i nie miał
dziewczyny. Na polonistyce.
Początkowo naiwnie myślałam, że to młody chłopiec, zagubiony,
któremu trzeba trochę pomóc i dalej pójdzie. Kiedy zrozumiałam, że jest
inaczej, było za późno. Mikołaj przylgnął na dobre. Za każdym razem, gdy mnie
spotykał, angstował. Takie małe emo, tylko bez zewnętrznego imidżu. W narzekaniach
powtarzał się motyw nierozumiejącego go świata i wykładowców oraz braku
dziewczyny. Na polonistyce, przypominam. Zapytałam go, czemu którejś nie
poderwie. Odparł z powagą, że nie znalazł żadnej godnej uwagi. A poza tym te
studia go dobijają. No to mówię, żeby wytrwał do przyszłego roku, przyjdzie „świeże
mięsko”, wtedy na pewno coś wybierze. Poza tym z braku innej to fajna
motywacja, by zdać sesję. Mikołaj nie miał złudzeń, że coś się w jego życiu
zmieni.
Kiedyś się na mnie obraził, ponieważ – jak mi napisał w smsie ok.
drugiej w nocy (takie pory były specjalnością Mikołaja) – obiecałam mu znaleźć
dziewczynę na sylwestra, a nie zrobiłam tego, i teraz przeze mnie siedzi sam. (Rzeczywiście,
słuchając jego jojczenia o tym, jaki jest samotny, powiedziałam ze śmiechem, że
w takim razie ja się tym zajmę. Nikt normalny, moim zdaniem, nie potraktowałby
tego serio). Niestety, po paru miesiącach napisał, że mi wybacza…
Znalazł wreszcie dziewczynę na polonistyce, miałam z nią zajęcia.
Podeszła kiedyś do mnie i ze spuszczoną głową powiedziała, że ona już z nim nie
jest i chciała, żebym o tym wiedziała. Jak gdyby chciała, żebym nie miała o
niej złego zdania. Rozumiałam ją, bo przecież sama wcześniej (choć w innym
sensie) nacięłam się na niego. Nawet jej ciut zazdrościłam, bo z nią zerwał, a
mnie wciąż męczył…
W tym wszystkim dobre było to, że nie szukał we mnie partnerki. Owszem,
czasem niezobowiązująco pytał, jak moje życie seksualne, ale nigdy nie oferował
siebie jako współpartnera. Za to byłam mu bardzo zobowiązana, a pytania po
prostu olewałam. Nie zwykłam bowiem z kimkolwiek dyskutować na ten temat. :P
Mikołaj pisał. Nie tylko prace roczne, które oczywiście
niesprawiedliwie mu oceniano, ale swoją twórczość, którą w konkursie „Polityki”
mu wreszcie wyróżniono czy nagrodzono. Nie pamiętam, chociaż nosił wiele
miesięcy w plecaku coraz bardziej zniszczony egzemplarz gazety, gdzie wydrukowano
jego nazwisko, i pokazywał tę informację każdemu, kogo udało mu się zdybać. Cieszyłam
się razem z nim, bo miałam nadzieję, że pchnie go to do przodu, że nabierze
wiary we własne siły. Byłam naiwną gąską, nie da się ukryć. ;) Nie pamiętam,
czy czytałam to opowiadanie, możliwe, że je przyniósł, ale jakoś się z tej niepamięci
cieszę.
I wreszcie musiał nadejść ten moment. Mikołaj na piątym, ostatnim
roku, zapisał się do mnie na obowiązkowe zajęcia, które kończyły się egzaminem.
O jak ja bardzo tego nie chciałam! Do tego stopnia, że rozmawiałam z nim o tym,
żeby zmienił grupę. Jako powód podawałam naszą znajomość, która na zajęciach
nie musiała być czymś właściwym. Była to częściowo prawda, jest to – moim zdaniem
– średnio komfortowa sytuacja dla obu stron. Najbardziej chodzi mi o kwestię
obiektywizmu. Mikołaj się jednak uparł, dalszych argumentów nie miałam, zrobić
nic nie mogłam. I przyszła sesja.
Warunkiem dopuszczenia do egzaminu było zaliczenie końcowego
kolokwium. Oczywiście Mikołaj nie zaliczył, choć uwierzcie mi – bardzo chciałam,
by stało się wręcz przeciwnie. Cóż jednak mogłam zrobić wobec prawie pustej
kartki? Zaprosiłam więc Mikołaja na poprawę ustną, której nie zaliczył. Kazałam
mu więc pójść do koleżanki z grupy, która napisała kolokwium na pięć i poprosić
ją, by pożyczyła mu test (wcześniej to z nią uzgodniłam). Powiedziałam mu też,
na jakie pytania ma zwrócić szczególną uwagę… Wiem, że to średnio uczciwie, ale
naprawdę: bardzo chciałam, by
zaliczył. Powtórna poprawka poszła na szczęście dobrze, choć Mikołaj wyszedł
obrażony, bo po pierwsze dostał jedno
nieuzgodnione pytanie, po drugie – chciał powalczyć o wyższy stopień
(uznałam, że za prawidłowe odpowiedzi na drugiej poprawce maksymalnie można dostać
trzy). Już mnie to jednak nie obchodziło, już byłam szczęśliwa, bo oboje
mieliśmy zniknąć z wydziału. A egzaminował profesor… J
Skończyły się studia, Mikołaj został. Na szczęście przestałam go
widywać (chyba że w sennych koszmarach), ale pisał do mnie smsy. O tym, jak
jest nieszczęśliwy i nikt go nie rozumie. Zdziwieni? :D Któregoś razu jednak, w
nocy z 31 października na 1 listopada, napisał mi, że to będzie jego ostatnie
Wszystkich Świętych. Za rok już będą jego odwiedzać… Nie chciałam odpisywać w
środku nocy, bo obawiałam się, że na jednym smsie się nie skończy. Dopiero więc
rano napisałam do niego. Zadałam tylko jedno pytanie: czy jest na coś chory? Odpisał,
że nie, ale ma dość życia. Nie odpisywałam mu już. Nie chciałam, by obarczał
mnie winą za wszystko, co uważa za nieudane. Sądzę też, tak przynajmniej
słyszałam, że jeżeli ktoś naprawdę chce ze sobą skończyć – to robi to. Takie
pisanie, owszem, to próba zwrócenia na siebie uwagi, krzyk rozpaczy – ale ja
nie byłam dla niego osobą, która ma go z tego wyciągać. Zwyczajnie, bałam się
naprawdę mieć go na sumieniu. Chyba zresztą próbowałam jeszcze do niego
zadzwonić. Wydawało mi się, że rozmowa powinna być łatwiejsza. Nie odebrał, i
dobrze. Uznałam, że musi sobie poradzić – albo nie, ale to naprawdę nie moja
sprawa.
Po dwóch latach uznałam, że Mikołaj już więcej nie napisze. Nie analizowałam
powodu, przyjęłam jego milczenie za fakt bez dociekań. I wykasowałam jego
numer. Przyznaję, irracjonalne, ale bałam się nawet na liście kontaktów czytać:
„Mikołaj”. I dzisiaj Mikołaj znowu napisał. Nic mu nie wychodzi.
Zastanawiam się, kim byłam (jestem) dla niego. Na pewno nie
widział we mnie kobiety w sensie fizycznym, erotycznym – w każdym razie nie dał
tego nigdy po sobie poznać, czyli wychodzi na moje. ;) Raczej traktował mnie
jak telefon zaufania, który powinien być czynny całą dobę, być wyrozumiały i
troskliwy, rozwiązywać Mikołajowe problemy i uchronić go przed wszelkim złem
tego świata. Niestety, nie spełniałam tych oczekiwań w stu procentach. Być może
jednak byłam jedyną osobą, która w ogóle jakiekolwiek wymagania spełniała, i
dlatego tak się przykleił…
Bardzo trudno oddać osobowość Mikołaja. Może ten wpis tego tak
dobrze nie ukazuje, ale Mikołaj naprawdę budzi we mnie niepokój. Na szczęście nie
spotykam go już i tylko pech mógłby sprawić, że mnie odnajdzie. Dzisiejsze smsy
były, poza standardowym użalaniem się, również nietaktowne. Oceniam to jako
pewną niesprawność społeczną, ale nie zamierzam mu odpisywać. Chyba znudzi mu
się kiedyś pisanie do mnie, prawda…? Tylko tym razem muszę porządnie zapisać
jego numer. Ktoś ma pomysł, pod jakim określeniem, żeby się zbytnio nie
stresować?
Na sam koniec maleńki smaczek: Mikołaj w smsach wspomniał, że nikt
nie chce wydawać jego twórczości. Mam nadzieję, że jeśli kiedyś mu się uda, nie
dostanę tego do korekty… J
Kurczę, są tacy ludzie. Obarczają swoimi emocjami, narzekają, przyklejają się i czekają aż się za nich coś zorganizuje, zrobi, podziała, pchnie. Oni nie są niezaradni, nie chcą w sumie pomocy, pokazania jak się coś robi - oni chcą żeby za nich zrobić, a oni będą obcinać kupony, zbierać profity. A jeśli coś Ci nie wyjdzie, no to będą mieli powód do narzekania i obarczenia Cię winą. Bardzo to wygodne. I trochę daje poczucie władzy takiemu osobnikowi. Bo on narzeka i gada, a Ty się przejmujesz, działasz, on Tobą steruje wiecznie biedny i zawiedziony. Więc się bardziej staraj... A z daleka od takich ludzi!!! To balast, który zatapia, sam niezatapialny ale wiecznie niezadowolony z Ciebie. Odbiera pogodę życia. Ucieczka od takiego człowieka, zerwanie kontaktów, ucinanie rozmów, to najlepsza obrona. Taka znajomość nie daje nawet poczucia, że komuś pomogliśmy... bo nie da nam takiej przyjemności. Z daleka od takich ponurych, żądających, oczekujących i angażujących!!!
OdpowiedzUsuńZnakomicie to podsumowałaś, dziękuję :)
Usuń