Tak jakoś wczoraj nie mogłam długo zasnąć. Być może dlatego,
że za późno zjadłam kolację. ;) Naszła mnie zupełnie znienacka ochota na
usmażenie placków ziemniaczano-cukiniowych. A całkiem szczerze – musiałam coś
zrobić z cukinią, którą kupiłam właściwie po nic (chociaż początkowo miałam
założenie, ale już nie pamiętam), znalazłam też ziemniaki, wyraźnie już
spragnione czyjejś uwagi. Przy tym miałam w sobie jakąś dobrą energię, którą
należało spożytkować, więc usmażyłam te placki. Potem posprzątałam,
poogarniałam, przeczytałam wpis na blogu Limes, i pora zrobiła się taka już do
spania. Kot jednak do łóżka przyjść nie chciał, poszedł się bawić, a ja sobie
leżałam i myślałam. :) Szukałam dobrej myśli wyciszającej, ale im bardziej
chciałam ją znaleźć, tym bardziej jej nie było. Zaczęłam więc szukać myśli
zabawnej i znienacka przypomniała mi się pewna historyjka.
Zanim historia właściwa, mały wstęp. ( I wstęp do wstępu. :)
Jedna mądra pani powiedziała mi kiedyś coś na temat tego, jak mówią ludzie. Na
przykład sposób podania informacji o tym, co jest na obiad. Otóż jedni skupiają
się na konkretach:
Miałam w domu to i to, więc ugotowałam zupę ogórkową. Cała informacja. Drudzy mówią zaś: Wstałam rano i przypomniało mi się, jak ileś lat temu czułam się smutna w taki dzień… Wtedy pojechałam do mamy i przy obiedzie, na który była zupa ogórkowa – a mama dodawała jeszcze do niej… Pomyślałam, że też ugotuję taką zupę… Wyszłam po konieczne składniki i po drodze spotkałam sąsiada… Wróciłam z siatką zakupów, ale nagle poczułam w sobie taki bezwład… W końcu zdecydowałam, że dzisiaj odgrzeję sobie jakąś mrożonkę.
Widać różnicę w sposobie narracji? Widać… Zdecydowanie
jestem typem numer dwa).
I wracając do wstępu. Są osoby, które uważają mnie za
feministkę (tych jest mniej), rozumianą jako ktoś, kto nie lubi mężczyzn. Są i
takie, co oceniają to na zasadzie kwaśnych winogron – nie ma swojego chłopa, to
gada na nich, żeby nie przyznawać się do porażki. Ale to nie tak. Lubię
mężczyzn. :) W ogóle mam pozytywny stosunek do ludzi, a chłop też człowiek
przecież. Mam kolegów, lubię swoich szwagrów – i naprawdę wierzę, że poza nimi
istnieją jeszcze inni, fajni panowie. Dla mnie jednak są niedostępni. Nie wiem,
albo są już pozajmowani, a reszta wymarła – albo po prostu mam pecha. Osobiście
skłaniam się do drugiej opcji. Bo gdybym poznała jeden nietrafiony egzemplarz,
nawet dwa. Ale zdecydowana większość tych, których próbowałam poznać i którym
dawałam szansę wbrew logice nawet, to była po prostu jakaś masakra…
I tak myślałam o tym, leżąc w łóżku i nie śpiąc. I wtedy
przypomniał mi się taki jeden egzemplarz, a wspomnienie mnie dosyć ubawiło i
rozbawiło. Otóż były to czasy jeszcze przed-Misiowe. Wprawdzie już go znałam, ale
jeszcze rządził mną rozum, więc starałam się uniknąć tej relacji. Klin klinem
wydawał mi się wciąż najlepszym sposobem, jako że w sobie oparcia nie umiałam
znaleźć, a z zewnątrz też go nie było (o koleżankach i „przyjaciółkach” innym
razem). Poznałam więc Mariuszka. Tak, Mariuszka, chociaż starszy był ode mnie z
kilka lat. Już nie pamiętam, gdzie ani kiedy się poznaliśmy, pewnie przez jakiś
internetowy portal dla samotnych. ;) W każdym razie ja mu się podobałam, a on
był wysoki. Pracował jako ochroniarz, gdy ja zaczynałam drugi rok studiów
doktoranckich i pracowałam w liceum poza Warszawą. Znajomość zaczęła się latem,
więc były wakacje, czasu miałam wtedy dużo, więc ja nie miałam problemu z
dopasowaniem się do terminów spotkań. On bowiem pracował na zmiany, był
zmęczony atmosferą w pracy (tak twierdził) i jeszcze musiał się ze mną
spotykać. Nie zwracałam na to wielkiej uwagi i jakoś było. Do września, kiedy
ja zaczęłam pracę w szkole, a on swoją zostawił z dnia na dzień. Tym razem ja
byłam zaganiana, a on się wreszcie wyspał. Wtedy zaczął robić problemy.
Pamiętam pewną sobotę, kiedy mieliśmy pojechać do jego rodziców. Staliśmy na
przystanku w centrum, ja rano chyba miałam jakieś zajęcia ze studentami, więc
początek października pewnie, zmęczona, niedospana po całym tygodniu, ale przecież
z takim wysokim chłopakiem stałam i jechałam do jego rodziców, no to przecież
powinnam być przynajmniej uśmiechnięta. Więc żeby nie robić Mariuszkowi
przykrości zmęczoną miną, mówię mu, że mimo tego zmęczenia cieszę się, że
jesteśmy tu razem itede. Na to on, że kompletnie nie rozumie, czemu ja taka
ciągle zmęczona jestem. Trochę się zdziwiłam, ale zaczęłam tłumaczyć nieśmiało,
że dużo obowiązków, że stres, że dojazdy… On nic nie mówił, więc uznałam, że
przyjął do wiadomości aprobującej. Myliłam się. Byliśmy już prawie przed
blokiem jego rodziców, gdy przemówił. Jesteś ciągle zmęczona, oznajmił, bo się
za mało gimnastykujesz. O mało się nie przewróciłam, ale jakoś się ogarnęłam i
tłumaczę, jeszcze spokojnie, ale kiedy mam się na jakiś aerobic, fitness
zapisać, to już w ogóle nie będziemy mieli się kiedy spotykać. On na to, jaki
fitness, powinnaś rano pompki robić, wystarczy. Zatrzymałam się w miejscu. Odwróciłam
na pięcie i uciekłam. :)
Wcześniej albo później, nie pamiętam, zaprosił mnie do
siebie. Zamówimy pizzę, posłuchamy muzyki, będzie fajnie, mówił. No pewnie, że
będzie fajnie, pomyślałam, traktując zaproszenie jako klasyczną propozycję „oglądania
znaczków”. ;) Pojechaliśmy do niego, okazało się, że górne światło nie działa,
bo korki siadły czy żarówki się przepaliły, nieważne. Ojej, myślę sobie, jaki
niezły pretekst. Nic, czekam na rozwój wydarzeń. Siadamy na kanapie, on włącza
jakąś muzykę, siada z powrotem i słuchamy. On cichy, wpatrzony przed siebie,
gdzieś w przestrzeń, widać, że skupiony. Ja – głodna, bo miała być pizza, więc
nie chciałam robić mu przykrości i się najadać w domu. Ale nie chciałam
przerywać tej ciszy, czułam zresztą, że za chwilę mogę usłyszeć coś
przełomowego. Usłyszałam. Spojrzał na mnie i powiedział półgłosem: Trzeba
podregulować basy.
Przysięgam, tak było. W związku z tym zapytałam o pizzę,
myślę sobie, co będę głodna siedzieć. Zamówił. Dwie duże pizze. Chociaż
naprawdę nie chciałam mu robić przykrości, nie dałam rady zjeść całej. Trochę
na mnie poburczał („a taka byłaś głodna”), po czym zaproponował, żebyśmy
popodciągali się na drążku. Zanim zdążyłam się przestraszyć, zaprowadził mnie
do drugiego pokoju, gdzie był zamocowany w futrynie drzwiowej drążek...
Kiedy wreszcie wróciłam do domu, czułam się zdezorientowana.
Najgorzej, że nie umiałam powiedzieć, czym…
Znajomość zakończyła się wtedy, gdy Mariuszek po trzech
miesiącach znajomości uznał, że mam problemy, nasz związek jest zagrożony
kryzysem i musimy udać się na terapię partnerską. Umówił nas na wizytę, na
którą nie poszłam. Dostałam jeszcze potem trochę niemiłych sms-ów od niego, ale
w końcu odpuścił. A ja rzuciłam się w Misiowe ramiona (a raczej – Miś wreszcie
uznał mnie za godną jego ramion).
Wtedy wydawało mi się, że to przypadek, taki Mariuszek.
Niestety, było więcej takich panów krążących wokół mnie. Teraz być może też by
się znaleźli, ale przestałam szukać. Boję się. ;)
Faceci. Mój były też miał hysia na punkcie ćwiczeń i uważał, że moja depresja zniknie, jeśli zacznę ćwiczyć. Cztery lata treningów karate nie dały rady, więc norweska sosna mu w cztery litery ;)
OdpowiedzUsuńWykopałaś go ze swojego życia? :)
OdpowiedzUsuńW zasadzie on mnie. Najważniejsze, że się go pozbyłam ;) Teraz o bardzo doceniam.
OdpowiedzUsuńjak perfidnie Cię podszedł - najpierw dużą pizzą napasł, a później kazał ciałko takie dźwigać na drążku. żadna dziewczyna, by się zdania tego absurdalnego testu nawet nie podjęła! no, może taka jedna… :P
OdpowiedzUsuńWiesz, w epoce Misiowej to bym się podciągała (no dobrze - próbowała podciągnąć). Dopiero wtedy zrozumiałam bowiem, co to znaczy być zmotywowanym. :D
OdpowiedzUsuńhehe :D pewnego dnia życie przynosi Ci najlepszy z dostępnych na rynku treningów -> trening motywacji! i trenuje trenuje do upadłego, po nic. wychodzisz zupełnie odmieniona :P
OdpowiedzUsuń