Biblioteka
jest instytucją, która samym swoim istnieniem świadczy o rozwoju kultury.
Jest ona bowiem skarbnicą piśmiennictwa, przez które człowiek wyraża swój
zamysł twórczy, inteligencję, znajomość świata i ludzi, a także
umiejętność panowania nad sobą, osobistego poświęcenia, solidarności i prawa do
rozwoju dobra wspólnego.
Jan
Paweł II
Przeczytałam
książkę. Wypożyczoną z biblioteki.
Te dwa
fakty zasługują na podkreślenie. Ale nie dlatego, że to jakieś novum w moim życiu. Przeciwnie. Dużo
czytam, za to długo nie było mnie stać na własne książki. Moi rodzice zaś,
owszem, kupowali nam czasem książki, zwłaszcza widząc, jaka to dla mnie radość.
Nie było jednak u nas tradycją, by wzbogacać księgozbiór (niczym w Borejkowskim kołchozie). Długo mi to nie przeszkadzało. Ot, drobna uciążliwość, gdy
chciało się coś przeczytać i nie można było po prostu tego pragnienia
zaspokoić. (Przypominam, że te dwadzieścia lat temu nie było np. Chomika). Nie
rozpatrywałam tego w kategoriach bycia bądź nie „domem inteligenckim”, czyli
lepszości bądź gorszości dla niektórych. Pierwszy raz zwróciło to moją uwagę (a
w zasadzie ktoś życzliwy się postarał, żebym zauważyła) w liceum, nie dotknęło
mnie jednak specjalnie. Wciąż uważałam, że skoro tak u nas jest, to widocznie
musi. Zresztą nie byłam zbytnio zintegrowana ze społecznością klasową, a
osoby, które sporadycznie mnie odwiedzały, nie były rozczarowane niedoborem
książek.
Na
studiach polonistycznych było już inaczej. Odczuwałam brak pochodzenia z
rodziny inteligenckiej, ale wciąż nie zależało mi na pozorach. A szybko
zauważyłam, że wiele osób dba właśnie o to: by poszczycić się domową
biblioteczką (co nie oznacza zaglądania do niej systematycznie – wiem, często z
braku czasu), bytnością na wystawach czy innych koncertach. Początkowo bardzo
mi to imponowało i, wbrew twierdzeniu jednego z moich znajomych, starałam się
nadgonić te luki. Brakowało mi jednak dobrego tutora, ale przede wszystkim –
zwyczajnie pieniędzy. Trudno. Zostałam przy moich ukochanych książkach, z
pozostałej oferty kulturalnej wybierając to, na co w danej chwili mogłam sobie
pozwolić, przy jednoczesnej chęci poznania tego. Bez oglądania się na większy
lub mniejszy „prestiż”.
Wyszło
mi to na dobre, bo nie przetrwałam w środowisku akademickim. Czasem mi żal,
zwłaszcza że stamtąd „nikt nie woła”. Za to wreszcie mogę wypożyczać to, co
aktualnie mam ochotę przeczytać, bez oglądania się na to, czy ktoś zauważy, że
znów sięgam na półkę nie tej wysokości, co trzeba.
Jednak nie zawsze jest tak łatwo przeczytać to, na co aktualnie ma się ochotę. Zmiana
zawodu z nauczyciela na redaktora skutkuje m.in. tym, że często czytam to, co
muszę, a nie – co chcę. I nieważne, czy to fabuła, książka kucharska czy
poradnik młodego nurka – trzeba czytać od deski do deski. Po takiej pracy
wprawdzie nieraz tym bardziej mam ochotę na „coś normalnego” – ale nie mam
siły. Zwyczajnie moje oczy mówią „nie”, a gdy zlekceważę pierwsze objawy zmęczenia,
to z reguły skutkuje to migreną.
Teraz
jednak mamy lipiec, w wielu branżach panuje przestój, a zatem mam trochę czasu
na własne przyjemności. Jedną z nich jest właśnie „czytanie dla siebie”.
Któregoś dnia więc poszłam do biblioteki. Od lat szkolnych wprawdzie moja
prywatna biblioteczka znacznie się powiększyła, ale wciąż nie mam wszystkich
książek świata, ani nawet skromnej ich części. Biblioteka osiedlowa to zatem,
moim zdaniem, świetne rozwiązanie. Szkoda, że coraz mniej osób je docenia.
Zazwyczaj pojawiają się w niej uczniowie, którzy we własnych szkolnych
wypożyczalniach nie znaleźli obowiązującej lektury, lub potrzebujący skorzystać
z dodatkowych materiałów, jakich nie ma w internecie. Drugą grupą są starsi
ludzie, mający wreszcie trochę czasu na emeryturze. Naturalnie, to moje
niefachowe spostrzeżenia, nie przeprowadzałam żadnych badań, nie jestem też
bibliotekarką, jedynie stałą bywalczynią, a i ja coraz rzadziej bywam.
Nie
mogłam zrozumieć, skąd taka mała popularność bibliotek. Szkoda, bo przecież to
wspaniały pomysł. Bardziej dziwiły mnie niż śmieszyły takie obrazki:
Niedawno
jednak pewna miła i wykształcona pani, usłyszawszy, że coś ostatnio
wypożyczałam, zapytała z autentycznym zdziwieniem: „To tam są dostępne obecnie
wydawane książki?”. Zdziwienie moją twierdzącą odpowiedzią było wielkie…
Więc
propaguję ideę czytania książek i odwiedzania bibliotek. Im więcej czytelników,
tym lepszy argument, by takie miejsca dotować, co umożliwi następnie
bibliotekom zakup większej ilości książek. Korzyści z tego są dla wszystkich, a
ludzie przecież – wbrew negatywnym opiniom – czytają książki.
A przetrzymanie książki – choć niezalecane – na pewno nie kończy się tak:
Na
zakończenie powiem, że ostatnia wypożyczona przeze mnie książka była klasycznym
romansidłem pt. Mąż z ogłoszenia. Po
jej przeczytaniu wiem, że zajawka na okładce została źle napisana, choć
zakończenia można się było domyślić po przeczytaniu pierwszego rozdziału.
Miałabym też trochę uwag do korekty i składu. ;) Ale… sama intryga była
rewelacyjna. Być może dlatego, że perypetie Alison, głównej bohaterki, ubawiły
mnie do łez z prostego powodu: chyba tylko cudem nie przydarzyły mi się jej
wpadki na randkach. W jej specyficznym talencie do przyciągania niewłaściwych
facetów widziałam siebie jak żywą. W moim osobistym rankingu pierwsze miejsce zajął mężczyzna, który tak zachwycił się Alison, że... ostatecznie zdecydował się zmienić płeć. Po to, by razem, już jako dwie kobiety, mogli (mogły?) stworzyć szczęśliwy związek... :)
Polecam
tę książkę jako świetne czytadło wakacyjne, naturalnie zwłaszcza dla pań. Ale
przede wszystkim polecam zorientować się, gdzie w okolicy jest najbliższa
biblioteka, i korzystać z niej.
Autor: Jane Graves
Tłumacz: Paulina Makles
Tytuł: Mąż z ogłoszenia
Wydawnictwo: Wydawnictwo
Otwarte
Miejsce i rok wydania:
Kraków 2012
Liczba stron: 350
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz