niedziela, 20 lipca 2014

Lajkowanie życia

Świat jest rzeczywiście dziwny. Ludzie, zamiast żyć ze sobą w pokoju, nieustannie prowokują konflikty. Nie chcą czy nie potrafią żyć w zgodzie? Widać to przecież zarówno w dużych społecznościach, jak i w mniejszych, lokalnych, nieraz jednostkowych. Kraje rywalizują o wpływy ekonomiczne, miasta domagają się większych dotacji (większych niż uzyskują inne miejscowości, dodajmy). W jednym mieście kibice klubów sportowych są dla siebie zagrożeniem – i bynajmniej nie wzorują się na sportowych zasadach fair play (które i w rywalizacji sportowej często zanikają, co potwierdzają coraz częstsze afery związane z nielegalnymi dopingami). Mało który wreszcie człowiek nie ma jakiegoś wroga. Co gorsza jednak, mam wrażenie, że tych wrogów szukamy sobie sami. Wynika to stąd, że nie potrafimy szanować poglądów innych ludzi, a domagamy się, żeby oni przyjmowali nasze. Bo przecież żyjemy w świadomości, że my jesteśmy mądrzejsi, lepsi, szlachetniejsi. I nasza racja jest jedyna słuszna.
Takim szczególnym przypadkiem człowieka, który nie może żyć bez wroga, jest hejter. Na pewno każdy, kto kiedykolwiek miał kontakt z wirtualną rzeczywistością, miał z kimś takim do czynienia. Hejter, nazywany przez media „specjalistą od nienawiści”, to w zasadzie człowiek bardzo nieszczęśliwy. Zasadniczym celem jego egzystencji jest szerzenie nienawiści, obrażanie wszystkich i wszystkiego. Ale co dzięki temu zyskuje? Na pewno nie przyjaźń czy szacunek społeczny (nawet innych hejterów, jak mniemam :D). Dlatego oceniam go jako nieszczęśliwca.
Ciekawe jest jednak, że hejtera nie tak łatwo spotkać w świecie pozainternetowym (choć młodzi chyba coraz mniej wierzą, że taki świat istnieje). A dlaczego? Otóż dlatego, że bardzo łatwo jest być odważnym w sieci, gdzie ma się bezpieczne poczucie anonimowości (nie do końca słuszne, aczkolwiek są eksperci, którzy potrafią się nieźle zakamuflować). Natomiast w świecie realnym, wygłaszając jakąś opinię, należy liczyć się z szybkim wzięciem za nią odpowiedzialności. Kto nie jest na to gotowy, albo siedzi cicho, albo starannie waży słowa.
Pamiętam, że jak chodziłam do podstawówki, na murze ktoś namazał „graffiti”. Pod nazwiskiem nielubianej nauczycielki namalowano dwa wielkie cyce. Pani uczyła tak wdzięcznego przedmiotu, jakim jest fizyka, a była – jak się dzisiaj poprawnie określa – puszysta. (Do tego stopnia, że kiedyś, siadając na krześle, zgniotła podłożoną złośliwie pinezkę). Szał twórczości. Na więcej owych „artystów” nie było stać. Na pewno jednak mieli satysfakcję, że farba, którą owo „dzieło” zamalowano, co jakiś czas spływała (po każdym większym deszczu)... a napis zostawał. Ciekawa jestem jednak, na co odważyliby się dzisiaj, mając do dyspozycji internet i gwarantowaną (ich zdaniem) anonimowość. Boję się, że na wiele. Sama tego doświadczyłam, jako nauczycielka i wykładowczyni. Na popularnych podówczas stronach społecznościowych – Grono i nk.pl – znalazłam interesujące wpisy. Nie było to miłe. Zastanowiło mnie jednak już wtedy poczucie bezkarności autorów. Niewyszukanym językiem przedstawiali opinie, których jednak nie mieliby śmiałości powiedzieć mi, patrząc w oczy. Bo to nie były złe dzieci. Przeciwnie – kwiat młodzieży: uczniowie warszawskiego liceum im. Batorego oraz studentki polonistyki.
Dzisiejsi hejterzy, to jak sądzę, dzieci Neostrady, które mają za dużo wolnego czasu i niekontrolowany dostęp do sieci. I uważam, że na tym właśnie należy się skupić, mówiąc o hejterstwie. Same słowa, choć często bardzo wulgarne i obraźliwe, są konsekwencją takiego stanu rzeczy. Bezstresowego wychowania. Chyba jednak nie ma co wyolbrzymiać problemu ani dodawać mu rangi – np. takimi powiedzeniami, że „Hejterstwo to nie zawód. To powołanie”. Nie. To dziecinada. I wyraźna informacja, że ten człowiek potrzebuje pomocy. Jeśli nikt nie zajmie się nim teraz, gdy wylewa swoją frustrację w internecie, może wyrosnąć z niego naprawdę groźny psychopata. A w najlepszym przypadku – skrzywdzony, „sprawny emocjonalnie inaczej” człowiek.


A na marginesie tych rozważań o wrogości między ludźmi i nienawiści. Któregoś dnia programy informacyjne zalały nas informacjami o kolejnych tragediach. Wypadki samochodowe, rajd sopockiego szaleńca, utonięcia. I oczywiście zestrzelenie malezyjskich linii lotniczych. Zwłaszcza to ostatnie budzi mój ogromny lęk, bo konsekwencje tego zdarzenia mogą być dalekosiężne. Premier Ukrainy zaapelował do innych państw m.in. o wsparcie militarne. Nie wiadomo, co przyniosą najbliższe dni. A my tymczasem wciąż wzajemnie się „hejtujemy”, zamiast „lajkować”. Dlaczego tak się dzieje? Czy nie lepiej unikać sporów, nie prowokować ich, nie rozdmuchiwać? Nie chcę uprawiać czarnowidztwa i wieszczyć niczym Kasandra. Ale nawet jeśli konflikt rosyjsko-ukraiński nie przeniesie się poza te granice, to skąd wiemy, ile czasu nam zostało? Jeśli dużo – to tym bardziej warto postarać się, by żyć w pokoju i radości. I po prostu lubić swoje życie i siebie nawzajem.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz