Świat
jest rzeczywiście dziwny. Ludzie, zamiast żyć ze sobą w pokoju, nieustannie
prowokują konflikty. Nie chcą czy nie potrafią żyć w zgodzie? Widać to przecież
zarówno w dużych społecznościach, jak i w mniejszych, lokalnych, nieraz
jednostkowych. Kraje rywalizują o wpływy ekonomiczne, miasta domagają się
większych dotacji (większych niż uzyskują inne miejscowości, dodajmy). W jednym
mieście kibice klubów sportowych są dla siebie zagrożeniem – i bynajmniej nie
wzorują się na sportowych zasadach fair
play (które i w rywalizacji sportowej często zanikają, co potwierdzają
coraz częstsze afery związane z nielegalnymi dopingami). Mało który wreszcie
człowiek nie ma jakiegoś wroga. Co gorsza jednak, mam wrażenie, że tych wrogów
szukamy sobie sami. Wynika to stąd, że nie potrafimy szanować poglądów innych
ludzi, a domagamy się, żeby oni przyjmowali nasze. Bo przecież żyjemy w
świadomości, że my jesteśmy mądrzejsi, lepsi, szlachetniejsi. I nasza racja
jest jedyna słuszna.
Takim
szczególnym przypadkiem człowieka, który nie może żyć bez wroga, jest hejter. Na
pewno każdy, kto kiedykolwiek miał kontakt z wirtualną rzeczywistością, miał z
kimś takim do czynienia. Hejter, nazywany przez media „specjalistą od nienawiści”,
to w zasadzie człowiek bardzo nieszczęśliwy. Zasadniczym celem jego egzystencji
jest szerzenie nienawiści, obrażanie wszystkich i wszystkiego. Ale co dzięki
temu zyskuje? Na pewno nie przyjaźń czy szacunek społeczny (nawet innych
hejterów, jak mniemam :D). Dlatego oceniam go jako nieszczęśliwca.
Ciekawe
jest jednak, że hejtera nie tak łatwo spotkać w świecie pozainternetowym (choć
młodzi chyba coraz mniej wierzą, że taki świat istnieje).
A dlaczego? Otóż dlatego, że bardzo łatwo jest być odważnym w sieci, gdzie ma
się bezpieczne poczucie anonimowości (nie do końca słuszne, aczkolwiek są
eksperci, którzy potrafią się nieźle zakamuflować). Natomiast w świecie
realnym, wygłaszając jakąś opinię, należy liczyć się z szybkim wzięciem za nią
odpowiedzialności. Kto nie jest na to gotowy, albo siedzi cicho, albo starannie
waży słowa.
Pamiętam,
że jak chodziłam do podstawówki, na murze ktoś namazał „graffiti”. Pod nazwiskiem
nielubianej nauczycielki namalowano dwa wielkie cyce. Pani uczyła tak
wdzięcznego przedmiotu, jakim jest fizyka, a była – jak się dzisiaj poprawnie
określa – puszysta. (Do tego stopnia, że kiedyś, siadając na krześle, zgniotła
podłożoną złośliwie pinezkę). Szał twórczości. Na więcej owych „artystów” nie
było stać. Na pewno jednak mieli satysfakcję, że farba, którą owo „dzieło”
zamalowano, co jakiś czas spływała (po każdym większym deszczu)... a napis
zostawał. Ciekawa jestem jednak, na co odważyliby się dzisiaj, mając do
dyspozycji internet i gwarantowaną (ich zdaniem) anonimowość. Boję się, że na
wiele. Sama tego doświadczyłam, jako nauczycielka i wykładowczyni. Na
popularnych podówczas stronach społecznościowych – Grono i nk.pl – znalazłam interesujące wpisy. Nie było to miłe.
Zastanowiło mnie jednak już wtedy poczucie bezkarności autorów. Niewyszukanym
językiem przedstawiali opinie, których jednak nie mieliby śmiałości powiedzieć
mi, patrząc w oczy. Bo to nie były złe dzieci. Przeciwnie – kwiat młodzieży:
uczniowie warszawskiego liceum im. Batorego oraz studentki polonistyki.
Dzisiejsi
hejterzy, to jak sądzę, dzieci Neostrady, które mają za dużo wolnego czasu i
niekontrolowany dostęp do sieci. I uważam, że na tym właśnie należy się skupić,
mówiąc o hejterstwie. Same słowa, choć często bardzo wulgarne i obraźliwe, są
konsekwencją takiego stanu rzeczy. Bezstresowego wychowania. Chyba jednak nie
ma co wyolbrzymiać problemu ani dodawać mu rangi – np. takimi powiedzeniami, że
„Hejterstwo to nie zawód. To powołanie”. Nie. To dziecinada. I wyraźna
informacja, że ten człowiek potrzebuje pomocy. Jeśli nikt nie zajmie się nim
teraz, gdy wylewa swoją frustrację w internecie, może wyrosnąć z niego naprawdę
groźny psychopata. A w najlepszym przypadku – skrzywdzony, „sprawny
emocjonalnie inaczej” człowiek.
A na
marginesie tych rozważań o wrogości między ludźmi i nienawiści. Któregoś dnia
programy informacyjne zalały nas informacjami o kolejnych tragediach. Wypadki samochodowe,
rajd sopockiego szaleńca, utonięcia. I oczywiście zestrzelenie malezyjskich
linii lotniczych. Zwłaszcza to ostatnie budzi mój ogromny lęk, bo konsekwencje
tego zdarzenia mogą być dalekosiężne. Premier Ukrainy zaapelował do innych państw
m.in. o wsparcie militarne. Nie wiadomo, co przyniosą najbliższe dni. A my
tymczasem wciąż wzajemnie się „hejtujemy”, zamiast „lajkować”. Dlaczego tak się
dzieje? Czy nie lepiej unikać sporów, nie prowokować ich, nie rozdmuchiwać? Nie
chcę uprawiać czarnowidztwa i wieszczyć niczym Kasandra. Ale nawet jeśli
konflikt rosyjsko-ukraiński nie przeniesie się poza te granice, to skąd wiemy,
ile czasu nam zostało? Jeśli dużo – to tym bardziej warto postarać się, by żyć
w pokoju i radości. I po prostu lubić swoje życie i siebie nawzajem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz