środa, 22 października 2014

Kreciki, czyli powrót do dzieciństwa

Jeden znajomy zobaczył mnie kiedyś, jak wychodzę z biblioteki. Zaciekawiony podszedł, przywitał się i zapytał, co wypożyczyłam. Próbowałam się wykręcić, ale nie udało się. Jego mina, kiedy zobaczył Dzieci z Bullerbyn, była, jak to się mówi, bezcenna. Potem bawił znajomych opowiadaniem, że czytuję „kreciki”, jak określał literaturę dziecięcą. No ale co z tego?;)
Książki zaczęłam czytać bardzo wcześnie. Czytać nauczyła mnie starsza siostra i już kiedy miałam pięć lat, zaprowadziła mnie do biblioteki. A może miałam sześć… nie pamiętam. To było przecież tak dawno! Żebym jednak mogła wypożyczać książki, musiałam udowodnić, że naprawdę potrafię czytać. (Komu udowodnić? Oczywiście, że siostrze. Być może chciała mieć pewność, że wysiłek prowadzania mnie do biblioteki lub brania dla mnie książek stamtąd będzie opłacalny). Moją pierwszą wypożyczoną książką była więc Agnieszka z orzeszka Krystyny Artyniewicz. Jedyne, co do dzisiaj pamiętam, to tytuł oraz fakt, że czytało mi się bardzo ciężko. Bo to wierszowane było… Ale u siostry test zaliczyłam i później już mnie nie męczyła. Być może jednak właśnie jej zawdzięczam odporność na wierszowaną prozę. ;) Oraz niechęć do czytania lektur, co zawsze było dla mnie zagadką, bo przecież czytanie to moja pasja. Gdy jednak tylko pojawiała się świadomość, że trzeba, natychmiast zapał umierał. Na szczęście wiele z obowiązkowych szkolnych lektur miałam przeczytane już dużo wcześniej.
Lata leciały, a przeczytanych książek było coraz więcej. O niektórych pewnie zapomniałam zaraz po przeczytaniu, do niektórych za to wracałam bardzo często. Jak pisałam we wcześniejszych postach (na przykład TU albo TU), większość książek wypożyczałam w bibliotece. Teraz zresztą też tak robię. I czytam coraz więcej różnych autorów, zwłaszcza że zyskałam dobrą przewodniczkę w tym temacie. J
Ale te pierwsze książki dzieciństwa zostały w pamięci. Niektóre jedynie wspominam i z uśmiechem oglądam znajome tytuły w księgarniach. Po inne natomiast sięgam ponownie. Czasem wypożyczam, ale częściej kupuję. Do biblioteki czasem wstydzę się pójść po takie „dzieła”. Zwłaszcza że nie mogę powiedzieć, że to dla mojego dziecka. :P Nie zawsze też mam ochotę tłumaczyć się ze swoich wyborów, a choć panie w bibliotece są na ogół bardzo miłe, to czasem widzę ich zdziwione miny… Kupione zaś mają również tę zaletę, że można po nie sięgnąć zawsze wtedy, gdy ma się na nie ochotę.
Mimo że dawno wyrosłam z większości „krecików”, to czasem mam wielką ochotę do nich wracać. (To jeden z powodów, dla których żal mi, że nie mam dzieci – mogłabym czytać z nimi.;) Niektóre książeczki sobie kupiłam i po prostu jest to mój mały sekret, ale niektórych nie mogę znaleźć nawet online. Zostają jeszcze antykwariaty i niedawno udało mi się wreszcie znaleźć serię o Kaktusach Wiktora Zawady – Kaktusy z Zielonej ulicyWielka wojna z czarną flagąLeśna szkoła strzelca Kaktusa. To już takie bardziej „krecie nastolatki” niż „kreciki”, ale ten cykl czytałam z podobnymi wypiekami, jak serię o przygodach Tomka Wilmowskiego (autorstwa Alfreda Szklarskiego) czy jeżycjadowy cykl Małgorzaty Musierowicz (to zresztą czytam do dzisiaj, chociaż nowsze pozycje nie mogą się w żaden sposób równać z tymi pierwszymi. Ale sentyment robi swoje…).
Starszymi krecikami były też dwie książki Eleanor H. Porter – Pollyanna Pollyanna dorasta – które niedawno nabyłam i znów przeczytałam. Wspaniała historia o dziewczynce, która wciąż próbuje „grać w zadowolenie”, czyli szukać pozytywnych stron w każdym aspekcie życia i przekonywać o tym innych. Z prawdziwym wzruszeniem czytałam to niedawno po raz kolejny, ale niestety, moja nastoletnia siostrzenica tego zachwytu nie podzieliła. Kulturalnie oddała mi po jakimś czasie nieprzeczytaną książkę, mamrocząc pod nosem jakieś „dużo zadane miałam” i inne wykręty. Dociśnięta, przyznała, że nie pasowało jej. J Cóż, miało prawo, w końcu pierwsze wydanie książka o Pollyannie miała w 1913 roku…
Za to najprawdziwszymi „krecikami” z pewnością są poniższe pozycje. To taki luźny przegląd książek, które najbardziej – z różnych przyczyn – zapadły mi w pamięć. Niektórych tytułów też nie pamiętam lub nie jestem pewna, czy nie łączę w jedno kilku pozycji. Z niektórych za to został mi praktycznie tylko tytuł – chociażby Tajemniczy ogród czy Mała księżniczka. Może jeszcze uda mi się po nie sięgnąć, bo kojarzy mi się to z czymś magicznym – a może właśnie nie warto tej magii zacierać?

Moje „kreciki” (kolejność przypadkowa)

Na pewno wiele osób pamięta Karolcię Marii Krüger. Sympatyczna opowieść o przygodach małej dziewczynki, Karolci, która znajduje niebieski koralik spełniający życzenia. Wraz z kolegą Piotrem przeżywają dzięki niemu mnóstwo niezwykłych przygód. Koralik służy też pomocą w walce z czarownicą Filomeną. Czy zdziwi kogoś, że długo takiego koralika wypatrywałam? Do dzisiaj pamiętam tę książkę, jak również marzenie, by przeczytać część drugą – Witaj, Karolciu – z jakiegoś powodu dla mnie niedostępną. Wreszcie się udało, ale chyba ciut za późno, bym mogła z równym napięciem i zaangażowaniem śledzić losy znanej już pary przyjaciół, przeżywającej kolejne przygody, tym razem z niebieską kredką. Ze zdumieniem też niedawno odkryłam, że Karolcia ma już swoje lata (napisana w 1959 roku), ale przecież jakie to ma znaczenie dla świata baśni…? Z sentymentem i wzruszeniem wspominam też książki o Doktorze Dolittle. Kolejne części cyklu po prostu pochłaniałam całą sobą! I do dziś nie minęła mi zazdrość o umiejętności doktora. Jak bardzo bym chciała nauczyć się mowy zwierząt! Ależ bym sobie z moimi kociastymi porozmawiała! ;)
Innymi książkami „krecikowego okresu” są historie o Mary Poppins, w polskim przekładzie czasem nazywanej Agnieszką, autorstwa Pameli L. Travers. Mary PoppinsMary Poppins wracaMary Poppins otwiera drzwi i Mary Poppins w parku – cztery zasadnicze części cyklu, które wypożyczałam na okrągło. Potem chyba pojawiły się jeszcze inne części – np. Mary Poppins na ulicy Czereśniowej (?) – ale nie pamiętam już, czy wtedy je czytałam. Możliwe, że tytuły te kojarzę z powodu przeszukiwania internetu w ostatnim czasie, właśnie podczas prób wynalezienia sklepu, w którym można to nabyć. (Nie znalazłam, jak na razie, albo były to jakieś luksusowe wydania – z równie luksusową ceną, gdy ja nie chcę dopłacać za lakierowaną okładkę i nowoczesne ilustracje, ale szukam klasycznego, dawnego egzemplarza). Tak czy owak, historia niani, która na swojej parasolce przylatuje do domu państwa Banksów, została w mojej pamięci na długo. Chyba również dlatego, że Mary była nianią inne niż wszystkie. Nie szczebiotała do dzieci słodko i nie starała się ich rozpieszczać, a przeciwnie – potrafiła być szorstka, a nawet wręcz nieuprzejma. Mimo to Janeczka i Michaś Banks nie narzekali, bo tak naprawdę niania nie tylko nie robiła im krzywdy, ale szczerze o nich dbała i wzbogacała ich świat o magię. Przenosiła swoich podopiecznych w głąb wiszącego na ścianie talerza, zdejmowała namalowane na chodniku pyszności, by dać je dzieciom do zjedzenia, prowadziła je do swoich krewnych, z którymi dzieci spędzały niezapomniane chwile, np. galopując na cukrowych laskach. Po takim dniu Janeczka i Michaś nigdy nie mieli pewności, czy wszystko to działo się naprawdę, czy jedynie było pięknym snem. Na końcu każdej książki Mary Poppins odchodziła tak samo nagle, jak się pojawiała. To też sprawiało, że kolejne spotkania były tym bardziej cenne. I gdzieś też chyba we mnie zostało uczucie, że niezwykłe osoby spotyka się na chwilę…
W „krecikowym” rankingu ważne miejsce zajmuje oczywiście Astrid Lindgren, a zwłaszcza jej dwa utwory: Bracia Lwie Serce i wspomniane na początku Dzieci z Bullerbyn. Wróciłam do nich całkiem niedawno. Okazało się, że losy tytułowych braci – Jonatana i Karola (Sucharka) – najpierw w realnym świecie, a potem w Nangijali, wciąż wyciskają mi łzy z oczu… Natomiast przygody w Bullerbyn są równie zabawne, jak wtedy, gdy czytałam to pierwszy raz. J I przypomniały mi, że przecież od dawna chciałam poznać Skandynawię.
Najukochańszą jednak książką z dzieciństwa pozostaną jednak Baśnie Andersena, a wśród nich najbardziej Mała Syrenka. Ale też inne: Królowa ŚnieguCzerwone trzewiczkiDziewczynka z zapałkamiSłowik… Zupełnie nie przekonują mnie obecne Disneyowskie wersje tych historii, zwłaszcza Mała Syrenka – Arielka. To zupełnie coś innego! Przecież w życiu nie zawsze wszystko kończy się szczęśliwie. Baśnie Andersena mają ten smutek, ale przy tym – przesłanie i mądrość; dla dziecka czasem za trudne czy niezrozumiałe.

Może czasem warto wrócić do takich „krecików” z dzieciństwa, a tym samym do świata dziecka? Odkryć te książki na nowo, inaczej? Mam do dzisiaj zbiór wierszy Włodzimierza Słobodnika Czary-mary. Niedawno wyciągnęłam je z jakichś czeluści regału i się zachwyciłam. (Wiersz o kocim państwie – Mruczysławowie – wręcz mnie urzekł). Ale wcześniej te wiersze po prostu mnie nudziły. Czy lepiej takie „kreciki” zostawić we wspomnieniach, nie ruszać ich, nie konfrontować? Nie wiem. Ale chyba dobrze mieć w sobie takie lekturowe dzieciństwo. Jeśli dla nas już trochę za późno, to może warto poczytać dzieciom? (Nie muszą być własne).

A jakie są Twoje „kreciki”? J



Brak komentarzy:

Prześlij komentarz