Fruzia jest już po zabiegu. Nie było to
łatwe przeżycie dla nas wszystkich, choć każdy odczuł to inaczej. Fruzia,
wiadomo, była główną bohaterką: to ją usypiali (podobno standardowa dawka
narkozy nie zadziałała i trzeba jej było tego towaru dorzucić), to ona musi się
wygoić, to ona w związku z tym biega w fartuszku. Wróć: jakie biega. W fartuszku
się nie biega, w fartuszku się leży lub idzie tak, by wzbudzić współczucie i
wyrzuty sumienia: kroczy się nieco chwiejnie, a tylne łapy należy podnosić
niczym bocian na łące. Tak, żeby dać do zrozumienia, jak kotu w tym niedobrze… Większość
dnia w fartuszku mija na leżeniu i obserwacji otoczenia. Tyle że bez niej mało
co się dzieje. Kocio jest smętny, nie rozumie, czemu nie mogą się pogonić,
dlaczego nie pozwalam jej przewracać i kopać tylnymi łapami, gdzie się da…
Tak naprawdę to największy stres miałam z powodu Kocia.
Fruzia znosi wszystko dzielnie i z godnością (a raczej resztkami; bo zachować
pełną godność w fartuszku ochronnym to duża sztuka!). Tymczasem Kocio, odkąd
wróciłyśmy z lecznicy, jest mniej lub bardziej nieszczęśliwy. Pewnie opowiedziałby
o tym tak:
Zaczęło
się niewinnie: najpierw późnym wieczorem zostały schowane miski z jedzeniem. Pewnie
znowu chce nas karmić według jakichś książkowych zaleceń… ale chwilowo nic mnie
to nie obchodzi. Brzuszek na razie pełny, ciepło, można spać. Ale rano okazało
się, że misek wciąż nie ma na swoim miejscu. Jeszcze się nie martwiłem, bo AŻ TAK
głodny nie byłem. Zresztą nikt nie jadł, nawet Ona (w myślach nazywam ją swoją
ukochaną mamusią – wiem, że to nie kot, ale dba o mnie i dogadza. Widzę, że się
stara, i tak naprawdę to doceniam… ale nie mogę przecież tak po prostu tego
powiedzieć. Muszę zachować kocią godność). Potem jednak spakowała Fruzię i
gdzieś obie poszły. Zostawiła mi miseczkę z chrupkami, więc zacząłem się
niepokoić dopiero wtedy, gdy wróciła bez Fruzi. No jak to tak? Fruzia jest taka
fajna! Uwielbiam się z nią bawić, a już najbardziej – wylizywać. No i jest kotem,
to najważniejsze. Wprawdzie czasem nie daje mi spokojnie zapolować na piórka
albo pcha się do mojej miseczki, no i rzadko sprząta po sobie w kuwecie (zgroza…
ale ja jej pokazuję, jak się to robi; może się nauczy), ale i tak z nią jest
fajnie. A tu nagle miałoby jej nie być? Postanowiłem jednak poczekać na rozwój
sytuacji. My, koty, nie panikujemy na wyrost. Wylizałem więc swoje futerko i
poszedłem spać. Obok Niej, żeby mieć ją na oku, gdyby się okazało, że gdzieś
schowała Fruzię. Albo gdyby coś jadła.
Dobrze,
że spałem obok, bo parę godzin później znów coś zaczęło się dziać. Wyszła z
domu, beze mnie – dobrze, bo zacząłem się trochę bać, że mnie też gdzieś
zaniesie. Wróciła jednak szybko, ale z Fruzią! Fruzia! Fruzia! Fruzia…? To ty???
Co się dzieje, czemu wychodzisz z tej klatki tak dziwnie? I tak ci się nogi
plączą? Ojej, jaki dziwny zapach… Już, już lecę cię wylizać!
…Dlaczego
mi nie wolno???
Dzieje się coś dziwnego. Odkąd Fruzia
wróciła, nie mogę ogarnąć. (Tematu, tematu – z kuwetą sobie radzę). Ma na sobie
coś – słyszałem, że „to” nazywa się fartuszkiem. Dlaczego KOT ma chodzić w
ubraniu? To okropnie przeszkadza przy myciu. Fruzi to nie przeszkadza? Jakaś dziwna
jest, odkąd ją ubrali. Prawie nie skacze, o zabawach ze mną nie ma mowy – Ona też
nie pozwala, ale i Fruzia nie reaguje na zaczepki. God, spraw, żeby mnie nie
ubrali w coś takiego, bo przestanę być kotem… Chciałem parę razy pomóc Fruzi
pozbyć się tego fartuszka. Gdzie tam! Jak tylko podchodzę, to już mnie
odganiają. To chociaż bym wylizał Fruzię, żeby zaczęła pachnieć kotem. Też nie
wolno. Chyba focha strzelę.
[Wtrącę się na
moment. Jeśli Kocio okazuje fochy przez mizianie, to go chyba zacznę prowokować…
:D]
Fruzia całe dni leży albo leży i śpi. Najczęściej
na podłodze lub łóżku, albo tam, gdzie Ona ją położy. Sama Fruzia nie skacze. Co
jej zrobili? Zachodzę w głowę, a jednocześnie kombinuję, kiedy to się skończy. I
czy kiedykolwiek? A może F. zostanie na zawsze w fartuchu? Masakra normalnie. Ale
jest światełko w tunelu, bo widzę, że czasem to ubranie jest zdejmowane. I już
raz mogłem i ja pomóc F. w myciu! Może będzie lepiej…
Rzeczywiście,
światełko w tunelu jest. Fruzia już zaczyna się po kryjomu wydłubywać z
ubranka. Skoro czuje taką potrzebę, to pewnie czuje się coraz lepiej.
A ja? Ja wolę
zapomnieć o pierwszej godzinie po przyniesieniu jej do domu, kiedy przerażona
patrzyłam, jak Fruzia, jeszcze otumaniona tą narkozą, wychodzi z transporterka,
próbuje biegać, wskakiwać na parapety, lizać się… Kiedy do pomocy w tej
ostatniej czynności ruszył Kocio, zrozumiałam, że kotę trzeba jak najszybciej ubrać
w fartuszek. Tyle że po zawiązaniu ostatniego troczka Fruzia mi się wyrwała,
zrobiła salto w powietrzu… i zwymiotowała. Poleciałam z nią z powrotem do
weterynarz (na szczęście bliziutko), gdzie koteczka została ubrana i zasnęła. Wróciłam
i dopiero mogłam sama się wykąpać, przebrać i zjeść duuuużo lodów. Na ostudzenie
emocji. Później już było tylko lepiej. Fruzia w ubranku to taki kot-automat. Słabo
reaguje na bodźce, słabo skacze, słabo się bawi. Jedzenie w normie. :D I
jeszcze się przylepą zrobiła: leży najchętniej na mnie, śpi na mnie albo na
mojej ręce… może ją w tym fartuchu zostawię na dłużej….? :D
Nie, proszę, nie!!!!
I parę fotek:
Pierwsza doba. Fruzia jeszcze rozpędem wdrapywała się na swoje ulubione miejsca... |
...ale bardzo nie chciała zdjęć. A to przecież pamiątka na całe życie. J |
Mała Fruzia czy przerośnięty stary krasnal? |
Pogodziłam się z losem... |
Trzeba dbać o siebie w każdej sytuacji. |
To ja. Fruzia. |
Dziewczyny lubią fiolet. |
Kolory jesieni. |
Teraz mogę się pokazać. |
Ale już duży ten Tygrysek Ci urósł :)
OdpowiedzUsuńTygrysek dba o prawidłową ilość jedzenia... a że czasem Kocio też chciałby zjeść pełną porcję - cóż. Life is brutal :)
Usuń