wtorek, 28 października 2014

Kocia potrawka

Kocham bardzo moje kociaki, ale są chwile, że bym je… wiadomo co. Zjadła. :P Zaczęło się już w weekend. Czy zmiana pogody tak mnie uwrażliwiła, czy ostatnie dni, w czasie których stężenie ludzi na metr kwadratowy niebezpiecznie wzrosło – nie wiem. A może jednocześnie i kotkom palemka odbiła? Tak czy owak, dwa aniołki w kociej skórze postanowiły wyprowadzić mnie z równowagi.
Już w sobotę była mała przygrywka. Zdecydowałam się ponownie przeprać wszystkie koce, bo ostatnio po wyjęciu z pralki rzeczy nie pachną tym fiołkowym płynem do płukania, tylko… gorzej. Liczyłam, że może woń zejdzie, koce przeleżały na balkonie, potem w pokojach, na grzejniku po dodatkowym płukaniu – nic. Ale może jeszcze raz spróbuję, pomyślałam zniechęcona, i zdjęłam koc z wersalki. A pod nią odkryłam starą (ale nie aż tak) plamę moczu. Kociego. Fruźki. Ten Strażak Sam niby ogarnął kuwetę, ale po sterylce, chodząc w fartuszku, zgłupiał widać, bo nie zawsze trafiał tam, gdzie powinien. Jedną wpadkę odkryłam natychmiast, ale dlatego, że plama znalazła się w takim miejscu, że można by było i mnie o sprawstwo podejrzewać.;) Sprytna Fruzia z drugim siuśkiem poszła więc troszkę dalej. A ja koce i pralkę obwiniałam… Na szczęście mam w domu zapas Urine Off, dobry środek do wywabiania takich plam – również starych. I jak skomentowała moja koleżanka (która mi ten środek kiedyś poleciła): Off = Uff. J
Kocom jednak tym bardziej kolejne płukanko by nie zaszkodziło. Ponieważ jednak od niedawna mam kłopot z pralką, pomyślałam więc, że najpierw sprawdzę jednak filtr, bo może coś się przytkało… (Tak naprawdę najbardziej chodziło mi o to, żeby coś zrobić, a nie patrzeć na pralkę i myśleć: a może zacznie działać?). Z wzywaniem fachowca wolałam się nie spieszyć, bo może to drobiazg, więc po co płacić? Zresztą z tym fachowcem to też nie taka prosta sprawa… na razie nieważne. Więc dobrałam się do filtra, niestety zbyt radośnie, woda poleciała – i nie pachniało różami… ale jakoś ogarnęłam. Niestety, założyłam filtr niedokładnie, o czym bardzo szybko się przekonałam, puszczając eksperymentalnie małe płukanie. Ileż wody z tej pralki poleciało! Ani się obejrzałam, a w łazience chlupało. Zaczęłam w popłochu zatrzymywać wodę szmatami, jednocześnie odsuwając kosze, miski, kuwetę i… Tak, koty. Ich zainteresowanie było zrozumiałe, ale wybitnie mi nie na rękę. I tak się troszkę przepychaliśmy – ja je przeganiałam, machając rękami i mówiąc, by poszły, a one miały świetną gonitwę. Wreszcie się troszkę zdenerwowałam i pogoniłam koty ostrzej i konkretnej (nie napiszę dokładnie, jak, ale krzywda im się nie stała – nawet się nie obraziły. Fruzia potem nawet się pchała na kolana, jak już opanowałam żywioł). Kiedy ogarnęłam wreszcie temat i uznałam, że dawno nie miałam tak wymytej łazienki, kiedy poustawiałam wszystko na miejscu, kiedy rozwiesiłam mokre szmaty i wypłukałam mopa, kiedy wreszcie umyłam siebie i usiadłam z herbatą – futra podrzemywały grzecznie i przyjaźnie.
Niedziela była sielanką. Niestety, w poniedziałek poszłam do biura zarabiać na życie (mam tak dwa, trzy razy w miesiącu, reszta czasu to praca w domu), a koty zostały same. Na długo, tak wyszło. Oczywiście miski pełne, kuwety czyste, legowiska świeżo strzepane… Po powrocie do domu jednak nie było mi dane zająć się nimi tak, jak nawykły, bo miałam gości. Rodzice przyjechali zobaczyć, jak sobie radzę i czy mogą w czymś pomóc (np. pralkę obejrzeć i ustalić przyczynę usterki w działaniu). Koty latały jak nakręcone, w międzyczasie zjadły, zostały dopieszczone, nikt im złego słowa nie powiedział, chociaż drapały meble na oczach gości (a ja je prosiłam: nie róbcie tego przy ludziach!). Zostaliśmy wreszcie sami. I zapadła noc.
Położyłam się wcześnie, bo po całym dniu w biurze (znów wysokie stężenie człowieków na metr kwadratowy pomieszczenia, a potem jeszcze ludzcy goście) byłam po prostu bardzo zmęczona i zaczynała boleć mnie głowa. Napełniłam miski, zamiotłam koło kuwet i poszłam spać. Nieraz już się tak zdarzało i zawsze koty czuły mój ból. Nie tym razem.
W Koci(zm)a około 3 nad ranem wstąpił jakiś demon, którego pamiętam z majowych czasów (Futro nie daje spać). Łaził po regałach i zrzucał z nich, co się tylko dało. Najgorsze jednak, że ciągle przy tym ni to miauczał, ni to jęczał – jakby ogromnie cierpiał albo potwornie się męczył. Uniesienie powiek i ruch mojej głowy w jego stronę „wyłączały” kota – na moment. Po chwili podejmował działanie ze zdwojoną energią. I nawet to, że wstałam, że rzuciłam mu zabaweczkę, że obudziłam mu Fruzię (:P) – nie zmieniło sytuacji. Po godzinie 5 podjęłam decyzję: wyrzucam futra z pokoju (tak, grzeczną Fruzię też musiałam eksmitować – nie było w pokoju awaryjnej kuwety). Jak pomyślałam, tak zrobiłam, i wreszcie odważyłam się zasnąć. Do 7. Bo wtedy Kociowi udało się wreszcie skutecznie nacisnąć klamkę… ;)
Kiedy wstałam, najpierw nakarmiłam i obsprzątałam towarzystwo, a potem usiadłam sama z poranną kawką i patrząc, jak one spokojnie kładą się do pojedzeniowej drzemki, zaczęłam szukać przepisu na potrawkę z kota.. :D
A na zakończenie Fruzia, która udaje niewiniątko (i trzeba przyznać, że dobrze jej to wychodzi J ):







(Na koniec uwaga, którą zamieszczam z powodu wypowiedzi, jaka pojawiła się pod jednym z wpisów na pewnym kocim forum. Chciałabym, żeby wszystko było jasne, bo oczywiście, że różne ludzie mają poczucie humoru. Wiem, że nie każdy widzi przenośnię w zdaniu: „Obdarłabym go ze skóry”, „Udusiłabym go”, „Zrobiłabym z niego potrawkę”. Możliwe, że niektórzy traktują takie wypowiedzi serio, inni zaś oceniają je jako niesmaczne. Dla mnie jednak to tylko pretekst, by nieco się wyżalić i pozbyć tych nerwików, do których ogony na pewno jakoś tam się przyczyniły, ale bardziej jednak – cały świat).

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz