Kocham bardzo moje kociaki, ale są
chwile, że bym je… wiadomo co. Zjadła. :P Zaczęło się już w weekend. Czy zmiana pogody
tak mnie uwrażliwiła, czy ostatnie dni, w czasie których stężenie ludzi na metr
kwadratowy niebezpiecznie wzrosło – nie wiem. A może jednocześnie i kotkom
palemka odbiła? Tak czy owak, dwa aniołki w kociej skórze postanowiły
wyprowadzić mnie z równowagi.
Już w sobotę była mała przygrywka. Zdecydowałam
się ponownie przeprać wszystkie koce, bo ostatnio po wyjęciu z pralki rzeczy
nie pachną tym fiołkowym płynem do płukania, tylko… gorzej. Liczyłam, że może
woń zejdzie, koce przeleżały na balkonie, potem w pokojach, na grzejniku po
dodatkowym płukaniu – nic. Ale może jeszcze raz spróbuję, pomyślałam
zniechęcona, i zdjęłam koc z wersalki. A pod nią odkryłam starą (ale nie aż
tak) plamę moczu. Kociego. Fruźki. Ten Strażak Sam niby ogarnął kuwetę, ale po
sterylce, chodząc w fartuszku, zgłupiał widać, bo nie zawsze trafiał tam, gdzie
powinien. Jedną wpadkę odkryłam natychmiast, ale dlatego, że plama znalazła się
w takim miejscu, że można by było i mnie o sprawstwo podejrzewać.;) Sprytna
Fruzia z drugim siuśkiem poszła więc troszkę dalej. A ja koce i pralkę obwiniałam…
Na szczęście mam w domu zapas Urine Off, dobry środek do wywabiania takich plam
– również starych. I jak skomentowała moja koleżanka (która mi ten środek
kiedyś poleciła): Off = Uff. J
Kocom jednak tym bardziej kolejne
płukanko by nie zaszkodziło. Ponieważ jednak od niedawna mam kłopot z pralką, pomyślałam
więc, że najpierw sprawdzę jednak filtr, bo może coś się przytkało… (Tak
naprawdę najbardziej chodziło mi o to, żeby coś zrobić, a nie patrzeć na pralkę
i myśleć: a może zacznie działać?). Z wzywaniem fachowca wolałam się nie spieszyć,
bo może to drobiazg, więc po co płacić? Zresztą z tym fachowcem to też nie taka
prosta sprawa… na razie nieważne. Więc dobrałam się do filtra, niestety zbyt
radośnie, woda poleciała – i nie pachniało różami… ale jakoś ogarnęłam. Niestety,
założyłam filtr niedokładnie, o czym bardzo szybko się przekonałam, puszczając
eksperymentalnie małe płukanie. Ileż wody z tej pralki poleciało! Ani się
obejrzałam, a w łazience chlupało. Zaczęłam w popłochu zatrzymywać wodę
szmatami, jednocześnie odsuwając kosze, miski, kuwetę i… Tak, koty. Ich
zainteresowanie było zrozumiałe, ale wybitnie mi nie na rękę. I tak się troszkę
przepychaliśmy – ja je przeganiałam, machając rękami i mówiąc, by poszły, a one
miały świetną gonitwę. Wreszcie się troszkę zdenerwowałam i pogoniłam koty
ostrzej i konkretnej (nie napiszę dokładnie, jak, ale krzywda im się nie stała –
nawet się nie obraziły. Fruzia potem nawet się pchała na kolana, jak już
opanowałam żywioł). Kiedy ogarnęłam wreszcie temat i uznałam, że dawno nie
miałam tak wymytej łazienki, kiedy poustawiałam wszystko na miejscu, kiedy
rozwiesiłam mokre szmaty i wypłukałam mopa, kiedy wreszcie umyłam siebie i
usiadłam z herbatą – futra podrzemywały grzecznie i przyjaźnie.
Niedziela była sielanką. Niestety, w
poniedziałek poszłam do biura zarabiać na życie (mam tak dwa, trzy razy w miesiącu, reszta czasu to praca w domu), a koty zostały same. Na długo,
tak wyszło. Oczywiście miski pełne, kuwety czyste, legowiska świeżo strzepane…
Po powrocie do domu jednak nie było mi dane zająć się nimi tak, jak nawykły, bo
miałam gości. Rodzice przyjechali zobaczyć, jak sobie radzę i czy mogą w czymś
pomóc (np. pralkę obejrzeć i ustalić przyczynę usterki w działaniu). Koty latały
jak nakręcone, w międzyczasie zjadły, zostały dopieszczone, nikt im złego słowa
nie powiedział, chociaż drapały meble na oczach gości (a ja je prosiłam: nie
róbcie tego przy ludziach!). Zostaliśmy wreszcie sami. I zapadła noc.
Położyłam się wcześnie, bo po całym dniu
w biurze (znów wysokie stężenie człowieków na metr kwadratowy pomieszczenia, a
potem jeszcze ludzcy goście) byłam po prostu bardzo zmęczona i zaczynała boleć
mnie głowa. Napełniłam miski, zamiotłam koło kuwet i poszłam spać. Nieraz już
się tak zdarzało i zawsze koty czuły mój ból. Nie tym razem.
W Koci(zm)a około 3 nad ranem wstąpił jakiś demon, którego pamiętam z majowych czasów (Futro nie daje spać). Łaził po regałach i zrzucał z
nich, co się tylko dało. Najgorsze jednak, że ciągle przy tym ni to miauczał,
ni to jęczał – jakby ogromnie cierpiał albo potwornie się męczył. Uniesienie powiek i ruch mojej głowy w jego stronę „wyłączały” kota – na moment. Po chwili
podejmował działanie ze zdwojoną energią. I nawet to, że wstałam, że rzuciłam
mu zabaweczkę, że obudziłam mu Fruzię (:P) – nie zmieniło sytuacji. Po godzinie
5 podjęłam decyzję: wyrzucam futra z pokoju (tak, grzeczną Fruzię też musiałam
eksmitować – nie było w pokoju awaryjnej kuwety). Jak pomyślałam, tak zrobiłam,
i wreszcie odważyłam się zasnąć. Do 7. Bo wtedy Kociowi udało się wreszcie skutecznie nacisnąć klamkę… ;)
Kiedy wstałam, najpierw nakarmiłam i obsprzątałam
towarzystwo, a potem usiadłam sama z poranną kawką i patrząc, jak one spokojnie kładą
się do pojedzeniowej drzemki, zaczęłam szukać przepisu na potrawkę z kota.. :D
A na zakończenie Fruzia, która udaje
niewiniątko (i trzeba przyznać, że dobrze jej to wychodzi J
):
(Na koniec uwaga, którą zamieszczam z powodu wypowiedzi,
jaka pojawiła się pod jednym z wpisów na pewnym kocim forum. Chciałabym, żeby wszystko
było jasne, bo oczywiście, że różne ludzie mają poczucie humoru. Wiem, że nie każdy
widzi przenośnię w zdaniu: „Obdarłabym go ze skóry”, „Udusiłabym go”, „Zrobiłabym
z niego potrawkę”. Możliwe, że niektórzy traktują takie wypowiedzi serio, inni
zaś oceniają je jako niesmaczne. Dla mnie jednak to tylko pretekst, by nieco
się wyżalić i pozbyć tych nerwików, do których ogony na pewno jakoś tam się
przyczyniły, ale bardziej jednak – cały świat).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz