Jeden znajomy
zobaczył mnie kiedyś, jak wychodzę z biblioteki. Zaciekawiony podszedł,
przywitał się i zapytał, co wypożyczyłam. Próbowałam się wykręcić, ale nie
udało się. Jego mina, kiedy zobaczył Dzieci
z Bullerbyn, była, jak to się mówi, bezcenna. Potem bawił znajomych
opowiadaniem, że czytuję „kreciki”, jak określał literaturę dziecięcą. No ale
co z tego?;)
Książki
zaczęłam czytać bardzo wcześnie. Czytać nauczyła mnie starsza siostra i już
kiedy miałam pięć lat, zaprowadziła mnie do biblioteki. A może miałam sześć…
nie pamiętam. To było przecież tak dawno! Żebym jednak mogła wypożyczać
książki, musiałam udowodnić, że naprawdę potrafię czytać. (Komu udowodnić?
Oczywiście, że siostrze. Być może chciała mieć pewność, że wysiłek prowadzania
mnie do biblioteki lub brania dla mnie książek stamtąd będzie opłacalny). Moją
pierwszą wypożyczoną książką była więc Agnieszka z orzeszka Krystyny
Artyniewicz. Jedyne, co do dzisiaj pamiętam, to tytuł oraz fakt, że czytało mi
się bardzo ciężko. Bo to wierszowane było… Ale u siostry test zaliczyłam i
później już mnie nie męczyła. Być może jednak właśnie jej zawdzięczam odporność
na wierszowaną prozę. ;) Oraz niechęć do czytania lektur, co zawsze było dla
mnie zagadką, bo przecież czytanie to moja pasja. Gdy jednak tylko pojawiała
się świadomość, że trzeba, natychmiast zapał umierał. Na szczęście wiele z
obowiązkowych szkolnych lektur miałam przeczytane już dużo wcześniej.
Lata
leciały, a przeczytanych książek było coraz więcej. O niektórych pewnie
zapomniałam zaraz po przeczytaniu, do niektórych za to wracałam bardzo często. Jak
pisałam we wcześniejszych postach (na przykład TU albo TU), większość książek
wypożyczałam w bibliotece. Teraz zresztą też tak robię. I czytam coraz więcej
różnych autorów, zwłaszcza że zyskałam dobrą przewodniczkę w tym temacie. J
Ale te
pierwsze książki dzieciństwa zostały w pamięci. Niektóre jedynie wspominam i z
uśmiechem oglądam znajome tytuły w księgarniach. Po inne natomiast sięgam
ponownie. Czasem wypożyczam, ale częściej kupuję. Do biblioteki czasem wstydzę się
pójść po takie „dzieła”. Zwłaszcza że nie mogę powiedzieć, że to dla mojego
dziecka. :P Nie zawsze też mam ochotę tłumaczyć się ze swoich wyborów, a choć
panie w bibliotece są na ogół bardzo miłe, to czasem widzę ich zdziwione miny… Kupione
zaś mają również tę zaletę, że można po nie sięgnąć zawsze wtedy, gdy ma się na
nie ochotę.
Mimo że
dawno wyrosłam z większości „krecików”, to czasem mam wielką ochotę do nich
wracać. (To jeden z powodów, dla których żal mi, że nie mam dzieci – mogłabym
czytać z nimi.;) Niektóre książeczki sobie kupiłam i po prostu jest to mój mały
sekret, ale niektórych nie mogę znaleźć nawet online. Zostają jeszcze
antykwariaty i niedawno udało mi się wreszcie znaleźć serię o Kaktusach Wiktora
Zawady – Kaktusy z Zielonej ulicy, Wielka wojna z czarną
flagą, Leśna szkoła strzelca Kaktusa. To już takie bardziej
„krecie nastolatki” niż „kreciki”, ale ten cykl czytałam z podobnymi wypiekami,
jak serię o przygodach Tomka Wilmowskiego (autorstwa Alfreda Szklarskiego) czy jeżycjadowy
cykl Małgorzaty Musierowicz (to zresztą czytam do dzisiaj, chociaż nowsze
pozycje nie mogą się w żaden sposób równać z tymi pierwszymi. Ale sentyment
robi swoje…).
Starszymi
krecikami były też dwie książki Eleanor H. Porter – Pollyanna i Pollyanna
dorasta – które niedawno nabyłam i znów przeczytałam. Wspaniała
historia o dziewczynce, która wciąż próbuje „grać w zadowolenie”, czyli szukać
pozytywnych stron w każdym aspekcie życia i przekonywać o tym innych. Z
prawdziwym wzruszeniem czytałam to niedawno po raz kolejny, ale niestety, moja
nastoletnia siostrzenica tego zachwytu nie podzieliła. Kulturalnie oddała mi po
jakimś czasie nieprzeczytaną książkę, mamrocząc pod nosem jakieś „dużo zadane
miałam” i inne wykręty. Dociśnięta, przyznała, że nie pasowało jej. J Cóż,
miało prawo, w końcu pierwsze wydanie książka o Pollyannie miała w 1913 roku…
Za to
najprawdziwszymi „krecikami” z pewnością są poniższe pozycje. To taki luźny
przegląd książek, które najbardziej – z różnych przyczyn – zapadły mi w pamięć.
Niektórych tytułów też nie pamiętam lub nie jestem pewna, czy nie łączę w jedno
kilku pozycji. Z niektórych za to został mi praktycznie tylko tytuł –
chociażby Tajemniczy ogród czy Mała
księżniczka. Może jeszcze uda mi się po nie sięgnąć, bo kojarzy mi się
to z czymś magicznym – a może właśnie nie warto tej magii zacierać?
Moje „kreciki”
(kolejność przypadkowa)
Na pewno wiele osób
pamięta Karolcię Marii Krüger. Sympatyczna opowieść o
przygodach małej dziewczynki, Karolci, która znajduje niebieski koralik
spełniający życzenia. Wraz z kolegą Piotrem przeżywają dzięki niemu mnóstwo
niezwykłych przygód. Koralik służy też pomocą w walce z czarownicą Filomeną.
Czy zdziwi kogoś, że długo takiego koralika wypatrywałam? Do dzisiaj pamiętam
tę książkę, jak również marzenie, by przeczytać część drugą – Witaj,
Karolciu – z jakiegoś powodu dla mnie niedostępną. Wreszcie się
udało, ale chyba ciut za późno, bym mogła z równym napięciem i zaangażowaniem
śledzić losy znanej już pary przyjaciół, przeżywającej kolejne przygody, tym
razem z niebieską kredką. Ze zdumieniem też niedawno odkryłam, że Karolcia ma
już swoje lata (napisana w 1959 roku), ale przecież jakie to ma znaczenie dla
świata baśni…? Z sentymentem i wzruszeniem wspominam też książki o Doktorze
Dolittle. Kolejne części cyklu po prostu pochłaniałam całą sobą! I do dziś
nie minęła mi zazdrość o umiejętności doktora. Jak bardzo bym chciała nauczyć
się mowy zwierząt! Ależ bym sobie z moimi kociastymi porozmawiała! ;)
Innymi
książkami „krecikowego okresu” są historie o Mary Poppins, w
polskim przekładzie czasem nazywanej Agnieszką, autorstwa Pameli L.
Travers. Mary Poppins, Mary Poppins wraca, Mary
Poppins otwiera drzwi i Mary Poppins w parku – cztery
zasadnicze części cyklu, które wypożyczałam na okrągło. Potem chyba pojawiły
się jeszcze inne części – np. Mary Poppins na ulicy Czereśniowej (?)
– ale nie pamiętam już, czy wtedy je czytałam. Możliwe, że tytuły te kojarzę z
powodu przeszukiwania internetu w ostatnim czasie, właśnie podczas prób
wynalezienia sklepu, w którym można to nabyć. (Nie znalazłam, jak na razie,
albo były to jakieś luksusowe wydania – z równie luksusową ceną, gdy ja nie
chcę dopłacać za lakierowaną okładkę i nowoczesne ilustracje, ale szukam
klasycznego, dawnego egzemplarza). Tak czy owak, historia niani, która na
swojej parasolce przylatuje do domu państwa Banksów, została w mojej pamięci na
długo. Chyba również dlatego, że Mary była nianią inne niż wszystkie. Nie
szczebiotała do dzieci słodko i nie starała się ich rozpieszczać, a przeciwnie
– potrafiła być szorstka, a nawet wręcz nieuprzejma. Mimo to Janeczka i Michaś
Banks nie narzekali, bo tak naprawdę niania nie tylko nie robiła im krzywdy,
ale szczerze o nich dbała i wzbogacała ich świat o magię. Przenosiła swoich
podopiecznych w głąb wiszącego na ścianie talerza, zdejmowała namalowane na
chodniku pyszności, by dać je dzieciom do zjedzenia, prowadziła je do swoich
krewnych, z którymi dzieci spędzały niezapomniane chwile, np. galopując na
cukrowych laskach. Po takim dniu Janeczka i Michaś nigdy nie mieli pewności,
czy wszystko to działo się naprawdę, czy jedynie było pięknym snem. Na końcu
każdej książki Mary Poppins odchodziła tak samo nagle, jak się pojawiała. To
też sprawiało, że kolejne spotkania były tym bardziej cenne. I gdzieś też chyba
we mnie zostało uczucie, że niezwykłe osoby spotyka się na chwilę…
W „krecikowym”
rankingu ważne miejsce zajmuje oczywiście Astrid Lindgren, a zwłaszcza jej dwa
utwory: Bracia Lwie Serce i wspomniane na początku
Dzieci z Bullerbyn. Wróciłam do nich całkiem niedawno. Okazało się,
że losy tytułowych braci – Jonatana i Karola (Sucharka) – najpierw w realnym
świecie, a potem w Nangijali, wciąż wyciskają mi łzy z oczu… Natomiast przygody
w Bullerbyn są równie zabawne, jak wtedy, gdy czytałam to pierwszy raz. J I
przypomniały mi, że przecież od dawna chciałam poznać Skandynawię.
Najukochańszą
jednak książką z dzieciństwa pozostaną jednak Baśnie Andersena,
a wśród nich najbardziej Mała Syrenka. Ale też inne: Królowa
Śniegu, Czerwone trzewiczki, Dziewczynka z zapałkami, Słowik… Zupełnie nie
przekonują mnie obecne Disneyowskie wersje tych historii, zwłaszcza Mała
Syrenka – Arielka. To zupełnie coś innego! Przecież w życiu nie zawsze wszystko
kończy się szczęśliwie. Baśnie Andersena mają ten smutek, ale
przy tym – przesłanie i mądrość; dla dziecka czasem za trudne czy
niezrozumiałe.
Może czasem
warto wrócić do takich „krecików” z dzieciństwa, a tym samym do świata dziecka?
Odkryć te książki na nowo, inaczej? Mam do dzisiaj zbiór wierszy Włodzimierza
Słobodnika Czary-mary. Niedawno wyciągnęłam
je z jakichś czeluści regału i się zachwyciłam. (Wiersz o kocim państwie – Mruczysławowie
– wręcz mnie urzekł). Ale wcześniej te wiersze po prostu mnie nudziły. Czy lepiej
takie „kreciki” zostawić we wspomnieniach, nie ruszać ich, nie konfrontować? Nie
wiem. Ale chyba dobrze mieć w sobie takie lekturowe dzieciństwo. Jeśli dla nas
już trochę za późno, to może warto poczytać dzieciom? (Nie muszą być własne).
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz