poniedziałek, 13 października 2014

Perypetie Fruzi

Jutro Fruzia ma sterylkę. Koteczka ma ok. 4,5 miesiąca i już dostała pierwszej rujki.
Od samego początku, gdy tylko zdecydowałam się przygarnąć malutką, miałam świadomość, że będziemy musiały przez to przejść. Nie myślałam o tym dużo, po prostu przyjęłam to na zasadzie, że podobnie jak koty się szczepi, tak samo trzeba wysterylizować/wykastrować. Licząc się z tym faktem, odłożyłam z pierwszych dodatkowych pieniędzy kwotę przeznaczoną na zabieg. Chciałam w ogóle, by zabieg został przeprowadzony jak najwcześniej, jeszcze przed pierwszą rują. I dlatego, żeby mi się kotki nie męczyły, jak rujka przyjdzie (bo Kocia niestety też ta sprawa dotyka), i żeby zminimalizować ryzyko wystąpienia chorób. W końcu im mniej tych szalejących hormonów, tym dla organizmu zdrowiej. Z drugiej strony, wciąż nieco przerażał mnie fakt, że niespełna trzymiesięcznego Kocia wzięłam już po zabiegu kastracji. Przecież to takie małe było! Do dzisiaj zastanawiam się, co by zmieniło się w jego zachowaniu, gdyby został „ciachnięty” później? Jak wpłynęło to na jego rozwój? No nie dowiem się, aczkolwiek nie da się ukryć, że taki wykastrowany kocurek był od samego początku mniej kłopotliwy i mniej kosztował. Niby kastracja kocurka jest tańsza, ale wciąż nie za darmo.
O ile jednak Kocio był koteczkiem po przejściach – miał dom, z którego został oddany do lecznicy i tam zostawiony, potem właśnie w tej lecznicy trochę posiedział – więc zobaczył kawałek świata i miał szansę nauczyć się tego i owego, a także został ogarnięty na różne sposoby, to Fruzia była całkowitą surowizną. Kicia była mała, wzięta z podwórka, nie miała żadnej książeczki, a pierwszego weterynarza pokazałam jej ja. J Tak więc i na mnie spadła decyzja o zabiegu. Jak wyżej – nie rozważałam tego w kategoriach: zrobić czy nie zrobić?, tylko: kiedy. Ale weterynarze mówili, że czekać do pierwszej rujki, pewnie koło lutego… Powoli się z tym zgadzałam, bo przecież ona jest taka malutka jeszcze! A tu bęc, rujka.
Pierwsza rujka podobno nie jest jeszcze tak męcząca, może przebiegać prawie że niezauważalnie. Co jednak, gdy jest w domu kocur, wprawdzie wykastrowany, ale jednak kocur… Może bym tak od razu się nie domyśliła, co się dzieje, ale jak zobaczyłam Kocia z nosem pod ogonem Fruzi – zresztą wdzięcznie odchylonym – to nie miałam wątpliwości. Sobota i niedziela wymęczyły nas wszystkich. Fruzia wiadomo, Kocio z tego powodu szalał, choć chyba do końca nie wiedział, co się dzieje, a ja patrzyłam, jak się oba męczą. W poniedziałek tydzień temu poszłam wreszcie do weta, Fruzia dostała tabletki (nie sterylizuje się koteczek w czasie rui) i jutro idziemy na zabieg.
I dopiero, jak się umówiłam, to zaczęłam się zastanawiać nad samym faktem. Nie, żebym jakiegoś objawienia doznała. Po prostu bywa tak, że gdy człowiek zainteresuje się tematem, to nagle zaczyna go to otaczać. Jak się zajdzie w ciążę, to wokół wszystkie kobiety z brzuchem chodzą, jak się odkryje pasję, to nagle odnajduje się tłumy współpasjonatów itede. Więc mnie nagle zaczęły osaczać informacje na temat sterylki. I nie tyle o technicznej stronie zabiegu, ile etycznej. W sumie nie zgłębiałam tej kwestii tak świadomie. Ale nie rozumiem argumentów przeciwników tego zabiegu, bo najczęstszym jest, że to wbrew naturze. To niebezpieczne myślenie, bo za chwilę możemy dojść do wniosku, że powinniśmy cofnąć się do średniowiecza albo i głębiej, i poddawać się selekcji naturalnej. Innym argumentem jest, że kotka powinna mieć choć raz młode. Ale po co, ja się pytam? Żeby było więcej kociego nieszczęścia na świecie? Kotów jest wciąż zbyt dużo, a zbyt mało „człowieków”, którzy zapewnią im dobry los. Za to zbyt dużo takich ludzi, którzy nie mają problemu, by takie malizny po prostu uśmiercać. Popieram sterylizację i decyduję się na nią dla Fruzi dla jej dobra. Ta pierwsza rujka, przecież najlżejsza, naprawdę ją wymęczyła. Po co ma przez to przechodzić?
Argumentem przeciw takiemu zabiegowi jest czasem jego cena. Fakt, nie jest najtaniej. Przede wszystkim jednak: 1) robi się to raz w życiu kota; 2) późniejsze leczenie chorej koteczki czy wychowywanie jej potomstwa też kosztuje – czasem życie; 3) można rozejrzeć się w okolicy i sprawdzić, czy nie ma jakichś dotacji od miasta lub organizacji prozwierzęcych. Ja oczywiście zorientowałam się za późno i w sumie dzięki kociej znajomej, która załamała się wysokością warszawskich cen. Poszperała i okazało się, że w stolicy można sterylkę zrobić taniej np. w Koterii, która wykonuje takie zabiegi zarówno kotom wolnożyjącym, odławianym i przynoszonym do Fundacji, jak i kotom osób prywatnych – wtedy jest to odpłatne, ale znacznie mniej. A wczoraj dowiedziałam się jeszcze, że w wybranych lecznicach Warszawy sterylizacja jest dotowana częściowo przez miasto .
Nie skorzystam już z tych opcji; umówiłam się w gabinecie, a za to wiem, że Fruzia będzie tego dnia jedyną taką pacjentką, że będzie miała opiekę tylko dla siebie i nie będzie musiała na nic czekać. A poza tym ja nie wytrzymałabym już czekania na kolejny termin. :P

Bo i tak denerwuję się przed jutrzejszym zabiegiem. Bardzo. Nie tyle samą operacją, co późniejszą rekonwalescencją. Niechby ze dwa, trzy dni poleżała spokojnie, żeby rana zaczęła się goić. Niech Kocio jej odpuści i nie wącha, liże, asystuje i próbuje zdjąć śliczny kubraczek, w jaki będzie ubrana. ;) I żebym ja się tak nie denerwowała, bo przecież to się udzieli wszystkim domownikom. Proszę, trzymajcie za to kciuki! J

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz