Jutro Fruzia ma sterylkę. Koteczka ma
ok. 4,5 miesiąca i już dostała pierwszej rujki.
Od samego początku, gdy tylko
zdecydowałam się przygarnąć malutką, miałam świadomość, że będziemy musiały
przez to przejść. Nie myślałam o tym dużo, po prostu przyjęłam to na zasadzie,
że podobnie jak koty się szczepi, tak samo trzeba wysterylizować/wykastrować. Licząc
się z tym faktem, odłożyłam z pierwszych dodatkowych pieniędzy kwotę
przeznaczoną na zabieg. Chciałam w ogóle, by zabieg został przeprowadzony jak
najwcześniej, jeszcze przed pierwszą rują. I dlatego, żeby mi się kotki nie
męczyły, jak rujka przyjdzie (bo Kocia niestety też ta sprawa dotyka), i żeby
zminimalizować ryzyko wystąpienia chorób. W końcu im mniej tych szalejących hormonów,
tym dla organizmu zdrowiej. Z drugiej strony, wciąż nieco przerażał mnie fakt,
że niespełna trzymiesięcznego Kocia wzięłam już po zabiegu kastracji. Przecież to
takie małe było! Do dzisiaj zastanawiam się, co by zmieniło się w jego
zachowaniu, gdyby został „ciachnięty” później? Jak wpłynęło to na jego rozwój?
No nie dowiem się, aczkolwiek nie da się ukryć, że taki wykastrowany kocurek
był od samego początku mniej kłopotliwy i mniej kosztował. Niby kastracja
kocurka jest tańsza, ale wciąż nie za darmo.
O ile jednak Kocio był koteczkiem po
przejściach – miał dom, z którego został oddany do lecznicy i tam zostawiony,
potem właśnie w tej lecznicy trochę posiedział – więc zobaczył kawałek świata i
miał szansę nauczyć się tego i owego, a także został ogarnięty na różne
sposoby, to Fruzia była całkowitą surowizną. Kicia była mała, wzięta z
podwórka, nie miała żadnej książeczki, a pierwszego weterynarza pokazałam jej
ja. J
Tak więc i na mnie spadła decyzja o zabiegu. Jak wyżej – nie rozważałam tego w
kategoriach: zrobić czy nie zrobić?, tylko: kiedy. Ale weterynarze mówili, że
czekać do pierwszej rujki, pewnie koło lutego… Powoli się z tym zgadzałam, bo
przecież ona jest taka malutka jeszcze! A tu bęc, rujka.
Pierwsza rujka podobno nie jest jeszcze
tak męcząca, może przebiegać prawie że niezauważalnie. Co jednak, gdy jest w
domu kocur, wprawdzie wykastrowany, ale jednak kocur… Może bym tak od razu się
nie domyśliła, co się dzieje, ale jak zobaczyłam Kocia z nosem pod ogonem Fruzi
– zresztą wdzięcznie odchylonym – to nie miałam wątpliwości. Sobota i niedziela
wymęczyły nas wszystkich. Fruzia wiadomo, Kocio z tego powodu szalał, choć
chyba do końca nie wiedział, co się dzieje, a ja patrzyłam, jak się oba męczą. W
poniedziałek tydzień temu poszłam wreszcie do weta, Fruzia dostała tabletki (nie
sterylizuje się koteczek w czasie rui) i jutro idziemy na zabieg.
I dopiero, jak się umówiłam, to zaczęłam
się zastanawiać nad samym faktem. Nie, żebym jakiegoś objawienia doznała. Po
prostu bywa tak, że gdy człowiek zainteresuje się tematem, to nagle zaczyna go
to otaczać. Jak się zajdzie w ciążę, to wokół wszystkie kobiety z brzuchem
chodzą, jak się odkryje pasję, to nagle odnajduje się tłumy współpasjonatów
itede. Więc mnie nagle zaczęły osaczać informacje na temat sterylki. I nie tyle
o technicznej stronie zabiegu, ile etycznej. W sumie nie zgłębiałam tej kwestii
tak świadomie. Ale nie rozumiem argumentów przeciwników tego zabiegu, bo najczęstszym
jest, że to wbrew naturze. To niebezpieczne myślenie, bo za chwilę możemy dojść
do wniosku, że powinniśmy cofnąć się do średniowiecza albo i głębiej, i
poddawać się selekcji naturalnej. Innym argumentem jest, że kotka powinna mieć
choć raz młode. Ale po co, ja się pytam? Żeby było więcej kociego nieszczęścia na
świecie? Kotów jest wciąż zbyt dużo, a zbyt mało „człowieków”, którzy zapewnią
im dobry los. Za to zbyt dużo takich ludzi, którzy nie mają problemu, by takie
malizny po prostu uśmiercać. Popieram sterylizację i decyduję się na nią dla
Fruzi dla jej dobra. Ta pierwsza rujka, przecież najlżejsza, naprawdę ją
wymęczyła. Po co ma przez to przechodzić?
Argumentem przeciw takiemu zabiegowi
jest czasem jego cena. Fakt, nie jest najtaniej. Przede wszystkim jednak: 1)
robi się to raz w życiu kota; 2) późniejsze leczenie chorej koteczki czy
wychowywanie jej potomstwa też kosztuje – czasem życie; 3) można rozejrzeć się
w okolicy i sprawdzić, czy nie ma jakichś dotacji od miasta lub organizacji
prozwierzęcych. Ja oczywiście zorientowałam się za późno i w sumie dzięki
kociej znajomej, która załamała się wysokością warszawskich cen. Poszperała i okazało
się, że w stolicy można sterylkę zrobić taniej np. w Koterii,
która wykonuje takie zabiegi zarówno kotom wolnożyjącym, odławianym i
przynoszonym do Fundacji, jak i kotom osób prywatnych – wtedy jest to odpłatne,
ale znacznie mniej. A wczoraj dowiedziałam się jeszcze, że w wybranych
lecznicach Warszawy sterylizacja jest dotowana częściowo przez miasto .
Nie skorzystam już z tych opcji;
umówiłam się w gabinecie, a za to wiem, że Fruzia będzie tego dnia jedyną taką
pacjentką, że będzie miała opiekę tylko dla siebie i nie będzie musiała na nic
czekać. A poza tym ja nie
wytrzymałabym już czekania na kolejny termin. :P
Bo i tak denerwuję się przed jutrzejszym
zabiegiem. Bardzo. Nie tyle samą operacją, co późniejszą rekonwalescencją. Niechby
ze dwa, trzy dni poleżała spokojnie, żeby rana zaczęła się goić. Niech Kocio
jej odpuści i nie wącha, liże, asystuje i próbuje zdjąć śliczny kubraczek, w
jaki będzie ubrana. ;) I żebym ja się tak nie denerwowała, bo przecież to się
udzieli wszystkim domownikom. Proszę, trzymajcie za to kciuki! J
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz