Zdarzyło mi się obejrzeć film Kwiat pustyni. W telewizji pokazywali, a
ja często ją oglądam. Nie za często, ale tyle, ile potrzebuję, ile
lubię, ile chcę. Zauważyłam wprawdzie ostatnio trend na nieoglądanie telewizji
(albo takie deklarowanie). Może to wcale nie jest większość, może ja trafiam na
takie osoby. Niemniej pamiętam, z jaką dumą Miś podkreślał, że on słucha
wiadomości w radiu, a nie telewizji. Jak się nie ma telewizora, to trudno mówić
o wyborze… chociaż twierdził, że decyzja o niekupowaniu telewizora była
świadoma. Pewnie prawda, biorąc pod uwagę, ile czasu mógłby poświęcić na
oglądanie telewizji między jedną randką a drugą, pracą i dziećmi. I jeszcze
trzeba by było odbiornik kupić, podłączyć… Ale fajnie było przedstawić to jako
ideologię. Poza Misiem jednak jest w moim otoczeniu jeszcze parę osób, które
czasem potrafią spytać takim specjalnym tonem: „Ty oglądasz telewizję?”.
Słychać w tym pytaniu i zdziwienie, że mam na to czas, i zdumienie, że znajduję
tam coś, co mi odpowiada. Tak – na oba zdziwienia. Nieraz wystarczy trochę
poszukać. Są kanały – i to w telewizji publicznej – które w swojej ofercie
często mają ambitne programy (nie tylko „misyjny” Klan :D) i pokazują dobre filmy. Nie każdy zaś może obejrzeć je w
inny sposób – w kinie, online, na dvd.
Właśnie wieczorem 1 listopada o godz.
20:10 TVP2 pokazała wspomniany na początku film Kwiat pustyni. Godzina dobra, jak sądzę, bo większość jednak już
wróciła z cmentarzy, a pewnie i z krótkich wizyt rodzinnych. (To à propos
narzekań, że jak coś dobrego, to w środku dnia albo w późnonocnych godzinach.
Owszem, zdarza się, ale myślę, że telewizja coraz bardziej musi brać – i bierze
– pod uwagę głosy i potrzeby widzów). Mnie się niestety nie udało obejrzeć filmu
w całości, bo przegapiłam początek, a jak już się zorientowałam, to okazało
się, że film leci w oryginalnej wersji językowej. Trochę się zeszło, zanim się
dowiedziałam, że mam taki nowoczesny teleodbiornik. Obejrzałam połowę i wiem,
że muszę zobaczyć – tym razem całość – jeszcze raz.
Film jest historią Waris Dirie –
Somalijki, która w swojej autobiograficznej powieści (film jest adaptacją) opowiada
o swoim życiu i karierze modelki. Ale przede wszystkim ujawnia światu
okrucieństwo, jakie wciąż – mimo postępu cywilizacji – ma miejsce. Mowa o okrutnym i wciąż praktykowanym obrzędzie
obrzezania kobiet. Słyszałam o tym, oczywiście, ale przyznam, że dopiero
wczoraj dowiedziałam się dokładnie, na czym to polega. Nie potrafię nawet tego
powtórzyć i wciąż jestem wstrząśnięta tym faktem. Jak można pozwalać na takie
okrucieństwo i barbarzyństwo, służące jedynie jeszcze większemu upokorzeniu i
podporządkowaniu kobiety? Jak mówi sama Waris Dirie, o tym procederze nie
wspomina Koran, nie jest więc to zalecenie religijne. A więc wymyślili to
mężczyźni. Dzisiaj, mimo iż mamy XXI wiek, mimo iż o tych praktykach słychać od
czasu publikacji książki (a więc koniec lat 90. minionego wieku), mimo
oficjalnego zakazu ich stosowania, wciąż jest on obecny. I to nie tylko w
krajach afrykańskich, ale i na kontynentach europejskim i amerykańskim.
Scena, kiedy Waris Dirie opowiada przed
Zgromadzeniem ONZ, na czym polega zabieg obrzezania, była z pewnością jedną z
bardziej wstrząsających. Ale duże wrażenie zrobiły też na mnie te pokazujące jej
relacje z mężczyznami, jej postawa wobec nich. Spuszczone oczy i głowa, a
przede wszystkim splatanie ramion, by jeszcze trochę się okryć… Przejmujący jest też moment wizyty Waris u ginekologa.
Przychodzi pielęgniarz, Somalijczyk, który ma tłumaczyć słowa lekarza. Okazuje
się jednak, że mówi do dziewczyny zupełnie coś innego. Lekarz wyraża ogromne
współczucie dla cierpienia, jakiego Waris musiała doświadczyć i wciąż doświadczała
z powodu „wycięcia”, i obiecuje jej pomóc, by dłużej nie musiała żyć w bólu.
Tymczasem pielęgniarz obrzuca ją oskarżeniami, mówi o zdradzie rodziny,
tradycji i ojczyzny, i wyraża pogardę dla niej i jej zachowania – swobodnego,
niezgodnego z zachowaniem porządnej somalijskiej kobiety…
Zwłaszcza ta scena dała mi dużo do
myślenia. Faktu obrzezania, barbarzyństwa, jakie się za tym kryje, nie trzeba komentować,
nawet nie sposób. Ale skoro tak, to dlaczego ta praktyka wciąż trwa, dlaczego
rodzice tych małych dziewczynek na to pozwalają? Matki przecież przeżyły to
samo cierpienie i powinny bronić przed nim swe córki. Jednak są światy, w
których władza mężczyzny nad kobietą jest wciąż bardzo silna i prowadzi właśnie
do takich niekontrolowanych okrucieństw, na które panuje pełne przyzwolenie
społeczne lub obojętność, opisywane jako tolerancja dla innych kultur i wyznań.
Tymczasem kobiety światów zachodnich
wciąż walczą o swoje prawa. Oburzają się, że społeczeństwo tkwi w kulturowych
stereotypach, które każą kobiecie ograniczać swoje zainteresowania do domu,
rodziny i dzieci. Są niezadowolone, gdy ktoś krytykuje ich niechęć do
posiadania dzieci – coraz więcej kobiet odkłada na później macierzyństwo lub w
ogóle z niego rezygnuje. Domagają się parytetów na stanowiskach. Wymuszają na
partnerach większe zaangażowanie w rodzicielstwo. Wiele z tych postulatów jest spełnianych, a
stereotypowe oczekiwania wobec kobiet zaczynają odchodzić do lamusa – broni ich
starsze pokolenie oraz skostniałe środowiska katolickie. Tak naprawdę jednak
nawet w mniejszych miejscowościach kobiety są coraz bardziej wolne. Mają prawo
do planowania własnego życia według swoich wzorców. Jedyną przykrością, na jaką
są narażone, jest krytyczny komentarz… Mogą decydować o sobie w coraz większym
zakresie i co najwyżej otrzymają za to łatkę feministki. Mimo to narzekają, że
wciąż tego równouprawnienia za mało.
Ja, po obejrzeniu Kwiatu pustyni, zrozumiałam, jak wiele mam wolności, niezależności
i wciąż możliwości. Wszystko zależy ode mnie – nie od mężczyzny. Bez niego też
jestem kimś. Człowiekiem. Nie muszę walczyć, jak Waris i jej podobne, o
podstawy, odcinać się od rodziny, uciekać przez pół świata, by zyskać godność
należną każdej ludzkiej istocie. Naprawdę, warto czasem docenić to, co mamy, i nie
robić dramatu, gdy ktoś nazwie nas „ministrem”, a nie „ministrą”…
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz