Jeszcze parę lat temu byłam
skowronkiem. Wstawałam bez problemu skoro świt,
wysypiałam się w soboty i niedziele do siódmej, ósmej, a jak zdarzyło mi się
pospać dłużej, to musiało naprawdę zajść coś szalonego. Potrafiłam z Misiem siedzieć
na gadu-gadu już o szóstej rano, a w pracy, w której musiałam być o siódmej
trzydzieści, zjawiałam się siódma pięć… bo zawsze zdążałam na wcześniejszy
autobus. Wieczorami za to kładłam się spać wcześnie – no, może nie z kurami, ale
dwudziesta trzecia leciałam z nóg.
Tryb życia prowadziłam wyjątkowo
uporządkowany. Doszłam w pewnym momencie do takiej perfekcji, że bez patrzenia
na zegarek, a tylko po wykonywanej przeze mnie czynności można było powiedzieć,
która jest godzina. Chodziłam rano do pracy na siódmą trzydzieści, kończyłam ją
o piętnastej trzydzieści, wsiadałam do tramwaju albo autobusu i wysiadałam koło
sklepu. Zakupy (spożywcze) robiłam najczęściej tak, by zdążyć wrócić do domu do
siedemnastej. Gdy już wróciłam, włączałam „Teleekspres” i robiłam obiad – tak,
aby go ugotować, zjeść i pozmywać po nim mniej więcej do osiemnastej
piętnaście. Potem chwila na zajęcia gospodarskie, ew. podszykowanie czegoś na
dzień następny, prysznic (dłuższy lub krótszy, w zależności od tego, czy był to
dzień mycia głowy, czy też nie), ogarnięcie łóżka do spania – i o dwudziestej
siadałam z herbatką czy lekką przekąską przed telewizorem. To był czas na
serial, komputer, może dwa rozdziały książki – już tak całkiem dla
przyjemności, żeby się wyciszyć i rozluźnić. Najczęściej koło dwudziestej
drugiej zasypiałam.
Czasem oczywiście zdarzyło się
szaleństwo, że po pracy gdzieś się umówiłam i wracałam do domu później. No, po
powrocie po prostu szybciej chodziłam i czytałam przed spaniem kilka stron
mniej. Albo – ale to już było całkowite krejzolstwo – wychodziłam z domu przed
dwudziestą pierwszą. Wtedy nie czytałam przed snem...
Czułam się bezpieczniej, trwając w
schemacie. Praca, dom, praca, dom. Weekend, kiedy próbowałam się odnaleźć w
nadmiarze czasu. Praca, dom, praca, dom, długi weekend, święta, na szczęście
znowu praca. Sama bym się nie zmusiła do zmiany. Zresztą nie widziałam w takim
życiu niczego niedobrego. Owszem, może to było nudne, ale właśnie ta
przewidywalność i powtarzalność każdego dnia niosła ze sobą bezpieczeństwo. Trwało
to może rok. Wtedy straciłam pracę i znowu wszystko trzeba było układać na
nowo.
Teraz, po dwóch czy trzech latach,
jestem sama zaskoczona swoim życiem. Przede wszystkim stałam się znienacka
sową. Godzina, o której kiedyś z upodobaniem się kładłam, jest w tej chwili
czasem średniowieczornym. Przestałam za to odkładać na rano skończenie
czegokolwiek. Nawet jeśli się obudzę na czas, to aktywność umysłowa musi trochę
poczekać… A grafik dnia mam tak spontaniczny, że sama się często w nim gubię. Jest
to naturalnie w pewnym sensie wymuszone, bo nie pracuję już na etat, tylko na
zlecenia. Wiadomo zaś, jak jest: albo nic nie ma, albo odzywa się trzech
zleceniodawców naraz. Trzeba się w tym chaosie ogarnąć, pozbierać i
zorganizować. I ku swojemu zdumieniu odkryłam, że świetnie sobie z tym radzę.
Niedużo dyscypliny mi trzeba, by zarządzić swoim czasem (a jak trzeba, to i
cudzym :D), zhierarchizować zadania – czy dotyczą zleceń, czy prac domowych. Co
więcej, nie wiem, czy potrafiłabym wrócić do rytmu pracy ósma – szesnasta.
Zastanawia mnie jednak, czy jestem
aż tak elastyczna, że dopasowuję się do sytuacji, czy też to właśnie wcześniejszy
skowronek był nieświadomie wymuszony? Pamiętam, że po utracie pracy zaczęłam
mieć ogromne problemy z zasypianiem. Tak, wiem, stres i tak dalej, ale przecież
coś robiłam, sprzątałam, kupowałam, wychodziłam z domu. A potem kładłam się i
patrzyłam w sufit… I kiedyś się nad tym zastanowiłam. Bo właściwie po co ja się
kładę o dwudziestej trzeciej, skoro i tak zasypiam o pierwszej, myślałam. Po to,
odpowiadałam sobie, żeby się wyspać, bo jak pójdę spać o pierwszej, to o
siódmej wstanę niewyspana. Ale z kolei, myślę dalej, po co mam wstawać o
siódmej? I tak znienacka rozwiązałam częściowo problem trudności z zasypianiem.
Oczywiście, nie tylko przez to nie
mogłam zasnąć, ale w dużej mierze – na pewno. Kolejna rzecz, czyli dzienny
grafik. Kalendarze w zasadzie nie są mi potrzebne, bo naprawdę pamiętam
większość rzeczy, które mam do zrobienia. Kiedy zaś zaczęłam je zapisywać w
kalendarzu, to albo nie brałam go ze sobą, albo zapominałam zajrzeć. Ogarniam
plan dnia nie tylko swój, ale i niektórych bliskich mi osób, co bywa(ło)
niekiedy odbierane jako kontrola. ;) Ale to nie tak, a niektórzy z kolei cenią
mnie nawet jako pamięć podręczną lub osobistego koordynatora.
Trochę mi brakuje życia w schemacie,
przyznaję. Naprawdę dawało mi to poczucie bezpieczeństwa. Ale z drugiej strony,
obecny „bezplan” zmusza mnie do większej aktywności życiowej. Lubiłam próbować
wielu rzeczy, odkąd pamiętam. Chętnie zgłaszałam się do występów, różnych grup,
uczyłam się nowych rzeczy. Wielu nowości się bałam, ale przynajmniej chciałam
spróbować. Stopniowo zaczęłam się uczyć bierności, tak teraz to widzę.
Wycofałam się z życia towarzyskiego, nie szukałam znajomych, uwierzyłam, że tak
będzie bezpieczniej. Wszystko, co nowe, groziło niebezpieczeństwem. Nie
pozwalałam sobie na spontaniczne decyzje, wszystko starałam się rozważyć,
zaplanować i przewidzieć. Zapomniałam o tym przy Misiu, więc po rozstaniu z nim
tym bardziej pragnęłam ucieczki do bezpiecznego świata rutyny.
Chciałam teraz napisać, że się nie
udało – ale to chyba nie te słowa. Po prostu stało się inaczej. Nigdy nie
sądziłam, że wyjdę poza grafik. Ale może tak jest właśnie dla mnie lepiej? Teraz
nie mam wymówki, że czegoś nie dam rady zrobić, bo muszę coś inne – odgórnie
zaplanowane, konieczne do zabezpieczenia egzystencji. Mogę nie próbować, mogę
nie wychodzić z domu (w sensie: wolno mi), ale nie jestem w stanie oszukać
siebie, że nie pozwalają na to czynniki zewnętrzne. Nie jest to czasem łatwa
ani przyjemna weryfikacja, to prawda. Z drugiej strony – nie wymaga to aż tak wielkiego trudu, jak się obawiałam. Najwyraźniej czasem ktoś, kto się nami opiekuje (albo pociąga za sznurki, jak kto woli), ma dosyć naszego zawieszenia w jednym miejscu i widząc, że sami wolimy w tym trwać, zmusza nas do zmiany. Warto potraktować to jak szansę i skorzystać z nowych perspektyw. Może wtedy się okazać, że to nowe jest bardziej nasze niż to, w czym trwaliśmy? Ja w każdym razie tak właśnie uważam. :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz