piątek, 28 marca 2014

Wyjście z grafiku

Jeszcze parę lat temu byłam skowronkiem. Wstawałam bez problemu skoro świt, wysypiałam się w soboty i niedziele do siódmej, ósmej, a jak zdarzyło mi się pospać dłużej, to musiało naprawdę zajść coś szalonego. Potrafiłam z Misiem siedzieć na gadu-gadu już o szóstej rano, a w pracy, w której musiałam być o siódmej trzydzieści, zjawiałam się siódma pięć… bo zawsze zdążałam na wcześniejszy autobus. Wieczorami za to kładłam się spać wcześnie – no, może nie z kurami, ale dwudziesta trzecia leciałam z nóg.
Tryb życia prowadziłam wyjątkowo uporządkowany. Doszłam w pewnym momencie do takiej perfekcji, że bez patrzenia na zegarek, a tylko po wykonywanej przeze mnie czynności można było powiedzieć, która jest godzina. Chodziłam rano do pracy na siódmą trzydzieści, kończyłam ją o piętnastej trzydzieści, wsiadałam do tramwaju albo autobusu i wysiadałam koło sklepu. Zakupy (spożywcze) robiłam najczęściej tak, by zdążyć wrócić do domu do siedemnastej. Gdy już wróciłam, włączałam „Teleekspres” i robiłam obiad – tak, aby go ugotować, zjeść i pozmywać po nim mniej więcej do osiemnastej piętnaście. Potem chwila na zajęcia gospodarskie, ew. podszykowanie czegoś na dzień następny, prysznic (dłuższy lub krótszy, w zależności od tego, czy był to dzień mycia głowy, czy też nie), ogarnięcie łóżka do spania – i o dwudziestej siadałam z herbatką czy lekką przekąską przed telewizorem. To był czas na serial, komputer, może dwa rozdziały książki – już tak całkiem dla przyjemności, żeby się wyciszyć i rozluźnić. Najczęściej koło dwudziestej drugiej zasypiałam.
Czasem oczywiście zdarzyło się szaleństwo, że po pracy gdzieś się umówiłam i wracałam do domu później. No, po powrocie po prostu szybciej chodziłam i czytałam przed spaniem kilka stron mniej. Albo – ale to już było całkowite krejzolstwo – wychodziłam z domu przed dwudziestą pierwszą. Wtedy nie czytałam przed snem...
Czułam się bezpieczniej, trwając w schemacie. Praca, dom, praca, dom. Weekend, kiedy próbowałam się odnaleźć w nadmiarze czasu. Praca, dom, praca, dom, długi weekend, święta, na szczęście znowu praca. Sama bym się nie zmusiła do zmiany. Zresztą nie widziałam w takim życiu niczego niedobrego. Owszem, może to było nudne, ale właśnie ta przewidywalność i powtarzalność każdego dnia niosła ze sobą bezpieczeństwo. Trwało to może rok. Wtedy straciłam pracę i znowu wszystko trzeba było układać na nowo.
Teraz, po dwóch czy trzech latach, jestem sama zaskoczona swoim życiem. Przede wszystkim stałam się znienacka sową. Godzina, o której kiedyś z upodobaniem się kładłam, jest w tej chwili czasem średniowieczornym. Przestałam za to odkładać na rano skończenie czegokolwiek. Nawet jeśli się obudzę na czas, to aktywność umysłowa musi trochę poczekać… A grafik dnia mam tak spontaniczny, że sama się często w nim gubię. Jest to naturalnie w pewnym sensie wymuszone, bo nie pracuję już na etat, tylko na zlecenia. Wiadomo zaś, jak jest: albo nic nie ma, albo odzywa się trzech zleceniodawców naraz. Trzeba się w tym chaosie ogarnąć, pozbierać i zorganizować. I ku swojemu zdumieniu odkryłam, że świetnie sobie z tym radzę. Niedużo dyscypliny mi trzeba, by zarządzić swoim czasem (a jak trzeba, to i cudzym :D), zhierarchizować zadania – czy dotyczą zleceń, czy prac domowych. Co więcej, nie wiem, czy potrafiłabym wrócić do rytmu pracy ósma – szesnasta.
Zastanawia mnie jednak, czy jestem aż tak elastyczna, że dopasowuję się do sytuacji, czy też to właśnie wcześniejszy skowronek był nieświadomie wymuszony? Pamiętam, że po utracie pracy zaczęłam mieć ogromne problemy z zasypianiem. Tak, wiem, stres i tak dalej, ale przecież coś robiłam, sprzątałam, kupowałam, wychodziłam z domu. A potem kładłam się i patrzyłam w sufit… I kiedyś się nad tym zastanowiłam. Bo właściwie po co ja się kładę o dwudziestej trzeciej, skoro i tak zasypiam o pierwszej, myślałam. Po to, odpowiadałam sobie, żeby się wyspać, bo jak pójdę spać o pierwszej, to o siódmej wstanę niewyspana. Ale z kolei, myślę dalej, po co mam wstawać o siódmej? I tak znienacka rozwiązałam częściowo problem trudności z zasypianiem. Oczywiście, nie tylko przez to nie mogłam zasnąć, ale w dużej mierze – na pewno. Kolejna rzecz, czyli dzienny grafik. Kalendarze w zasadzie nie są mi potrzebne, bo naprawdę pamiętam większość rzeczy, które mam do zrobienia. Kiedy zaś zaczęłam je zapisywać w kalendarzu, to albo nie brałam go ze sobą, albo zapominałam zajrzeć. Ogarniam plan dnia nie tylko swój, ale i niektórych bliskich mi osób, co bywa(ło) niekiedy odbierane jako kontrola. ;) Ale to nie tak, a niektórzy z kolei cenią mnie nawet jako pamięć podręczną lub osobistego koordynatora.
Trochę mi brakuje życia w schemacie, przyznaję. Naprawdę dawało mi to poczucie bezpieczeństwa. Ale z drugiej strony, obecny „bezplan” zmusza mnie do większej aktywności życiowej. Lubiłam próbować wielu rzeczy, odkąd pamiętam. Chętnie zgłaszałam się do występów, różnych grup, uczyłam się nowych rzeczy. Wielu nowości się bałam, ale przynajmniej chciałam spróbować. Stopniowo zaczęłam się uczyć bierności, tak teraz to widzę. Wycofałam się z życia towarzyskiego, nie szukałam znajomych, uwierzyłam, że tak będzie bezpieczniej. Wszystko, co nowe, groziło niebezpieczeństwem. Nie pozwalałam sobie na spontaniczne decyzje, wszystko starałam się rozważyć, zaplanować i przewidzieć. Zapomniałam o tym przy Misiu, więc po rozstaniu z nim tym bardziej pragnęłam ucieczki do bezpiecznego świata rutyny.

Chciałam teraz napisać, że się nie udało – ale to chyba nie te słowa. Po prostu stało się inaczej. Nigdy nie sądziłam, że wyjdę poza grafik. Ale może tak jest właśnie dla mnie lepiej? Teraz nie mam wymówki, że czegoś nie dam rady zrobić, bo muszę coś inne – odgórnie zaplanowane, konieczne do zabezpieczenia egzystencji. Mogę nie próbować, mogę nie wychodzić z domu (w sensie: wolno mi), ale nie jestem w stanie oszukać siebie, że nie pozwalają na to czynniki zewnętrzne. Nie jest to czasem łatwa ani przyjemna weryfikacja, to prawda. Z drugiej strony – nie wymaga to aż tak wielkiego trudu, jak się obawiałam. Najwyraźniej czasem ktoś, kto się nami opiekuje (albo pociąga za sznurki, jak kto woli), ma dosyć naszego zawieszenia w jednym miejscu i widząc, że sami wolimy w tym trwać, zmusza nas do zmiany. Warto potraktować to jak szansę i skorzystać z nowych perspektyw. Może wtedy się okazać, że to nowe jest bardziej nasze niż to, w czym trwaliśmy? Ja w każdym razie tak właśnie uważam. :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz