Ostatnie dwa dni spędziłam intensywnie
między ludźmi. Tylko w dwóch przypadkach chodziło o spotkanie czysto towarzyskie: z
kumplem i pewną miłą kociarą. W pozostałych sytuacjach po prostu musiałam
bratać się z tłumem spotykanym w przestrzeni publicznej. Obserwowane zachowania
tak masy, jak i jednostek, niezmiennie wprawia mnie w zadziwienie.
W sobotnie południe jechałam autobusem. Kocio
rozpoczął bowiem ranek od eksponowania swoich dolegliwości żołądkowych, a kiedy
w wydzielinie zobaczyłam krew, bez namysłu zapakowałam go do transporterka i
ruszyłam do weterynarza. Nie miałam akurat długookresowego biletu ani żadnego
zapasu kartonikowych, więc oczywiście najbliższe kioski były zamknięte.
(Mogłam oczywiście pójść z Kociem
bliżej. Mam na osiedlu przychodnię weterynaryjną, do której zabierałam Kocia
właśnie w takich „awaryjnych” sytuacjach. Wprawdzie dźwiganie prawie
pięciokilowego futra w transporterze mocno daje w kondyncję, ale czego się dla
kota nie robi. Szkoda tylko, że czynna od godziny 10 przychodnia nie została o
tej porze otwarta, budynek zaś sprawiał wrażenie, jakby nikt się do niego nie
spieszył. Okej, może urlop, ale jednak fajnie byłoby wywiesić kartkę czy notkę
na stronie internetowej – zwłaszcza w dobie smartfonów).
Mimo braku tego biletu wsiadłam więc do
autobusu (bez biletomatu niestety) i wysiadłam przy pierwszym automacie
biletowym – obok otwartego kiosku naturalnie. Miałam pełną świadomość, że jadę
bez biletu, czego naprawdę nie praktykuję. Chociaż ceny biletów są, według
mnie, nieadekwatne do tego, co pasażer otrzymuje w zamian, to nie uważam to za
uzasadnienie, by oszukiwać. Jadąc te dwa przystanki na gapę, byłam
przygotowana, że jeśli będzie kontrola, to po prostu zapłacę zasłużony mandat. I
dziwi mnie, mimo wszystko, postawa ludzi, którzy właśnie jadąc bez biletu,
uważają się za megacwaniaków i są szczerze oburzeni tym, że jednak od czasu do
czasu w autobusach pojawiają się kontrole. I oczywiście to kanar jest winny, że
gapowicz dostał mandat…
Podobnie jest z przechodzeniem przez
ulicę w niedozwolonym miejscu czy na czerwonym świetle. Jasne, każdemu pewnie
się zdarzy, z różnych powodów. Należy jednak zachować wtedy jeszcze większe niż
zwykle środki ostrożności, zasadę ograniczonego zaufania (widać już, czemu
jest to tak ważne). A i tak, w razie spotkania z przedstawicielem odpowiednich
służb, przyznać, że popełniło się wykroczenie. No bo tak jest.
Osobiście od pewnego czasu wolę podejść nawet
kilkadziesiąt metrów czy poczekać dodatkowe kilka minut (nawet przy kiepskich
warunkach pogodowych), bo jednak moje bezpieczeństwo jest dla mnie
najważniejsze. Ciarki mnie jednak przechodzą, gdy widzę niekiedy (ale wcale nie
tak rzadko) starszych ludzi (i nie tylko), którzy z siatkami czy wyładowanymi
nimi wózeczkami na czerwonym świetle wchodzą na jezdnię. Albo na pasy w miejscu
bez sygnalizacji, ale bez rozeznania, czy coś jedzie, czy nie. I potem są takie
sytuacje, jakiej doświadczyłam, gdy już z Kociem od tego weta wracałam. Kierowca
autobusu musiał prawie w miejscu stanąć przed takimi niefrasobliwymi pieszymi. Oczywiście
pasażerowie oburzeni, jak on jedzie, przecież ktoś mógł się przewrócić… A ja
podziwiałam kierowcę i jego refleks, tym bardziej że chwilę wcześniej z
podporządkowanej ulicy próbował wjechać mu pod koła samochód osobowy. No
faktycznie, jak ten kierowca autobusu jeździ…
Dzień wcześniej wybrałam się wieczorem
na pocztę, by odebrać przesyłkę. Kolejna sytuacja: stoję przy pasach, światło
czerwone. Chwilowo nic nie jedzie, ale światła dla samochodów niedawno się
zmieniły, a cykl znam, więc wiem, że w każdej chwili coś się może (i ma prawo)
pojawić. Więc stoję. Tymczasem do jezdni podbiega pan biegacz. Sportowiec
oczywiście nie przejął się taką drobnostką, przebiegł po pasach i truchtał
dalej… No tym razem miał szczęście, ale nie zawsze musi tak być. I wtedy ten
sport nie wyjdzie mu na zdrowie.
O rowerzystach, nagminnie
przejeżdżających po pasach DLA PIESZYCH, nie dla rowerów, już nie będę pisać,
bo tego już nie potrafię całkowicie pojąć. Kiedy jeździłam samochodem,
najbardziej bałam się, że na pasach znienacka pojawi mi się taki cyklista. I o
ile była ścieżka rowerowa, to można było się na to przygotować. Ale rowerzyści,
jak i motocykliści, są wszędzie…
Nie tylko jednak na ulicy widać ludzką
bezmyślność. Odkąd jestem na Facebooku, zastanawia mnie fenomen lajkowania
postów, które przekazują informację na przykład o smutnym wydarzeniu. Czy osoby,
które „lubią” wiadomość o tym, że czyjeś zwierzątko pobiegło za Tęczowy Most,
naprawdę przeczytały post? Rozumiem, że nie każdy ma chęć wpisywać komentarze,
ale pod takim postem dać „lajka”… Momentami ta bezmyślność jest aż fascynująca.
A Kociowi na szczęście nic poważnego nie
jest. J
O, kiedyś babon na rowerze i na pasach dla pieszych jebnęła nam w drzwi i z ryjem na nas, że to nasza wina. Ale jak zadzwonilam po policję, to się okazało, że szybko jej sie poprawiło.
OdpowiedzUsuń