Właśnie odkryłam,
że BARDZO chcę iść do pracy. Nie zabrakło mi drastycznie pieniędzy. Nie nudzę
się. Nie szukam męża czy znajomych. Przyczyna jest zupełnie inna. Mam dość widoku
kuwet.
Dzisiaj zauważyłam
(bardzo pomogła mi w tym pewna rozmowa), że zachowuję się jak młoda matka,
która siedzi w domu z małym dzieckiem. Moje życie kręci się obecnie wokół jednego
faktu: gdzie Fruzia załatwi swoje potrzeby. A każde celne „trafienie” powoduje
taki przypływ radości, że mam ochotę obdzwonić z dobrą nowiną pół miasta i
zamieścić zdjęcia na fejsie. (No, z tym ostatnim może trochę przesadzam. Ale tylko
trochę :D).
W zasadzie nic
dziwnego. Te problemy z kuwetą to nie tylko chwilowy dyskomfort, ale obawa, czy
kocie relacje układają się prawidłowo, czy nie jest to wynik choroby… Przede
wszystkim jednak: sprzątanie, wycieranie, zamiatanie, pranie. I kasa na kolejne
porady, żwirki, odplamiacze. Trochę wkurz, że starszy, zamiast zachęcać młodszą
do kuwety toaletowej, sam przeniósł się do sypialnianej.
Wszystko to
absorbuje mnie prawie nieustannie. Na dźwięk chrobotu żwirku mam wrażenie, że
zamiera cały dom. Sama zaczynam zmieniać się w stalkera, który śledzi koty w
tak intymnej sytuacji. I jeszcze kradnie ich urobek, który nie daje się tak
łatwo zutylizować jak przy drewnianym żwirku.
Wbrew pozorom, to
wcale nie jest fajne. I z jednej strony mam świadomość, że dla zewnętrza mam „odpieluszkowe
(odkuwetowe) zapalenie mózgu” – tak najkulturalniej rzecz ujmując, ale z drugiej,
sytuacja jest naprawdę uciążliwa. Jestem bardzo wdzięczna tym nielicznym
osobom, będącym ze mną duchem, ale wierzę, że mogą mieć dość. Sama nie
wytrzymuję i gdybym jutro nie szła do biura, to chyba uciekłabym na cały dzień
choćby do parku. ;)
I teraz myślę, że
jednak nie dałabym rady stać się taką totalną kobietą domową. Inaczej pracuje
się w domu, kiedy jest się samemu. Natomiast przebywanie dwadzieścia cztery godziny
na dobę z niedorosłą istotą typu kotek czy niemowlak to prosta droga do
szaleństwa. Nie zdawałam sobie z tego sprawy iks czasu temu, gdy zajmowałam się
malutką siostrzenicą. Owszem, byłam na bieżąco w temacie, które pieluchy chłoną
najlepiej. Jednak wtedy studiowałam, więc z konieczności przebywałam nie tylko
z młodymi mamami. Zatem dziecko nie zaabsorbowało mnie tak bardzo, jak teraz
koty.
Ha, nawet Kocio
nie sprawił, że uciekałam z domu. Ale to był od samego początku ogarnięty
koteczek, z którym jedyną trudnością było nawiązanie kontaktu fizycznego. Fruzia
natomiast dała mi nieźle do wiwatu. Poczułam, że mam kota, i naprawdę, muszę
odpocząć. Zaczęłam częściowo już dzisiaj, idąc na zakupy dla siebie. Wreszcie nie
oglądałam kuwet, drapaków, myszek i karm. Nawet papier toaletowy był wspaniałą
odmianą. Bo NIE DLA KOTÓW. J
Z drugiej strony,
osoby z zewnątrz, które krytykują takie monotematyczne istoty (młode mamy czy
kocie mamy), też powinny zrozumieć, że nie wiąże się z to ograniczeniem
intelektu, tylko zwyczajnie wynika z konieczności życiowej. Jak boli ząb, też wciąż
o nim myślimy. Jak dziecko czy kot nie ogarnia jakiejś czynności albo zwyczajnie
jest za małe i trzeba to zrozumieć, co nie jest przecież równoznaczne z nową
pasją. I niech ten mąż wracający z pracy nie dziwi się, że ona nie ma siły
rozmawiać o czymś innym niż kupki i kaszki. Zwyczajnie, tym żyje i jutro też
będzie musiała to przerabiać. Więc dla niej korpoproblemy są o tyle istotne, o
ile przekładają się na kolejne problemy. Jak nie, to szkoda jej sił na rozmowę
o tym. Przecież jeszcze trzeba dziecko nakarmić i przewinąć. I to naprawdę są
ważniejsze kwestie.
Dla własnego
zdrowia psychicznego jednak trzeba czasem to wszystko zostawić. Przy kotach
jest łatwiej. J I dlatego uśmiecham się już do jutrzejszego dnia,
jaki by nie był. Ale wśród ludzi. I bez kuwety. J
Boski post :D I jakiż trafny, zarówno jeśli chodzi o zmęczenie pieluchami, jak i kuwetą :D
OdpowiedzUsuń