poniedziałek, 19 maja 2014

Z wizytą u Cioci Ani

Ciocia Ania to nasza ulubiona pani weterynarz. Tak, nasza, nie tylko Kocia. Szukałam bowiem dla niego lekarza, który również mi by odpowiadał. Podobnie bym pewnie szukała lekarza dla swojego dziecka.
Na czym mi zależało? Przede wszystkim na tym, bym mogła takiej osobie zaufać. A jak mam uwierzyć lekarzowi, którego nie interesuje, co mam do powiedzenia o zachowaniu zwierzaka? Wywiad jest bardzo istotną częścią przy diagnozie. Poza tym chciałabym, żeby lekarz rozmawiał ze mną rzeczowo i uczciwie.
Jasne, że niebagatelną kwestią przy wyborze było wyposażenie gabinetu i dostęp do podstawowych narzędzi diagnostyki. Nie wyobrażam sobie jeździć po mieście z chorym futrem, żeby zrobić zwykły rentgen. Lepiej od razu trafić tam, gdzie można go obejrzeć w całości. Ale z drugiej strony, nadmiar specjalistów i specjalistycznego sprzętu prawie na pewno gwarantuje kolejki. Nawet jeśli nie do internisty, to tłok w poczekalni nie sprzyja spokojowi zwierzaka.
Poczekalnia to zresztą kolejny element, na który zwracam uwagę przy wyborze kliniki. Zarówno dla mnie, jak i pacjenta ;) ważne jest, by czekać w dobrych warunkach. To znaczy takich, gdzie nie słychać, co dzieje się w gabinecie i ewentualnym szpitaliku, żeby było gdzie usiąść i/lub położyć transporter, a zarazem – żeby móc zachować jakąkolwiek odległość od innych zwierząt.
Nie jestem krezuską, ale wolę zapłacić czasem parę złotych więcej, za to mieć zapewniony pewien komfort. I dać go przy okazji sierściuszkowi. Zresztą, łatwo się przekonać, że pozorne oszczędności się mszczą. Jeśli pójdę do weta, któremu nie ufam, ale u którego jest taniej, być może będę miała wątpliwości co do diagnozy. I co wtedy? Konsultować się gdzieś indziej? To dodatkowy koszt. Zaryzykować, że kotu nic nie będzie? Może kosztować najwyższą cenę lub „co najwyżej” poważną chorobę i komplikację spowodowane powikłaniami, gdy np. wcześniejsze prawidłowe rozpoznanie pozwoliłoby na wyleczenie infekcji w zarodku.
Ja i mój kot mieliśmy szczęście, że trafiliśmy na Ciocię Anię – jak mówię o naszej pani weterynarz z przychodni Wetmedic. Świadomie podaję nazwę, bo uważam, że warto polecać tę przychodnię. Nie tylko Ciocia Ania (czyli pani Anna Wieczner) jest wspaniała. Każdy lekarz, którego miałam przyjemność i konieczność tam spotkać, jest naprawdę lekarzem z powołania. Czasem żałuję, że zajmują się tylko zwierzętami… ;)
Wetmedic akurat obchodzi dziesięciolecie swojej działalności. Przez ten czas widać, zwłaszcza po przychodni na Zwycięzców, że „firma” wciąż się rozwija. Niestety, ta na Kwiatkowskiego jest traktowana chyba troszkę po macoszemu, a szkoda. No i brakuje mi wspólnego systemu, który pozwalałby na dostęp do danych i historii pacjenta zarówno pod jednym, jak i drugim adresem – bo ja np. czasem nie mogę podjechać z futerkiem, a Kwiatkowskiego mamy rzut beretem. Może jednak z czasem i to będzie.

W każdym razie moja przygoda z przychodnią – i Ciocią – zaczęła się za czasów Agrafci, mojej świnki morskiej.





Szukałam wtedy weterynarza od zwierząt egzotycznych. Najlepiej niedaleko, bo jednak jazda komunikacją miejską ze zwierzątkiem to dodatkowy stres (o czym niestety musiałyśmy się obie przekonać). Podczas jakiegoś spaceru po osiedlu wypatrzyłam niepozorny budyneczek między blokami. Weszłam, zapytałam, czy mają takiego specjalistę. Mieli, panią Anię. Ponieważ nie potrzebowałam wtedy pomocy, a jedynie szukałam tak, na wszelki wypadek, to tylko zapisałam adres i spytałam o cennik. Kompletnie nie orientowałam się wtedy, czy jest drogi, czy tani, czy normalny. Między innymi z tego powodu weszłam do jeszcze przynajmniej z dwóch osiedlowych przychodni weterynaryjnych. I właśnie te poczekalnie mnie odrzuciły. A jeden wet, który wyszedł akurat z gabinetu, był taki… masywny. Ja się go przeraziłam, cóż dopiero poczułaby świneczka. ;) Poza tym tam „również” mogli się zająć Agrafcią, ale widziałam, że bez szczególnego przekonania. Zostałam przy Wetmedic i to był dobry wybór.
Agrafka niestety zaczęła mieć problemy z zębami. Dla tych, którzy nie wiedzą – zęby gryzoni rosną im przez całe życie. W ostatnich latach nasiliły się problemy ze świńskim zgryzem głównie przez wzrost ilości nastawionych na zysk, a nie dobro zwierząt, hodowli wsobnych (czyli krzyżówek między bliskimi krewnymi). Prowadzi to do osłabienia gatunku i niestety częstszych chorób. Dotknęło to i Agrafkę. Zaniepokojona jej chudością i brakiem apetytu, pojechałam na kontrolę. I wtedy nastąpił ten moment, w którym uznałam panią Anię za Ciocię Anię. Otóż zajrzała ona do świńskiego pysia – nie ograniczyła się do oględzin zewnętrznych siekaczy, jak robi wielu wetów, ale zdiagnozowała całą paszczę. Agrafka miała zrobiony też rentgen szczęki. Przyznam, że trochę nieufnie jeszcze patrzyłam na te czynności, ale uznałam, że zaryzykuję, w końcu to lekarz i powinien się znać. ;) Diagnoza była niefajna, gwarantowała problemy z zębami do końca życia. Pani doktor powiedziała nam to, ale nie ograniczyła się do samej informacji. Dostałam bowiem namiary na specjalistę stomatolog zwierząt, panią Katarzynę Jodkowską. Ciocia Ania na „tymczasem” skróciła nieco trzonowce (a nie jest to prosty zabieg u świnki), żeby Agrafcia mogła jeść, ale na cito zaleciła jechać do pani Jodkowskiej, bo ona tutaj już więcej nie potrafi zrobić.
I chyba to zachwyciło mnie ostatecznie. Niby powinno być to oczywiste, ale jednak nie jest łatwo przyznać się, że coś przekracza nasze umiejętności. Poza tym – wypuszczała pacjenta z rąk. Dla jego dobra… I poza tym, nie lekceważyła zwierzątka, „bo to tylko świnka”. A spotkałam panią wet, która powiedziała, że ona by świnki chętnie nie leczyła… Bo jest przeciwna hodowli takich zwierząt. Rozumiem, ale nie obchodziłoby mnie to, gdybym przyszła do niej z Agrafką.
Pani Jodkowska była wspaniała i dzięki temu, że zajęła się fachowo świńskimi zębami, Agrafka żyła pół roku dłużej. Zaokrągliła się dziewczyna, potłuściała… ale widać nie było jej pisane być ze mną dłużej. :(

Teraz jest Kocizmo i nie miałam wątpliwości, gdzie z nim pójdę do lekarza, choć wzięłam go przecież z innej przychodni weterynaryjnej. Szkoda tylko, że chociaż na początku Cioci Ani Kocizmo pozwalał się „obsługiwać” bez większych nerwów, to teraz traktuje ją każdego innego weta. (Ale wreszcie ja jestem tą ostateczną opoką). Na razie jednak chodzimy tylko się szczepić i odrobaczać, więc i tak nie jest źle. I tak najgorszy jest moment łapania kota i wsadzania do transporterka, ponowne łapanie i wsadzanie, ponowne… :P

1 komentarz:

  1. Dobrze, że istnieją jeszcze prawdziwi weterynarze z powołania :) Do prawidłowego funkcjonowania placówki, warto zainwestować w system kierowania ruchem klientów, który zadba o ład.

    Pozdrawiam,
    https://dasoft.com.pl/pl/produkty/systemy-kolejkowe

    OdpowiedzUsuń