Mam duży problemem ze swoimi emocjami. Przede wszystkim nie wiem, kiedy i z jakim natężeniem je odczuwać. A ponieważ emocje ciężko kontrolować, postanowiłam wybrać jedną z możliwości: albo po prostu im ulegać, albo wziąć je na smycz i pilnować. Tak, wiem, że najlepiej poszukać złotego środka i wyważać stany emocjonalne, niestety jednak u mnie mało jest kolorów. Albo biało, albo czarno. Albo histeria, albo posąg. Oczywiście wyolbrzymiam w tej chwili, bo nie stać mnie na zachowanie pokerzysty, ale też nie pozwalam sobie na tupanie nogami i wrzask, gdy mi się coś nie podoba. Na co dzień, między ludźmi, chyba potrafię wyważyć te stany tak, że być może większość nie domyśla się, co mną szarpie od środka. A tam dzieje się sporo... :)
Z tych trudności zdałam sobie sprawę jakoś tak chyba pod koniec studiów. Pierwsza praca, pierwsze problemy i pierwsze załamanie jeszcze mi nie pokazały wyraźnie tego problemu. Ot, uznałam, że jestem jeszcze niewprawiona w życie. Wprawdzie funkcjonuję w społeczeństwie od czasów zerówkowych, a od przeprowadzki i zmiany szkoły, gdy miałam 10 lat, nie miałam z górki (a wręcz przeciwnie), to jednak wciąż miałam wrażenie pewnego "nieprzystosowania" społecznego. Udowadniały mi to (moim zdaniem - jak wszystko, co tu piszę zresztą) kolejne nieudane przyjaźnie, znajomości. Do kolejnych szkół zdawałam sama, na kursy zapisywałam się sama. Tłumaczyłam sobie, że tak jest lepiej, bo po co mieć wokół siebie nieszczerych ludzi, lepiej polegać na sobie. I dać sobie jednocześnie szansę na znalezienie innego środowiska, w którym poczuję się być może lepiej. Ale nie znajdywałam. Mimo tej samotności szłam jednak przez życie do przodu. Teraz jednak, patrząc na to, wydaje mi się, że tak naprawdę stałam w miejscu. Może i więcej wiedziałam, ale życiowo byłam wciąż na poziomie dziecka. I tak jak dziecko radziłam sobie z emocjami. Czyli miałam nadzieję, że to się "samo rozwiąże", albo, co gorsza, wierzyłam, że rozwiąże je jakiś mądry dorosły. I tak szłam przez życie, ufna i naiwna.
Po studiach, jak wspomniałam, pierwszego pstryczka w nos dostałam równolegle w pracy i życiu osobistym. Ten w pracy mnie przeraził. Bo nagle zobaczyłam, że już jestem dorosła, że tak będę traktowana, a jeśli się rozpłaczę - to wzbudzę śmiech i politowanie. I na pewno w niczym to nie pomoże. Teraz wiem, że to moje pierwsze środowisko zawodowe było specyficzne i dzisiaj, gdybym tam trafiła, po prostu bym szybko odeszła. Albo prześlizgnęła się po wierzchu. Wtedy jednak nie rozumiałam i nie rozumowałam - tylko czułam. A to nie było miejsce na uczucia.
Potem świat wywrócił mi do góry nogami Miś. Oszalałam, prawie że dosłownie. Najpierw ze szczęścia, potem - z rozpaczy. Emocjonalnie było to tak, jakby pękła tama. Wszystkie uczucia, emocje, stany i zachowania, które były tłumione przez etykietę, zasady dobrego wychowania i wychowania w ogóle - popłynęły. Chyba nigdy nie byłam taką "sobą" - jeśli chodzi o uczucia. Z jednej strony fajnie, ale z drugiej - niebezpiecznie. Kiedy raz to wszystko pękło, nie sposób było wyhamować. A Miś sobie nie życzył. Nie życzyli też sobie niektórzy znajomi, którzy dziwnie reagowali, gdy spontanicznie coś powiedziałam, z czegoś się ucieszyłam czy na coś nie zgodziłam. Nieledwie przerażeniem (jak się później od niektórych dowiedziałam) reagowali panowie, do których podchodziłam i mówiłam, że zapraszam na kawę. Kiedy zorientowałam się, że oni traktują to jak podryw i prawie że ofertę matrymonialną, poszłam dalej i też to mówiłam - to znaczy, że zapraszam ich na kawę, ale nie do łóżka czy ołtarza. Byli przerażeni jeszcze bardziej. :D Dodam, że nie mówiłam tego obcym mężczyznom. Kawę proponowałam na przykład koledze poznanemu w pracy czy internecie (NIE na stronie randkowej). Mówiłam niektórym, że są fajni i ładni, a oni patrzyli na mnie podejrzliwie. I tak spontanicznie szalałam. Z drugiej strony, na spotkaniach z Misiem wybuchałam często jak histeryczka, co z pewnością nie zachęcało go do mnie. Ale też już nie panowałam nad tym, a on doskonale o tym wiedział. Moim zdaniem często mnie prowokował do takich wybuchów, aczkolwiek nie było mi dużo do tego potrzebne. Rekord pobiłam przy którymś wyjściu do kina. Spotkaliśmy się niedużo wcześniej przed seansem, co było pierwszym zgrzytem, bo najczęściej umawialiśmy się wcześniej, by jeszcze porozmawiać. Wtedy Miś przyszedł bodajże kwadrans przed seansem. Kupiłam bilety i prowokacyjnie powiedziałam, by oddał mi pieniądze za swój bilet. Normalnie nie byłoby kwestii, ale... Właśnie. Nie było normalnie. Kiedy mi je oddał, podkreślająć, że tylko za jeden, za mój mam płacić sama, całe rozżalenie, jakie czułam, chwyciło się tego pretekstu i wreszcie znalazło ujście. W samym środku centrum handlowego zrobiłam łzawą, histeryczną awanturę. Nie pamiętam, co mówiłam, ale z pewnością było to coś w stylu "Bo ty uważasz, że ja...". Pamiętam "styl" dlatego, że natychmiast, nie dając mu dojść do głosu, odpowiedziałam na te zarzuty, twierdząc że to nieprawda itede. Gdybym tu skończyła, pewnie by coś powiedział mi do słuchu, dająć pożywkę nowej kłótni (albo i nie...). Natomiast ja, nie czekając na jego reakcję, wzięłam głęboki oddech i zawołałam: "Ale ty pewnie się z tym zgadzasz i uważasz, że...". W tym momencie coś mnie zatrzymało. Jakiś cień refleksji? ;) W kazdym razie Miś spojrzał na mnie uważnie i zapytał: "Czy ja ci jestem jeszcze do czegoś potrzebny?". Oprzytomniałam jakby ktoś wylał na mnie kubeł zimnej wody. Nagle zdałam sobie sprawę, że zrobiłam awanturę, w której udział biorę tylko ja. Roześmieliśmy się, poszliśmy do kina i na chwilę znów było dobrze...
Kiedy Miś rozpłynął się we mgle, nie tak łatwo było się ogarnąć. Nie umiałam wrócić ani do dziecinnej spontaniczności, ani pogodzić się z pustką, fizyczną i namacalną - nie tylko wewnętrzną. Bałam się ludzi, a jednocześnie bardzo ich potrzebowałam. Przywiązywałam sie bardzo szybko, ale to było tak naprawdę uzależnianie się. Kiedy tylko się w tym zorientowałam, zaczęłam wznosić wokół siebie mur. Dystans, chłód i nieangażowanie się emocjonalne miały być budulcem tego muru. Tyle że tak naprawdę tego muru wcale nie chciałam. I tak jest do dzisiaj. Emocje wprawdzie trochę się wyciszyły, ale wciąż nie wiem, kiedy można do kogoś się szczerze uśmiechnąć, a kiedy - zachować dystans. Czyje zachowanie odbierać jako wyraz kultury, a czyje - jako sympatii. Łatwiej mi, kiedy jestem wśród ludzi, wtedy próbuję wyczuć kanon, styl zachowania grupy. Niekoniecznie po to, by się dołączyć, by się dostosować - bardziej po to, by wiedzieć, w co nie wierzyć i jakich emocji nie pokazywać, by nie zostać skrzywdzoną.
Dzisiaj pani do mnie (w kolejce do psychiatry): jak pani to wszystko spokojnie przyjmuje. Na co ja: leki działają.
OdpowiedzUsuń:)
A tak, ale ja pisałam o stanach bezlekowych. :)
Usuńjak to mi dziś powiedziała moja pani psycholog: "to jest niezwykłe, że Pani sama coś takiego wymyśliła!" pięknie i prawdziwie to opisałaś :)
OdpowiedzUsuńDziękuję. :)
Usuń