niedziela, 29 czerwca 2014

Blondynka pod prysznicem

 Jeśli człowiek chce coś zobaczyć czy usłyszeć, to podświadomość często mu w tym pomaga.
No dobrze, może nie wszystkim, ale mi na pewno.
Jak pewnie większości wiadomo, dokładam wszelkich starań, by mojemu Kociu zapewnić jak najwięcej rozrywki. Mijane sklepy zoologiczne powodują u mnie efekt Francuza podczas walki – cofam się. :P Nieraz sprzedawcy, zwłaszcza w tych punktach samoobsługowych, gdzie można pochodzić między półkami i pooglądać towar, patrzą na mnie podejrzliwie i/lub nawet niechętnie. Bo kto wchodzi i zaczyna po kolei z identycznym wyrazem zachwytu na twarzy oglądać wszystko? Karmy, żwirki, transportery, zabawki? No właśnie ja. Ale to „wszystko” oglądam tylko za pierwszym razem. Później, gdy znam już rozkład pomieszczenia i usytuowanie towarów, zatrzymuję się już tylko przy zabawkach.
Ostatnio postanowiłam trochę odmienić sobie i Kociu asortyment zabawek. Przyznam, że staram się czasem zastąpić mu towarzysza zabaw i np. czasem bawimy się w berka. On to z pobłażliwością akceptuje i nawet się angażuje w gonitwę, ale niestety – przestrzeń za mała, a moja kondycja jest zdecydowanie niewystarczająca. Natomiast lubiane przez Kocia wędki są fajne, zgadza się, ale też trzeba machać nimi aktywnie i w pełnym skupieniu. Jak tylko odwróciłam wzrok na telewizję, bo słuchałam wiadomości albo jakiś kabaret leciał (w sumie… podobne…), już Kocio był niezadowolony. Przerywał zabawę i albo nabzdyczony wychodził z pokoju, albo zaczynał łazić po regałach i – niby przypadkiem, ot tak, od niechcenia – zrzucać wszystko, co było w zasięgu łap i ogona. Dodatkowo czułam wyrzuty sumienia, że nie wypełniam prawidłowo swoich obowiązków, a poza tym wiadomo – jak się kota nie wybawi w dzień, to on w nocy odbierze, co mu należne…
Wykorzystałam więc upodobanie Kocia do przebywania na balkonie. (Za każdym razem, swoją drogą, kiedy go tam wypuszczam, jestem wdzięczna Uli – że w odpowiednim czasie mi o konieczności osiatkowania balkonu powiedziała, i oczywiście chłopakom z Kociej Siatki). Pamiętałam z warsztatów, jak Julia mówiła o zabawkach hand-made, i postanowiłam sama coś takiego przygotować. Kocio jest wybredny, zresztą wiadomo, że zabawki czasem trzeba się też „nauczyć”. Skoncentrowałam się więc mocno i… jest: bingo! Wymyśliłam dla Kocia prostą, ale nową rzecz. Wzięłam miskę, napełniłam ją wodą, wrzuciłam tam piłeczkę (taką żeberkowaną, żeby było za co zaczepić pazurem) i całość wystawiłam na balkon. Łącznie z kotem. I co? Natychmiast wsadził tam łapę i z wyraźnym obrzydzeniem na pysiu (mokre!) zaczął piłeczkę łowić. Jak już ją wyrzucił, to ja wrzucałam ją na nowo. A on znowu, z tym zdegustowanym pysiem, wsadzał łapę…
Oczywiście, nie siedziałam na balkonie non stop, zresztą widzę, że on mnie tam toleruje, ale bez przesady. Mogę sprzątnąć, podać zabawkę czy jedzenie, poprawić pudełka, ew. dostawić właśnie zabawkę. Ale balkon to jego teren… Więc po prostu co jakiś czas zaglądałam tam, podrzucałam piłeczkę do miski… i po jakimś czasie słyszałam triumfalny chlup. :D
Wciąż jednak czułam, że to mało. Że Kociu na pewno chętniej bawiłby się na jakiejś większej powierzchni. Widziałam oczywiście w internetowych zoologach jakieś baseniki dla kota, ale szkoda mi było kasy. Basenik równie dobrze mogę właśnie balią zastąpić, a nie wiadomo, jak szybko znudzi się kotu zabawka. I co wtedy? Za to wyposażenie tego domowego jeziorka zaczęło mnie gryźć. Same piłeczki Kocio wyjmował za szybko. W poszukiwaniu inspiracji zaczęłam więc przeglądać Allegro. Może są jakieś zabawki do kąpieli? Sama miałam kiedyś taką nakręcaną rybkę…
I w tym stanie ducha, z głową pełną rybek w baseniku, którymi Kocio z lubością się bawi, poszłam sobie któregoś wieczoru do osiedlowego hipermarketu. Takiego, co to i artykuły spożywcze, i ubrania, i zabawki. Nie planowałam żadnych zakupów, ale pieniądze „w razie czego” w torebce były. Miałam chęć po prostu połazić, może jakieś promocje w ciuchach, może właśnie jakieś zabawki – ludzkie, ale uniwersalne – znajdę, i to tańsze nieco? A w każdym razie będzie można je od razu zobaczyć. Pokręciłam się trochę, ale w zasadzie na półkach leżało zwykłe badziewie. W każdym razie nic, co chwyciłoby mnie za serce (i portfel). No to wychodzimy. Ale skoro już jestem, to wezmę może chleb na jutro i coś do tego chleba. Ponieważ marketu nie znałam, to trochę pobłądziłam, zanim znalazłam to, czego szukałam. Kierując się już do kas, odkryłam alejkę z karmą i akcesoriami dla zwierząt. Karmy marketowej nie kupuję, ale skręciłam, by sobie popatrzeć. Ciekawiły mnie zwłaszcza akcesoria. Zainteresowały mnie kocyki, więc zatrzymałam się, by sprawdzić cenę. I wtedy zobaczyłam coś, co zaparło mi dech:
Było to akwarium dla kota. Nie w sensie lokum, tylko atrapa prawdziwego akwarium, żeby kot mógł sobie na to popatrzeć czy włożyć łapę, jednym słowem: mieć kocią satysfakcję. Natomiast człowiek nie ponosiłby kosztów drugiej hodowli, konserwacji sprzętu itd. Zachwycił mnie pomysł. U mnie w domu było kiedyś akwarium, ale obsługa tego wydawała mi się szalenie skomplikowana i nie podjęłabym się obecnie trzymania tego w domu. Zwłaszcza – nie oszukujmy się – tylko dla kota. Taka atrapa wydała mi się jednak czymś idealnym. Nawet wiedziałam, gdzie będzie stać… Czym prędzej chciałam zgarnąć z półki, ale ciężar mnie przystopował i sprawił, że spojrzałam na cenę. Niby miałam taką kwotę na koncie (niedużo powyżej stu złotych), kartę przy sobie – też… Ale wydatek w tym momencie nie pozostałby niezauważalny, a raczej nie był priorytetowy… A może w internecie znajdę taniej? I z tą myślą, z ciężkim sercem i lekkim poczuciem niespełnienia, poszłam do kasy.
Pół nocy spędziłam w internecie i nie znalazłam niczego podobnego. Owszem, rybki „jak prawdziwe” – jedna sztuka kosztowała ca. pięćdziesiąt złotych, akwaria dla nich… Ale wszystko w ogóle w dziale dziecięcym i w końcu pomyślałam, że trzeba iść spać. A rano – z powrotem do sklepu i dokładniej obejrzeć tę zabawkę. I markę, koniecznie markę znaleźć, wtedy może pani Emilka znajdzie coś podobnego w hurtowniach. Poszłam zresztą do niej przed ponowną wyprawą do marketu, ale ona o niczym takim nie słyszała. Zaleciła mi tylko właśnie spisanie marki, a najlepiej – zrobienie zdjęć.
I wreszcie stanęłam przed ową półką. Jest! Akwarium jeszcze było! Bez żenady cyknęłam fotki i zaczęłam wczytywać się w opis na pudełku.

…Gdybym kupiła to dzień wcześniej, nabyłabym prawdziwe akwarium na maksymalnie dwie złote rybki.


Już przestałam się wstydzić swojej głupoty; pozostał tylko zachwyt dla własnej kreatywności. Może przeczyta to jakiś producent zabawek i wykorzysta ten pomysł? Z pewnością kupię. :D


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz