piątek, 6 czerwca 2014

Aut bene, aut nihil

Od kilku dni w internecie huczy na temat blogerki, która napisała niekorzystną dla wydawnictwa recenzję książki. W odpowiedzi wydawnictwo zażądało usunięcia tego wpisu, dając do zrozumienia, że niespełnienie tego „zalecenia” może skutkować pozwem do sądu. Jeśli ktoś jeszcze nie zapoznał się z tą sprawą, to zapraszam do lektury tych tekstów: TUTU i TU.

Sprawa jest dla mnie interesująca z konkretnego powodu. Bo czego dotyczyła owa krytyka na blogu? Otóż właściwie nie tyle samej książki, którą blogerka zresztą szczerze chwaliła, ile niechlujnego przygotowania jej do druku. Siedzę w zawodzie i dlatego tak mnie ta kwestia ruszyła. Blogerka, aby uzasadnić swoją krytykę, załączyła skany błędów – również ortograficznych – jakie znalazły się w wydanej książce. I dobrze, że to zrobiła, bo uczciwie mówiąc, nie uwierzyłabym. Znam zawód. Wiem, że czasem po trzeciej korekcie jeszcze zaplącze się literówka w tekście, a już najchętniej zostaje w tytułach, spisach treści – ba! bywa, że i na okładce. Nie wynika to z niekompetencji, braku czasu czy niedbałości korektora (zazwyczaj). Często jednak umysł płata nam figle i „czyta na pamięć”. Wiecie pewnie, o co mi chodzi. Nieraz zgaduje się, jak powinien wyglądać wyraz i automatycznie „dostawia się” brakujące litery. A jeśli tekst jest Wordzie, a tytuł napisany wersalikami (czyli TAKIMI LITERAMI), to Word nie podkreśli błędu. I zapomina się o sprawdzeniu tytułu. Nie usprawiedliwiam, dobry fachman pamięta o wszystkim i ma sposoby na „oszukanie” umysłu – ale czasem jest się zmęczonym, czas goni (bo zawsze jest go za mało), i dopiero ktoś przypadkiem wyłapie babola. Dobrze, gdy przed wysłaniem materiałów do drukarni…

Najczęściej korektę robią (tak powinno być w szanujących się wydawnictwach) dwie osoby, a w dobrym zespole to i grafik zerknie, i sekretarz redakcji, gdy przenosi pliczek wydruku z jednego stołu na drugi, i w ogóle każdy, kto ma chwilę czasu, a właśnie go zainteresowało. W sumie – każdy, kto ma oczy (to nie jest dyskryminacja niewidomych, oni mają inną rolę – jakby co. Nie umniejszam ich). No i każdy przecież – lepiej lub gorzej – zna język ojczysty w stopniu pozwalającym na wyłowienie rażących błędów ortograficznych. To zresztą często jest koronny argument, gdy wydawnictwo próbuje obciąć koszty. Zaczyna łączyć etaty redaktora i korektora (i powstaje „korekcja”), potem decyduje się na outsourcing, a potem stwierdza, że właściwie autor tekstu (lub tłumacz) nie potrzebuje wsparcia korekty. A jeśli znajdzie się ktoś, kto domaga się jednak przyjęcia osoby kompetentnej (lub choćby zlecenia jej tego zadania), to robi się nabór w taki sposób, by nikogo nie przyjąć. Na przykład oferuje się niskie stawki za arkusz. Albo – lepszy pomysł – rozsyła się teksty „na próbę”. Czy muszę pisać, jaki jest efekt tej próby? Są wydawnictwa (nie to akurat omawiane), które czasem dzięki takim akcjom mają za darmo tłumaczenia lub redakcję. Ktoś tam potem próbuje to ujednolicić, ale w sumie nie musi się za bardzo wysilać. Czytelnik kupi. Potem się najwyżej zdziwi, ale może też nie zauważy. A jak już, a jeszcze o tym napisze, to się go do sądu pozwie. ;)

Na jednym z blogów, które omawiają tę sprawę, w dyskusji pod wpisem pojawił się argument (którego nie zacytuję, żeby nie było, że czyjeś dobra osobiste – nie nazwę ich intelektualnymi – naruszam), że przecież blogerzy też popełniają błędy. I na przykład niektórzy zarządzający blogiem usuwają wpisy osób (zwanych dalej „grammar nazi), które owe błędy im wytykają. Możliwe. Mnie akurat się to nie przydarzyło. ;) I tylko raz zdarzyło mi się usunąć czyjąś wypowiedź, ale nie z powodu ortografii (ani mojej, ani komentatora). Różnica jest jednak taka, że za książkę płacę. I mam taką fanaberię (i pewnie nie ja jedna), żeby była ona porządnie „zrobiona”. Co więcej, autor, który przychodzi do wydawnictwa, zakłada, że pomoże mu ono udoskonalić produkt, na którym przecież wspólnie mają zarobić. (Nie znam się na tym dokładnie, bo zazwyczaj byłam trybikiem wspomagającym produkcję, a nie twórcą).

Nie rozumiem więc firm, które wydają – prasę, książki, cokolwiek związanego z pisaniem – i uważają, że świetnym pomysłem na cięcie kosztów jest pozbywanie się korekty. Argumentując przy tym – powtarzam – że przecież każdy jest użytkownikiem języka, więc sam sobie może sprawdzić pisany przez siebie tekst. Otóż to tak nie działa. Pisałam o tym, że umysł nas oszukuje przy czytaniu tekstów. Tym bardziej nie zauważymy swoich błędów. A jeśli na przykład nie wiem, że konstrukcja „w oparciu o” jest rusycyzmem albo że prawidłowym frazeologizmem jest „zasypianie gruszek w popiele” a nie „zasypywanie” – to choćbym miała piętnaście autokorekt włączonych, błąd zostanie. A mam prawo nie wiedzieć, zapomnieć, pomylić się. Chyba że jestem przygotowanym do zawodu redaktorem i biorę za swoją pracę pieniądze (albo po prostu się zobowiązuję do wykonania pracy – przynajmniej ja tak mam), to wtedy musi się wiedzieć. Ale i wtedy lepiej, gdy ktoś jeszcze zerknie.

W książce wydawnictwa, o którym teraz głośno, zostały grube błędy. Naprawdę. To pozwala mniemać (podkreślam: mniemać. To chyba nie podpada pod zniesławienie, które groziłoby pozwem? Czyta to jakiś prawnik?), że korekty po prostu nie było. Mniemanie, oprócz efektów, podparte jest tym, że swego czasu ktoś ze znajomych aplikował do tego właśnie wydawnictwa na stanowisko redakcja i korekta. Po odesłaniu obrobionego tekstu próbnego owa osoba otrzymała negatywną odpowiedź. Tyle że niczym nieudokumentowaną. Nie, nie poprzestała pokornie na tym i zwróciła się z prośbą o wykaz braków. Otrzymanie tych informacji okazało się niemożliwe, co znów pozwala mniemać, że tekst zwyczajnie nie został sprawdzony. Dodam na koniec, że oferowane stawki były żenująco niskie – poniżej średniej rynkowej. Ale jak się nie ma, ile się lubi, to się bierze, ile dają.

A ja na przykład po pierwszych wykonanych płatnych (!) redakcjach otrzymałam od swojego wydawnictwa, z którym obecnie współpracuję, wskazówki oraz informacje o błędach, na jakie warto szczególnie zwracać uwagę (a ja je z jakiegoś powodu zlekceważyłam). Uwierzcie jednak, że wzięłam sobie je do serca. Nie „rozeszły mi się po łokciach”. :P

Wydawnictwo nie utrzymało się na swoim stanowisku w sprawie. Okazuje się, że słowa o pozwie sądowym zostały wypowiedziane pod wpływem emocji, a w ogóle to im nie chodziło o wytknięcie błędów (które podobno przepuściło dwóch redaktorów. Nie wierzę. Nie takie i nie tyle – ale ciiii... niczego nie oświadczam, tak sobie myślę na głos. :D), tylko o końcowe sformułowanie, że wydawnictwo takim działaniem szkodzi samo sobie. No błagam, przecież za taką informację to powinni być wdzięczni, bo najwyraźniej sami tego nie wi(e)dzą. ;) I swoją drogą, szkoda, że nie zaczęli od próby dogadania się, zamiast na dzień dobry straszyć sądem. Bo to jeszcze bardziej wpłynęło na ich wizerunek (szybko dodaję: jak mniemam).

A cały wic w tej sprawie polega w ogóle chyba na tym, że recenzja na blogu pojawiła się niejako na zamówienie wydawnictwa. O ile się doczytałam, to w ten sposób wydawnictwo promuje swoją działalność. Może więc blogerka lepiej by zrobiła, wcześniej zwracając uwagę wydawnictwu? Tyle że to byłoby zamiatanie pod dywan. Może nawet już wcześniej tak bywało, a teraz dziewczyna się wyłamała, czytelnicy się dowiedzieli, że dotychczas nie mieli omamów wzrokowych i te wcześniejsze błędy rzeczywiście były błędami, a nie kwestią ich niedouczenia? ;) Nie wiem i niczego nie twierdzę. Ale jestem zadowolona, że taka sprawa wyszła na jaw. Może korekta znów stanie się potrzebna? Czego sobie i kolegom po fachu życzę.

2 komentarze:

  1. Mam wrażenie, że to rozemocjonowane wydawnictwo tnie koszty. Trudno mi uwierzyć, żeby po przejrzeniu tekstu przez dwóch fachowców (podobno), których zadaniem jest poprawienie błędów i zredagowanie tekstu, ostało się tyle baboli. Nie mogę w to uwierzyć, bo jestem tłumaczem. Wiem, jak to wygląda u mnie. Domyślam się, że w wydawnictwach działa to na podobnej zasadzie. Jeśli firma jest porządna, to tekst ZAWSZE jest sprawdzany, czasami przez więcej niż jedną osobę.
    Ale...
    Współpracuję na przykład z firmą, która zazwyczaj ma terminy na wczoraj. Ta zapędzona firma prawie nigdy nie sprawdza moich tekstów, a wiem to, bo kilka razy moje tłumaczenia do mnie wróciły (były częścią większych zleceń – nie to, że zostały zwrócone z powodu niskiej jakości). Wtedy błędy czasami się przedostają. Zawsze jednakowo przykładam się do pracy, ale wiadomo, że bez korekty przechodzi dalej więcej błędów.
    Na szczęście standardem jest korekta i redakcja. Tutaj wydaje mi się, że wydawnictwo albo wynajęło tanią siłę roboczą (i to chyba obcokrajowca ;) ), albo w ogóle nie zrobiło korekty. To wręcz niemożliwe, żeby takie błędy przetrwały korektę i redakcję...
    Jestem zaskoczony reakcją wydawnictwa, które zamiast spuścić głowę, przystąpiło do ataku w obronie lśniącej zbroi... Co za tupet.

    OdpowiedzUsuń
  2. Pierwszy link jest już nieaktualny :)
    Tak to jest, lepiej nie posiadać, a co dopiero wypowiadać na głos własnej opinii. Zawsze znajdzie się kilku krytyków, którzy zarzucą nam w najlepszym wypadku stronniczość, brak profesjonalizmu, czasem także nietolerancję.
    Dziękuję autorce za tak mądry wpis.

    OdpowiedzUsuń