Od kilku dni w internecie huczy na temat
blogerki, która napisała niekorzystną dla wydawnictwa recenzję książki. W
odpowiedzi wydawnictwo zażądało usunięcia tego wpisu, dając do zrozumienia, że
niespełnienie tego „zalecenia” może skutkować pozwem do sądu. Jeśli ktoś
jeszcze nie zapoznał się z tą sprawą, to zapraszam do lektury tych tekstów: TU, TU i TU.
Sprawa jest dla mnie interesująca z konkretnego
powodu. Bo czego dotyczyła owa krytyka na blogu? Otóż właściwie nie tyle samej
książki, którą blogerka zresztą szczerze chwaliła, ile niechlujnego
przygotowania jej do druku. Siedzę w zawodzie i dlatego tak mnie ta kwestia ruszyła. Blogerka, aby uzasadnić swoją krytykę,
załączyła skany błędów – również ortograficznych – jakie znalazły się w wydanej
książce. I dobrze, że to zrobiła, bo uczciwie mówiąc, nie uwierzyłabym. Znam
zawód. Wiem, że czasem po trzeciej korekcie jeszcze zaplącze się literówka w
tekście, a już najchętniej zostaje w tytułach, spisach treści – ba! bywa, że i
na okładce. Nie wynika to z niekompetencji, braku czasu czy niedbałości
korektora (zazwyczaj). Często jednak umysł płata nam figle i „czyta na pamięć”.
Wiecie pewnie, o co mi chodzi. Nieraz zgaduje się, jak powinien wyglądać wyraz
i automatycznie „dostawia się” brakujące litery. A jeśli tekst jest Wordzie, a
tytuł napisany wersalikami (czyli TAKIMI LITERAMI), to Word nie podkreśli
błędu. I zapomina się o sprawdzeniu tytułu. Nie usprawiedliwiam, dobry fachman
pamięta o wszystkim i ma sposoby na „oszukanie” umysłu – ale czasem jest się
zmęczonym, czas goni (bo zawsze jest go za mało), i dopiero ktoś przypadkiem
wyłapie babola. Dobrze, gdy przed wysłaniem materiałów do drukarni…
Najczęściej korektę robią (tak powinno być
w szanujących się wydawnictwach) dwie osoby, a w dobrym zespole to i grafik
zerknie, i sekretarz redakcji, gdy przenosi pliczek wydruku z jednego stołu na
drugi, i w ogóle każdy, kto ma chwilę czasu, a właśnie go zainteresowało. W
sumie – każdy, kto ma oczy (to nie jest dyskryminacja niewidomych, oni mają
inną rolę – jakby co. Nie umniejszam ich). No i każdy przecież – lepiej
lub gorzej – zna język ojczysty w stopniu pozwalającym na wyłowienie rażących
błędów ortograficznych. To zresztą często jest koronny argument, gdy
wydawnictwo próbuje obciąć koszty. Zaczyna łączyć etaty redaktora i korektora
(i powstaje „korekcja”), potem decyduje się na outsourcing, a potem stwierdza,
że właściwie autor tekstu (lub tłumacz) nie potrzebuje wsparcia korekty. A
jeśli znajdzie się ktoś, kto domaga się jednak przyjęcia osoby kompetentnej
(lub choćby zlecenia jej tego zadania), to robi się nabór w taki sposób, by
nikogo nie przyjąć. Na przykład oferuje się niskie stawki za arkusz. Albo –
lepszy pomysł – rozsyła się teksty „na próbę”. Czy muszę pisać, jaki jest efekt
tej próby? Są wydawnictwa (nie to akurat omawiane), które czasem dzięki
takim akcjom mają za darmo tłumaczenia lub redakcję. Ktoś tam potem próbuje to
ujednolicić, ale w sumie nie musi się za bardzo wysilać. Czytelnik kupi. Potem
się najwyżej zdziwi, ale może też nie zauważy. A jak już, a jeszcze o tym
napisze, to się go do sądu pozwie. ;)
Na jednym z blogów, które omawiają tę
sprawę, w dyskusji pod wpisem pojawił się argument (którego nie zacytuję, żeby
nie było, że czyjeś dobra osobiste – nie nazwę ich intelektualnymi – naruszam),
że przecież blogerzy też popełniają błędy. I na przykład niektórzy zarządzający
blogiem usuwają wpisy osób (zwanych dalej „grammar nazi”), które owe błędy im
wytykają. Możliwe. Mnie akurat się to nie przydarzyło. ;) I tylko raz zdarzyło
mi się usunąć czyjąś wypowiedź, ale nie z powodu ortografii (ani mojej, ani
komentatora). Różnica jest jednak taka, że za książkę płacę. I mam taką
fanaberię (i pewnie nie ja jedna), żeby była ona porządnie „zrobiona”. Co
więcej, autor, który przychodzi do wydawnictwa, zakłada, że pomoże mu ono
udoskonalić produkt, na którym przecież wspólnie mają zarobić. (Nie znam się na
tym dokładnie, bo zazwyczaj byłam trybikiem wspomagającym produkcję, a nie
twórcą).
Nie rozumiem więc firm, które wydają – prasę,
książki, cokolwiek związanego z pisaniem – i uważają, że świetnym pomysłem na
cięcie kosztów jest pozbywanie się korekty. Argumentując przy tym – powtarzam – że
przecież każdy jest użytkownikiem języka, więc sam sobie może sprawdzić pisany
przez siebie tekst. Otóż to tak nie działa. Pisałam o tym, że umysł nas
oszukuje przy czytaniu tekstów. Tym bardziej nie zauważymy swoich błędów. A
jeśli na przykład nie wiem, że konstrukcja „w oparciu o” jest rusycyzmem albo
że prawidłowym frazeologizmem jest „zasypianie gruszek w popiele” a nie
„zasypywanie” – to choćbym miała piętnaście autokorekt włączonych, błąd
zostanie. A mam prawo nie wiedzieć, zapomnieć, pomylić się. Chyba że jestem
przygotowanym do zawodu redaktorem i biorę za swoją pracę pieniądze (albo po
prostu się zobowiązuję do wykonania pracy – przynajmniej ja tak mam), to wtedy
musi się wiedzieć. Ale i wtedy lepiej, gdy ktoś jeszcze zerknie.
W książce wydawnictwa, o którym teraz
głośno, zostały grube błędy. Naprawdę. To pozwala mniemać (podkreślam: mniemać.
To chyba nie podpada pod zniesławienie, które groziłoby pozwem? Czyta to jakiś
prawnik?), że korekty po prostu nie było. Mniemanie, oprócz efektów, podparte
jest tym, że swego czasu ktoś ze znajomych aplikował do tego właśnie
wydawnictwa na stanowisko redakcja i korekta. Po odesłaniu obrobionego tekstu
próbnego owa osoba otrzymała negatywną odpowiedź. Tyle że niczym
nieudokumentowaną. Nie, nie poprzestała pokornie na tym i zwróciła się z prośbą
o wykaz braków. Otrzymanie tych informacji okazało się niemożliwe, co znów
pozwala mniemać, że tekst zwyczajnie nie został sprawdzony. Dodam na koniec, że
oferowane stawki były żenująco niskie – poniżej średniej rynkowej. Ale jak się
nie ma, ile się lubi, to się bierze, ile dają.
A ja na przykład po pierwszych wykonanych
płatnych (!) redakcjach otrzymałam od swojego wydawnictwa, z którym obecnie
współpracuję, wskazówki oraz informacje o błędach, na jakie warto szczególnie
zwracać uwagę (a ja je z jakiegoś powodu zlekceważyłam). Uwierzcie jednak, że
wzięłam sobie je do serca. Nie „rozeszły mi się po łokciach”. :P
Wydawnictwo nie utrzymało się na swoim
stanowisku w sprawie. Okazuje się, że słowa o pozwie sądowym
zostały wypowiedziane pod wpływem emocji, a w ogóle to im nie chodziło o wytknięcie
błędów (które podobno przepuściło dwóch redaktorów. Nie wierzę. Nie takie i nie
tyle – ale ciiii... niczego nie oświadczam, tak sobie myślę na
głos. :D), tylko o końcowe sformułowanie, że wydawnictwo takim działaniem
szkodzi samo sobie. No błagam, przecież za taką informację to powinni być
wdzięczni, bo najwyraźniej sami tego nie wi(e)dzą. ;) I swoją drogą, szkoda, że nie zaczęli od próby dogadania się, zamiast na dzień dobry straszyć sądem. Bo to jeszcze bardziej wpłynęło na ich wizerunek (szybko dodaję: jak mniemam).
A cały wic w tej sprawie polega w ogóle chyba na
tym, że recenzja na blogu pojawiła się niejako na zamówienie wydawnictwa. O ile
się doczytałam, to w ten sposób wydawnictwo promuje swoją działalność. Może
więc blogerka lepiej by zrobiła, wcześniej zwracając uwagę wydawnictwu? Tyle że
to byłoby zamiatanie pod dywan. Może nawet już wcześniej tak bywało, a teraz
dziewczyna się wyłamała, czytelnicy się dowiedzieli, że dotychczas nie mieli
omamów wzrokowych i te wcześniejsze błędy rzeczywiście były błędami, a nie
kwestią ich niedouczenia? ;) Nie wiem i niczego nie twierdzę. Ale jestem
zadowolona, że taka sprawa wyszła na jaw. Może korekta znów stanie się
potrzebna? Czego sobie i kolegom po fachu życzę.
Mam wrażenie, że to rozemocjonowane wydawnictwo tnie koszty. Trudno mi uwierzyć, żeby po przejrzeniu tekstu przez dwóch fachowców (podobno), których zadaniem jest poprawienie błędów i zredagowanie tekstu, ostało się tyle baboli. Nie mogę w to uwierzyć, bo jestem tłumaczem. Wiem, jak to wygląda u mnie. Domyślam się, że w wydawnictwach działa to na podobnej zasadzie. Jeśli firma jest porządna, to tekst ZAWSZE jest sprawdzany, czasami przez więcej niż jedną osobę.
OdpowiedzUsuńAle...
Współpracuję na przykład z firmą, która zazwyczaj ma terminy na wczoraj. Ta zapędzona firma prawie nigdy nie sprawdza moich tekstów, a wiem to, bo kilka razy moje tłumaczenia do mnie wróciły (były częścią większych zleceń – nie to, że zostały zwrócone z powodu niskiej jakości). Wtedy błędy czasami się przedostają. Zawsze jednakowo przykładam się do pracy, ale wiadomo, że bez korekty przechodzi dalej więcej błędów.
Na szczęście standardem jest korekta i redakcja. Tutaj wydaje mi się, że wydawnictwo albo wynajęło tanią siłę roboczą (i to chyba obcokrajowca ;) ), albo w ogóle nie zrobiło korekty. To wręcz niemożliwe, żeby takie błędy przetrwały korektę i redakcję...
Jestem zaskoczony reakcją wydawnictwa, które zamiast spuścić głowę, przystąpiło do ataku w obronie lśniącej zbroi... Co za tupet.
Pierwszy link jest już nieaktualny :)
OdpowiedzUsuńTak to jest, lepiej nie posiadać, a co dopiero wypowiadać na głos własnej opinii. Zawsze znajdzie się kilku krytyków, którzy zarzucą nam w najlepszym wypadku stronniczość, brak profesjonalizmu, czasem także nietolerancję.
Dziękuję autorce za tak mądry wpis.