piątek, 2 maja 2014

Ekonomia biedaka

Trzeba dobrze nakręcić się głową, by utrzymać się z małych pieniędzy. To jest możliwe, ale wszędzie czyhają pułapki. I jeszcze więcej – pokus. Dotychczas nieźle sobie radziłam, dopiero dwa ostatnie miesiące dały mi w kość. Pierwszy raz na rachunku pojawiały się kilkuzłotowe resztki, na których musiałam dotrwać do końca miesiąca – na szczęście mam jednego zleceniodawcę, który zawsze regularnie płaci. Inni, niestety, nie przejmują się takim drobiazgami, jak fakt, że może komuś te sto złotych w jedną lub drugą stronę uczynić jakąś różnicę. Bo może i nie uczyni, ale to moje pieniądze i chciałabym je mieć.
Wiele osób często uważało mnie za dusigrosza, skąpiradło, sknerę. W najlepszym wypadku – za mało spontaniczną (ale to już była kurtuazja). Nic z tych rzeczy. Ja po prostu zawsze miałam za mało pieniędzy, żeby bezmyślnie je wydawać na siebie i swoje przyjemności. Jeśli już to robiłam, to zawsze próbowałam taki wydatek uzasadnić, usprawiedliwić jakąś potencjalną korzyścią. Efekt był taki, że kiedy przyszły trudniejsze chwile, miałam spory zapasik, który pozwolił mi przetrwać dobrych kilka miesięcy bez pracy. Niestety, to już przeszłość. Teraz żyję praktycznie z dnia na dzień. Jakoś sobie radzę, lepiej lub gorzej, w zależności od tego, jak tymi środkami gospodaruję. Bo jest to możliwe, by za niewiele przeżyć. Inna sprawa, czy jest to życie, czy wegetacja…
O jakimkolwiek zarządzaniu pieniędzmi można mówić, gdy mamy pewność, jakim budżetem dysponujemy. To naprawdę połowa sukcesu. Oczywiście trzeba przyjąć jakieś minimum tego dochodu, ale w mojej sytuacji jest o tyle dobrze, że nie mam kredytu, długów, innych finansowych zobowiązań – no i nikogo nie muszę utrzymywać. Zatem jak wygląda mój sposób na przetrwanie?;) Podzielę się, może komuś taka wiedza się przyda.
Przede wszystkim zaczynam od ustalenia stanu swoich finansów. Na początku roku zawsze sporządzam listę rachunków (w Excelu). Dzielę je sobie na miesięczne, cykliczne i jednorazowe. Następnie znowu hierarchizuję je według daty wpłat i pilności – i zgodnie z tym harmonogramem płacę lub blokuję kwotę przeznaczoną na wpłatę. Reszta zostaje dla mnie.
Potem sobie planuję, jakie pilne wydatki – poza opłatami – czekają mnie w konkretnym miesiącu. Może lekarz – mój lub Kocia? Może jakaś konsultacja? Może niezbędny kurs? Albo impreza, która również wymaga zaplanowania pewnych kosztów? Ostatnio np. musiałam zapłacić za okulary – to był najważniejszy wydatek ekstra. Zarazem konieczny. Znowu hierarchizuję, znowu odkładam – przelewam – blokuję.
Teraz czas na przemyślenie tego, co pozostało. Jakieś niezbędne minimum trzeba przeznaczyć na jedzenie dla mnie i kota. Dla mnie to wciąż najtrudniejsza do oszacowania kwota. Na szczęście dużo gotuję sama, coraz więcej, a to jest rzeczywiście tańsze. Niemniej oszczędzanie polega czasem na tym, że raz na jakiś czas warto skorzystać z promocji, kupić czegoś więcej i dzięki temu zapłacić trochę mniej – ale tu niestety konieczne są środki. Nieraz kalkuluję, czy nie opłaci mi się nawet pożyczyć, jeśli wiem, że teraz będzie taniej, a pieniądze znajdą się na koncie dopiero za kilka dni. To jednak ostateczność, stosowana tylko i wyłącznie wtedy, gdy jestem pewna własnej wypłacalności. Nie chcę budować sobie opinii nierzetelnego dłużnika. Taką mam ambicję, po prostu.
Na jedzeniu dla siebie można naprawdę sporo przyoszczędzić, jeśli gotuje się samemu. Trzeba jednak – nieco paradoksalnie – uważać, żeby nie przytyć. Na początku samodzielnego kucharzenia kusiła mnie mocno kuchnia włoska, a zwłaszcza makarony. Niedrogie, łatwe do przyrządzenia, a sycące. Niestety, także tuczące. Ale cóż, najwyżej więcej pobiegam albo potraktuję zapas tłuszczyku jako właśnie zapas na trudniejsze dni. :P Nie oszczędzam natomiast na jedzeniu dla kota. Bo kupując tańsze jedzenie, a więc teoretycznie – oszczędzając, narażam siebie na wydatki, gdy organizm futrzaka nie wytrzyma braku wartościowych składników. To samo z profilaktyką. Wolę płacić za bilanse i kontrole niż potem leczyć słodziaka. (Skupiam się na aspekcie finansowym, choć oczywiście nie kalkuluję tego tak chłodno, ale teraz przedmiotem wpisu jest po prostu kasa i ekonomiczne nią zarządzanie).
Warto zastanowić się, z jakich wydatków można zrezygnować. Ja niestety nie wiem, czy zostało mi jeszcze coś do zlikwidowania – mam sztywny rachunek telefoniczny i prawie niemożliwe jest go przekroczyć, sprzedałam samochód, ograniczyłam picie kawy, nie mam nałogów i nawet czekolada już nie kusi…
No dobrze, ale takie życie, polegające na płaceniu rachunków, kombinowaniu jedzenia i ogólnie – liczenia się z każdym groszem, to przecież nie życie, powie wielu. A gdzie kultura? Rozrywki? Ba, ubranie!? No właśnie, gdzie? Cóż, w sumie wiele z tych rzeczy też się da za niewielką kwotę zrobić. Do teatru nie trzeba chodzić raz w miesiącu, ale raz na kilka miesięcy – i można iść na z reguły sporo tańsze wejściówki, zamiast drogie miejscówki. Jest poza tym dobry teatr telewizji. Książki można wypożyczać, zamiast kupować – albo wciągać na listę prezentów, którymi obdarzy nas ktoś bogatszy.;) Z ciuchami trochę gorzej, ale trzeba pamiętać jedną ważną rzecz: jeśli ma się mało pieniędzy, nie kupuje się rzeczy tanich! Buty, kurtki – muszą być wysokiej jakości, jeśli nie stać nas na to, by kupować je co pół roku. Reszta ubrań – cóż, nie ma pracy, nie chodzi się między ludzi, można więc ubierać się taniej w szmateksach. Jakoś będzie. Podobnie można uzasadnić rezygnację z usług fryzjerskich czy kosmetycznych… To przecież fanaberie…
Oczywiście nie żyję na co dzień z ołówkiem w ręku i kalkulatorem w głowie. Nawet bym nie umiała. Czasem potrzebna jest odrobina szaleństwa, polegająca na tym, że idzie się zjeść coś na mieście, nie oglądając się na koszty, albo kupuje wymarzoną książkę. Lub zabawkę dla Kocia – ten błysk radości w jego oku i kwik z głębi trzewi wynagradza wiele.;)
Warto jednak starać się kontrolować spontaniczne odruchy. Bo o ile przekroczenie raz na jakiś czas listy zakupowej (wprawdzie nigdy jej nie robię, a jeśli jakimś cudem się uda – to zapominam wziąć ze sobą…) i kupienie dodatkowo ciastka czy lodów nie zaważy znacząco na całym budżecie, to już nieplanowane kupienie piątej bluzki czy trzeciej książki – znacznie go nadszarpnie. Pokus jest wiele i trzeba by niekiedy być cyborgiem, by nie dać się im zwieźć. A jeszcze zakupy w internecie, które są takie łatwe i na wyciągnięcie ręki… Nie ma na to mocnych. Można jednak próbować: w ostateczności zwrócić kupioną bluzkę czy książkę, ale lepiej zapobiegać.
Przede wszystkim zalecam uważać na płacenie kartą. Dużo trudniej wtedy się kontrolować. Jeśli natomiast mamy w portfelu konkretną kwotę, przygotowaną powiedzmy raz na tydzień, to wtedy łatwiej zaobserwować, na co wydajemy i dlaczego nam brakuje. Jeśli natomiast wychodzimy „tak tylko pochodzić po sklepach”, to zalecam zostawienie karty w domu. Naprawdę. Wiele razy miałam tak, że weszłam sobie „tylko pooglądać”, a tu masz – sukienka się do mnie uśmiechnęła. No i jak jej nie kupić?;)
Dobrą metodą jest też próba odwlekania decyzji o zakupie. W międzyczasie warto przejść się do innego sklepu, przelogować się na inną stronę czy po prostu wziąć głęboki oddech, policzyć do dziesięciu i przypomnieć sobie, że najpierw muszę sprawdzić w domu, czy na pewno nie mam tam już takiej samej bluzki/książki/patelni. Jeśli jednak bluzka śni się po nocach (miałam tak!), to cóż – powiedziałabym: nobody is perfect. Kup. Życie to sztuka kompromisu. A może ten ciuch odmieni twoje życie i poznasz przystojnego bruneta…?;)
Staram się skupiać na pozytywnych aspektach takiego życia – jest często mniej szablonowe i wymaga kreatywnego podejścia do wielu czynności – na przykład do gotowania. Ileż potraw ostatnio zrobiłam „na winie”! Czyli z tego, co się nawinęło pod rękę, i zalegało w lodówce jako resztki, które należało jak najszybciej przetworzyć. I ku mojemu zdumieniu było naprawdę smaczne!
Może i dobrze byłoby znów uskładać sobie rezerwę finansową. Tylko zastanawiam się, z czego – i czy warto. Jednak wolę żyć na bieżąco, a nie marzyć, że za rok odłożę tyle i będę mogła sobie kupić… coś. Jeszcze nie wiadomo. Tymczasem nie pójdę na kocie warsztaty, nie zjem pizzy albo lodów i będę dzielnie chodzić w jednej spódnicy i bluzce – wciąż myśląc, że za rok… Chyba mnie nie stać na takie oczekiwanie. Zresztą, przy braku rodziny na utrzymaniu i odrobinie pomysłowości da się wiele rzeczy przeskoczyć – choć czasem człowiek jest tym skakaniem zmęczony…

To są moje patenty na oszczędzanie i (prze)życie. Może ktoś ma inne: lepsze, przyjemniejsze, prostsze – i zechce się podzielić?

5 komentarzy:

  1. Ja ostatnio stosuję poradę z książki - nie wkładaj jedzenia do ust :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ale kupujesz? Skoro kupujesz, to wydajesz pieniądze, więc nieważne, co z tym jedzeniem zrobisz... ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. Zgadzam się, że zmęczenie skakaniem na dłuższą metę jest...męczące.

    OdpowiedzUsuń
  4. Nie należę do ludzi kreatywnych, ale musze przyzać, ze potrawy "na winie" wychodzą mi całkiem, całkiem. Najfajniejszy jest ten dreszczyk niepewności co z tego wszystkiego wyjdzie :) Jesteś humanistką i tym bardziej podziwiam za podejście do finansów

    OdpowiedzUsuń