Smuteczki często biorą się znikąd. Przychodzą
i odchodzą jak zły sen… Czasem mają konkretną przyczynę, wtedy można je nazwać, zrozumieć i szybciutko się z nimi rozprawić. Gorzej, gdy zaczynam dokopywać
się do problemów egzystencjalnych w rodzaju: nikt mnie nie kocha, nikt mnie nie
rozumie… Chociaż… też mam na to patent. Po prostu idę spać. Bo takie „problemy
egzystencjalne”, a raczej ich rozkminianie, to oznaka zmęczenia. Przecież
jestem świadoma tego, jak żyję i to nie zmienia się z dnia na dzień. A kiedy
zaczyna mnie to gryźć, a ja się temu poddaję i zaczynam nad sobą rozczulać – to
i tak nic mądrego nie wymyślę.
Niekiedy jednak dopada mnie ból pod nazwą „Nie
jesteś doskonała”. I wtedy jest już trudniej.
Zaczyna się podstępnie. Przykładowo dzieje się to tak:
Budzę się rano z dobrą energią w
sobie. Czuję, że chciałabym zrobić dzisiaj coś fajnego, żeby mieć poczucie
wymiernego sukcesu, żeby móc być z siebie zadowoloną. – I to jest podstawowy
haczyk. Przecież nie muszę zasługiwać się sama sobie na swoją sympatię! – Wstaję więc, a w
głowie pełno planów. Postanawiam wreszcie zrobić to, o czym dawno marzyłam, a
co do tej pory odkładałam. Wyszukuję więc przepis na potrawę, której dawno już
chciałam się nauczyć; decyduję się zapisać na fitness – i to jeszcze tego
samego dnia pójść na zajęcia, a żeby już całkiem nie tracić czasu, to od razu
do grupy zaawansowanej („najwyżej jeden dzień będę zmęczona trochę bardziej”)
albo 6 razy w tygodniu (i najlepiej to jeszcze rano i wieczorem…); postanawiam
od dzisiaj systematycznie sprzątać całe mieszkanie „jak przed świętami” –
odsuwanie mebli, mycie okien, czyszczenie podłóg, pranie i prasowanie… Ach, i
jeszcze jak rasowa kobieta wreszcie zajmę się domowym ogródkiem, a ponieważ
mieszkam w mieście, to zagospodaruję balkon i parapety! Na pewno przy tym
wszystkim wyrobię się z terminami korekty. Przecież pracuję w domu, sama sobie
układam grafik, z pewnością więc uda mi się wszystko pogodzić.
Chyba już wiadomo, jak to się kończy…
Nic z tego nie wychodzi, a jest nawet gorzej niż zwykle. Jeśli nawet nie spalę
kuchni, to z pewnością potrawa nie będzie tak smaczna, jak zachwalają ją
wszyscy (pomijam, czy ocena jest subiektywna, czy nie). A jeśli wyjdzie nawet
znośnie, to po pierwsze, i tak oceniam się krytycznie i tracę wiarę w swoje zdolności kulinarne, po drugie –
zaproszony na degustację gość patrzy na mnie krytycznie (w moim mniemaniu –
wrogo) i traci wiarę w moje zdolności kulinarne, po trzecie – sama nie mam
ochoty tego jeść, bo jestem wykończona porządkami i fitnessem (a uczciwie – nie
mogę się ruszyć i jeszcze na zajęciach wszyscy się ze mnie śmiali. Nie pójdę
tam więcej, pocieszę się czekoladą, a przy okazji jeszcze mam świadomość, że
nie odzyskam kasy za zapłacone z góry zajęcia). O przydomowym, balkonowym
ogródku przypominam sobie, gdy dostarczają mi 20 litrów ziemi (i co ja mam z
nią zrobić? Posypać się nią?!), co uświadamia mi wreszcie, że do mojego balkonu
nie dochodzi słońce, więc tak jakby uprawa mija się z celem… I kiedy wreszcie
przychodzi wieczór, nie mogę zasnąć, bo wiem, że nie zrobiłam na jutro zlecenia…
To naturalnie trochę przejaskrawiony
rozwój wydarzeń, taki minidzień świra, ale myślę, że często zdarza się, iż sami
odbieramy sobie możliwość cieszenia się z drobiazgów, dążąc do perfekcji. Lepsze
naprawdę bywa wrogiem dobrego. Oczywiście, jeśli nie ustawimy sobie ciut wyżej
poprzeczki, to być może nie uda nam się zajść dalej – tylko pytanie, ile wynosi
to „ciut”? Czy przypadkiem nie zabijamy w sobie radości, popychani nadmierną
ambicją (lub chęcią zaspokojenia czyjejś)? Zamiast cieszyć się z poziomu „czwórkowego”,
a nawet „trójkowego” – musimy mieć zawsze „pięć”. Tyle że, gdy to „pięć” już
przychodzi, rzadko mamy siłę, by się z tego cieszyć…
Jeśli wstaję rano i mam ochotę
zrobić coś fajnego, to czemu nie? Ale nie musi to
być zaraz zdobycie Mount Everestu. Dla kogoś wejście na małą górkę może być
sukcesem – jego prywatnym, osobistym. Zresztą na takich górkach bywa się z
reguły częściej. (Tylko nie zawsze docenia). Poza tym, cóż z Mount Everestu? Kiedy
już tam się dotrze, to nagle okazuje się, że zmęczenie nie pozwala się tym
cieszyć tak, jakbyśmy chcieli, a poza tym – jesteśmy tam sami. (Albo z grupką
innych szaleńców). Super, jeśli to nam odpowiada. Ale jeśli dążymy tam, by coś
sobie lub komuś udowodnić… to właściwie, Kociu, po co? ;)
Tyle jest wokół radosnych drobiazgów.
Jeszcze dzisiaj się uśmiecham na wspomnienie tego podnoszenia Kocizmowych łapek
przy sprzątaniu. I co z tego, że może dokładnie tej podłogi nie wymyłam? Gdyby nie
było kota, może żyłabym w sterylnym pomieszczeniu, nie deptałabym ciągle po
żwirku (na trasie kuweta – kocia jadalnia). Byłoby czyściej. Ale nie miałabym tylu powodów do
uśmiechu.
:) -> bo mogłam sobie przeczytać jak co wieczór taki miły i skłaniający do przemyśleń post. dzięki!
OdpowiedzUsuńOstatnio codziennie mam dni z cyklu - jeśli nie zrobię stu rzeczy, to znaczy że się do niczego nie nadaję.
OdpowiedzUsuń@J: Jutro dalszy ciąg rozważań na ten temat. :) @Limes: Akurat jeśli chodzi o Ciebie, to jestem spokojna, że sobie z tym radzisz. Gdyby jednak coś się nie udało - call me. Kiedykolwiek zechcesz. :)
OdpowiedzUsuńNie o to chodzi, wiesz, że chodzi o to, żeby się bardziej sponiewierać, a nie żeby szukac pocieszenia ;)
UsuńOkej, poniewieraj siebie, moja oferta jest aktualna niezależnie czy potrzebujesz wytchnienia fizycznego czy psychicznego. :)
Usuń