środa, 28 maja 2014

Futro nie daje spać

Ostatni tydzień upłynął pod znakiem nieśpiącego kota. Nie wiem, z jakiego powodu, być może przyczyną były majowe upały, ale Kocio uznał, że spanie w nocy jest ewidentnie i zdecydowanie passé. Proszę uprzejmie, nie mam nic przeciwko. Tyle że przy tym uznał, że i mnie należy do tego przekonać. To już było mniej fajne. ;)


(Noce takie są upalne i futrzaki spać nie dają...)

Zabrał się do tego metodycznie. Najpierw urządzał nam pobudkę ok. czwartej nad ranem. Nie byłoby to straszne, gdybym zasypiała przynajmniej o dwudziestej drugiej. Niestety, pora pójścia spać wypadała mniej więcej koło północy – często również z powodu kota, który długo absorbował mnie sobą. Potem litościwie dawał chwilę odetchnąć, aczkolwiek – jak się później okazało – nie była to empatia, tylko po prostu on musiał się chwilę zregenerować. Jak na młodziaka przystało, zajmowało mu to kilka godzin i już bladym świtem był chętny do zabawy. Ze mną. Nie bacząc na moje niemrawe protesty. A ja początkowo bywałam faktycznie tak rozespana lub wręcz jeszcze w półśnie, że nie myślałam nawet o czynnym oporze. Raz nawet zeszłam na dywan i wzięłam patyczek z piórkami do ręki, żeby szeleścić po papierze… To mnie dopiero ocuciło. Spojrzałam na to, co robię, potem na zegar, na kota – a on siedział i patrzył na mnie z zaciekawieniem – potem znów na to, co robię… Puknęłam się w czółko, złapałam futro i wyprosiłam za drzwi, by następnie je zamknąć i wrócić do łóżka.
To wszystko jednak było przygrywką. Kocio bowiem, jak na przedstawiciela swojego gatunku przystało, ma tajny zmysł, podpowiadający mu, co zrobić w najmniej sprzyjających okolicznościach. Czyli jeśli w miesiącu potrzebuję wstać z zegarem raptem trzy razy, to on wybierze akurat te trzy noce, by szaleć. Znacie to?;) No właśnie..:) W tym miesiącu zbiegło się to z upalnymi dniami, które zawsze źle znoszę. I Kocio poszedł na całość.
Wyglądało to tak: gaszenie światła i zadysponowanie przeze mnie ciszy nocnej koło północy. Kotu zostawiałam otwarty balkon i pilnowałam, by wcześniej na pewno zjadł, a potem ogarnął kuwetę (jeśli to zostanie zaniedbane, kot ma wyjątkowo dobre argumenty, by budzić ludzia w nocy). Oczywiście jakaś wspólna zabawa, ale on wolał raczej polowanie na owady i dumanie na balkonie niż jakieś tam ganianie ze mną. Więc gasiłam światło. Po chwili, która – jak się okazywało – trwała ze dwie godziny, a więc było po drugiej, budziło mnie coś, co okazywało się jakimś bolesnym miaukiem kota łażącego po regale, stękiem zeskakującego z regału kota, odgłosem kolejnych spadających z regału przedmiotów (przy wydatnej pomocy kociej łapy…), ponownym miaukiem… Kiedy unosiłam się na łokciu, by sprawdzić, co się dzieje, zapadała na chwilę cisza. Uspokojona, kładłam się z powrotem i już, już, Morfeusz mnie utulał, gdy miauki wracały. I tak wciąż, dopóki nie wywaliłam futrzaka z pokoju. Jednak po paru godzinach – czwarta, najpóźniej piąta – budziły mnie wyrzuty sumienia (a może i skrobanie w drzwi), wraz z brakiem świeżego powietrza w zamkniętym dokładnie pokoju. Wstawałam, otwierałam drzwi. Kot natychmiast wskakiwał na łóżko, by przymilnie zamruczeć, po czym… odbijał się i ze stękiem wskakiwał na regał. By coś zrzucić…
Niby nic takiego, powie ktoś, kto nie ma kota. Czym tu się przejmować? Przecież wystarczy zignorować skrzeczące futro, wynieść do innego pomieszczenia, samej zamknąć pokój (i otworzyć okno, żeby się nie udusić) – i po problemie. Tiaa… żeby to takie proste było…;) Budzik na te parę dni przestał mi być potrzebny, a nerwowość wzrastała z każdym kolejnym dniem niewyspania. Plus i tak irytująca mnie temperatura. Nie wiedziałam przy tym, czy mam zacisnąć zęby i po prostu przeczekać, czy jednak kotu dzieje się coś, co mi sygnalizuje swoim męczącym zachowaniem.
Dopiero wczoraj udało mi się znaleźć zrozumienie na kocim forum. I wczoraj  też spłynęła na mnie podwójna, a nawet potrójna ulga. Po pierwsze, przestałam uważać, że przesadzam, a problem objawił się jako powszechnie znany w środowisku. Po drugie, zmieniła się pogoda. Po trzecie, nie muszę już wychodzić na określoną godzinę, zatem kot wreszcie dał mi spać. Ba! spał razem ze mną, bo obudziłam się z nosem w futrze. Wieczorem go naprawdę przegoniłam, laserkiem i piórkami, ale nie ufam już mu nawet wtedy, gdy słyszę jego sapanie i widzę wywalony jęzor:


I tak wiem, że za chwilę się zaktywizuje na nowo...
Znam jego możliwości regeneracyjne. I nigdy nie jestem pewna, czy po takiej zabawie, gdy ze stękiem znów włazi na zabronioną mu półkę – czy to resztki energii, czy wręcz przeciwnie, kolejna faza aktywności, na którą ja już nie mam sił. Wczoraj jednak okazało się, że akumulatorek został na tamtą chwilę rozładowany i Kocio się przez noc ładował. A teraz leży z godnością na szafce balkonowej. I pozwala mi robić, co tylko chcę.;)

Ach, jak mi wreszcie dobrze! :D

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz