Ostatni tydzień upłynął pod znakiem
nieśpiącego kota. Nie wiem, z jakiego powodu, być może przyczyną były majowe
upały, ale Kocio uznał, że spanie w nocy jest ewidentnie i zdecydowanie passé. Proszę
uprzejmie, nie mam nic przeciwko. Tyle że przy tym uznał, że i mnie należy do
tego przekonać. To już było mniej fajne. ;)
(Noce takie są upalne i futrzaki spać nie dają...)
Zabrał się do tego metodycznie. Najpierw urządzał
nam pobudkę ok. czwartej nad ranem. Nie byłoby to straszne, gdybym zasypiała przynajmniej
o dwudziestej drugiej. Niestety, pora pójścia spać wypadała mniej więcej koło
północy – często również z powodu kota, który długo absorbował mnie sobą. Potem
litościwie dawał chwilę odetchnąć, aczkolwiek – jak się później okazało – nie była
to empatia, tylko po prostu on musiał się chwilę zregenerować. Jak na młodziaka
przystało, zajmowało mu to kilka godzin i już bladym świtem był chętny do
zabawy. Ze mną. Nie bacząc na moje niemrawe protesty. A ja początkowo bywałam
faktycznie tak rozespana lub wręcz jeszcze w półśnie, że nie myślałam nawet o
czynnym oporze. Raz nawet zeszłam na dywan i wzięłam patyczek z piórkami do
ręki, żeby szeleścić po papierze… To mnie dopiero ocuciło. Spojrzałam na to, co
robię, potem na zegar, na kota – a on siedział i patrzył na mnie z
zaciekawieniem – potem znów na to, co robię… Puknęłam się w czółko, złapałam
futro i wyprosiłam za drzwi, by następnie je zamknąć i wrócić do łóżka.
To wszystko jednak było przygrywką. Kocio bowiem,
jak na przedstawiciela swojego gatunku przystało, ma tajny zmysł, podpowiadający
mu, co zrobić w najmniej sprzyjających okolicznościach. Czyli jeśli w miesiącu
potrzebuję wstać z zegarem raptem trzy razy, to on wybierze akurat te trzy
noce, by szaleć. Znacie to?;) No właśnie..:) W tym miesiącu zbiegło się to z
upalnymi dniami, które zawsze źle znoszę. I Kocio poszedł na całość.
Wyglądało to tak: gaszenie światła i
zadysponowanie przeze mnie ciszy nocnej koło północy. Kotu zostawiałam otwarty
balkon i pilnowałam, by wcześniej na pewno zjadł, a potem ogarnął kuwetę (jeśli to
zostanie zaniedbane, kot ma wyjątkowo dobre argumenty, by budzić ludzia w nocy). Oczywiście
jakaś wspólna zabawa, ale on wolał raczej polowanie na owady i dumanie na
balkonie niż jakieś tam ganianie ze mną. Więc gasiłam światło. Po chwili, która
– jak się okazywało – trwała ze dwie godziny, a więc było po drugiej, budziło
mnie coś, co okazywało się jakimś bolesnym miaukiem kota łażącego po regale, stękiem
zeskakującego z regału kota, odgłosem kolejnych spadających z regału przedmiotów
(przy wydatnej pomocy kociej łapy…), ponownym miaukiem… Kiedy unosiłam się na
łokciu, by sprawdzić, co się dzieje, zapadała na chwilę cisza. Uspokojona,
kładłam się z powrotem i już, już, Morfeusz mnie utulał, gdy miauki wracały. I tak
wciąż, dopóki nie wywaliłam futrzaka z pokoju. Jednak po paru godzinach –
czwarta, najpóźniej piąta – budziły mnie wyrzuty sumienia (a może i skrobanie w
drzwi), wraz z brakiem świeżego powietrza w zamkniętym dokładnie pokoju. Wstawałam,
otwierałam drzwi. Kot natychmiast wskakiwał na łóżko, by przymilnie zamruczeć,
po czym… odbijał się i ze stękiem wskakiwał na regał. By coś zrzucić…
Niby nic takiego, powie ktoś, kto nie ma
kota. Czym tu się przejmować? Przecież wystarczy zignorować skrzeczące futro,
wynieść do innego pomieszczenia, samej zamknąć pokój (i otworzyć okno, żeby się
nie udusić) – i po problemie. Tiaa… żeby to takie proste było…;) Budzik na te
parę dni przestał mi być potrzebny, a nerwowość wzrastała z każdym kolejnym
dniem niewyspania. Plus i tak irytująca mnie temperatura. Nie wiedziałam przy
tym, czy mam zacisnąć zęby i po prostu przeczekać, czy jednak kotu dzieje się
coś, co mi sygnalizuje swoim męczącym zachowaniem.
Dopiero wczoraj udało mi się znaleźć
zrozumienie na kocim forum. I wczoraj też spłynęła na mnie podwójna, a nawet potrójna
ulga. Po pierwsze, przestałam uważać, że przesadzam, a problem objawił się jako
powszechnie znany w środowisku. Po drugie, zmieniła się pogoda. Po trzecie, nie
muszę już wychodzić na określoną godzinę, zatem kot wreszcie dał mi spać. Ba!
spał razem ze mną, bo obudziłam się z nosem w futrze. Wieczorem go naprawdę
przegoniłam, laserkiem i piórkami, ale nie ufam już mu nawet wtedy, gdy słyszę
jego sapanie i widzę wywalony jęzor:
Znam jego możliwości regeneracyjne. I nigdy
nie jestem pewna, czy po takiej zabawie, gdy ze stękiem znów włazi na
zabronioną mu półkę – czy to resztki energii, czy wręcz przeciwnie, kolejna
faza aktywności, na którą ja już nie mam sił. Wczoraj jednak okazało się, że akumulatorek
został na tamtą chwilę rozładowany i Kocio się przez noc ładował. A teraz leży
z godnością na szafce balkonowej. I pozwala mi robić, co tylko chcę.;)
I tak wiem, że za chwilę się zaktywizuje na nowo... |
Ach, jak mi wreszcie dobrze! :D
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz