Trzeba dobrze nakręcić się głową, by
utrzymać się z małych pieniędzy. To jest możliwe, ale wszędzie czyhają pułapki.
I jeszcze więcej – pokus. Dotychczas nieźle sobie radziłam, dopiero dwa
ostatnie miesiące dały mi w kość. Pierwszy raz na rachunku pojawiały się
kilkuzłotowe resztki, na których musiałam dotrwać do końca miesiąca – na
szczęście mam jednego zleceniodawcę, który zawsze regularnie płaci. Inni,
niestety, nie przejmują się takim drobiazgami, jak fakt, że może komuś te sto
złotych w jedną lub drugą stronę uczynić jakąś różnicę. Bo może i nie uczyni,
ale to moje pieniądze i chciałabym je mieć.
Wiele osób często uważało mnie za
dusigrosza, skąpiradło, sknerę. W najlepszym wypadku – za mało spontaniczną
(ale to już była kurtuazja). Nic z tych rzeczy. Ja po prostu zawsze miałam za
mało pieniędzy, żeby bezmyślnie je wydawać na siebie i swoje przyjemności.
Jeśli już to robiłam, to zawsze próbowałam taki wydatek uzasadnić,
usprawiedliwić jakąś potencjalną korzyścią. Efekt był taki, że kiedy przyszły
trudniejsze chwile, miałam spory zapasik, który pozwolił mi przetrwać dobrych
kilka miesięcy bez pracy. Niestety, to już przeszłość. Teraz żyję praktycznie z
dnia na dzień. Jakoś sobie radzę, lepiej lub gorzej, w zależności od tego, jak
tymi środkami gospodaruję. Bo jest to możliwe, by za niewiele przeżyć. Inna
sprawa, czy jest to życie, czy wegetacja…
O jakimkolwiek zarządzaniu
pieniędzmi można mówić, gdy mamy pewność, jakim budżetem dysponujemy. To
naprawdę połowa sukcesu. Oczywiście trzeba przyjąć jakieś minimum tego dochodu,
ale w mojej sytuacji jest o tyle dobrze, że nie mam kredytu, długów, innych
finansowych zobowiązań – no i nikogo nie muszę utrzymywać. Zatem jak wygląda
mój sposób na przetrwanie?;) Podzielę się, może komuś taka wiedza się przyda.
Przede wszystkim zaczynam od
ustalenia stanu swoich finansów. Na początku roku zawsze sporządzam listę rachunków (w Excelu). Dzielę je sobie na
miesięczne, cykliczne i jednorazowe. Następnie znowu hierarchizuję je według
daty wpłat i pilności – i zgodnie z tym harmonogramem płacę lub blokuję kwotę
przeznaczoną na wpłatę. Reszta zostaje dla mnie.
Potem sobie planuję, jakie pilne
wydatki – poza opłatami – czekają mnie w konkretnym miesiącu. Może lekarz – mój
lub Kocia? Może jakaś konsultacja? Może niezbędny kurs? Albo impreza, która
również wymaga zaplanowania pewnych kosztów? Ostatnio np. musiałam zapłacić za
okulary – to był najważniejszy wydatek ekstra. Zarazem konieczny. Znowu
hierarchizuję, znowu odkładam – przelewam – blokuję.
Teraz czas na przemyślenie tego, co
pozostało. Jakieś niezbędne minimum trzeba przeznaczyć na jedzenie dla mnie i
kota. Dla mnie to wciąż najtrudniejsza do oszacowania kwota. Na szczęście dużo
gotuję sama, coraz więcej, a to jest rzeczywiście tańsze. Niemniej oszczędzanie
polega czasem na tym, że raz na jakiś czas warto skorzystać z promocji, kupić
czegoś więcej i dzięki temu zapłacić trochę mniej – ale tu niestety konieczne
są środki. Nieraz kalkuluję, czy nie opłaci mi się nawet pożyczyć, jeśli wiem,
że teraz będzie taniej, a pieniądze znajdą się na koncie dopiero za kilka dni.
To jednak ostateczność, stosowana tylko i wyłącznie wtedy, gdy jestem pewna
własnej wypłacalności. Nie chcę budować sobie opinii nierzetelnego dłużnika.
Taką mam ambicję, po prostu.
Na jedzeniu dla siebie można naprawdę
sporo przyoszczędzić, jeśli gotuje się samemu. Trzeba jednak – nieco
paradoksalnie – uważać, żeby nie przytyć. Na początku samodzielnego kucharzenia
kusiła mnie mocno kuchnia włoska, a zwłaszcza makarony. Niedrogie, łatwe do
przyrządzenia, a sycące. Niestety, także tuczące. Ale cóż, najwyżej więcej
pobiegam albo potraktuję zapas tłuszczyku jako właśnie zapas na trudniejsze
dni. :P Nie oszczędzam natomiast na jedzeniu dla kota. Bo kupując tańsze
jedzenie, a więc teoretycznie – oszczędzając, narażam siebie na wydatki, gdy
organizm futrzaka nie wytrzyma braku wartościowych składników. To samo z
profilaktyką. Wolę płacić za bilanse i kontrole niż potem leczyć słodziaka.
(Skupiam się na aspekcie finansowym, choć oczywiście nie kalkuluję tego tak
chłodno, ale teraz przedmiotem wpisu jest po prostu kasa i ekonomiczne nią zarządzanie).
Warto zastanowić się, z jakich
wydatków można zrezygnować. Ja niestety nie wiem, czy zostało mi jeszcze coś do
zlikwidowania – mam sztywny rachunek telefoniczny i prawie niemożliwe jest go
przekroczyć, sprzedałam samochód, ograniczyłam picie kawy, nie mam nałogów i
nawet czekolada już nie kusi…
No dobrze, ale takie życie,
polegające na płaceniu rachunków, kombinowaniu jedzenia i ogólnie – liczenia
się z każdym groszem, to przecież nie życie, powie wielu. A gdzie kultura?
Rozrywki? Ba, ubranie!? No właśnie, gdzie? Cóż, w sumie wiele z tych rzeczy też
się da za niewielką kwotę zrobić. Do teatru nie trzeba chodzić raz w miesiącu,
ale raz na kilka miesięcy – i można iść na z reguły sporo tańsze wejściówki,
zamiast drogie miejscówki. Jest poza tym dobry teatr telewizji. Książki można
wypożyczać, zamiast kupować – albo wciągać na listę prezentów, którymi obdarzy
nas ktoś bogatszy.;) Z ciuchami trochę gorzej, ale trzeba pamiętać jedną ważną
rzecz: jeśli ma się mało pieniędzy, nie kupuje się rzeczy tanich! Buty, kurtki
– muszą być wysokiej jakości, jeśli nie stać nas na to, by kupować je co pół
roku. Reszta ubrań – cóż, nie ma pracy, nie chodzi się między ludzi, można więc
ubierać się taniej w szmateksach. Jakoś będzie. Podobnie można uzasadnić rezygnację
z usług fryzjerskich czy kosmetycznych… To przecież fanaberie…
Oczywiście nie żyję na co dzień z
ołówkiem w ręku i kalkulatorem w głowie. Nawet bym nie umiała. Czasem potrzebna
jest odrobina szaleństwa, polegająca na tym, że idzie się zjeść coś na mieście,
nie oglądając się na koszty, albo kupuje wymarzoną książkę. Lub zabawkę dla
Kocia – ten błysk radości w jego oku i kwik z głębi trzewi wynagradza wiele.;)
Warto jednak starać się kontrolować
spontaniczne odruchy. Bo o ile przekroczenie raz na jakiś czas listy zakupowej
(wprawdzie nigdy jej nie robię, a jeśli jakimś cudem się uda – to zapominam
wziąć ze sobą…) i kupienie dodatkowo ciastka czy lodów nie zaważy znacząco na
całym budżecie, to już nieplanowane kupienie piątej bluzki czy trzeciej książki
– znacznie go nadszarpnie. Pokus jest wiele i trzeba by niekiedy być cyborgiem,
by nie dać się im zwieźć. A jeszcze zakupy w internecie, które są takie łatwe i
na wyciągnięcie ręki… Nie ma na to mocnych. Można jednak próbować: w
ostateczności zwrócić kupioną bluzkę czy książkę, ale lepiej zapobiegać.
Przede wszystkim zalecam uważać na
płacenie kartą. Dużo trudniej wtedy się kontrolować. Jeśli natomiast mamy w portfelu
konkretną kwotę, przygotowaną powiedzmy raz na tydzień, to wtedy łatwiej
zaobserwować, na co wydajemy i dlaczego nam brakuje. Jeśli natomiast wychodzimy
„tak tylko pochodzić po sklepach”, to zalecam zostawienie karty w domu. Naprawdę.
Wiele razy miałam tak, że weszłam sobie „tylko pooglądać”, a tu masz – sukienka
się do mnie uśmiechnęła. No i jak jej nie kupić?;)
Dobrą metodą jest też próba
odwlekania decyzji o zakupie. W międzyczasie warto przejść się do innego
sklepu, przelogować się na inną stronę czy po prostu wziąć głęboki oddech,
policzyć do dziesięciu i przypomnieć sobie, że najpierw muszę sprawdzić w domu,
czy na pewno nie mam tam już takiej samej bluzki/książki/patelni. Jeśli jednak
bluzka śni się po nocach (miałam tak!), to cóż – powiedziałabym: nobody is
perfect. Kup. Życie to sztuka kompromisu. A może ten ciuch odmieni twoje życie
i poznasz przystojnego bruneta…?;)
Staram się skupiać na pozytywnych
aspektach takiego życia – jest często mniej szablonowe i wymaga kreatywnego
podejścia do wielu czynności – na przykład do gotowania. Ileż potraw ostatnio
zrobiłam „na winie”! Czyli z tego, co się nawinęło pod rękę, i zalegało w
lodówce jako resztki, które należało jak najszybciej przetworzyć. I ku mojemu
zdumieniu było naprawdę smaczne!
Może i dobrze byłoby znów uskładać
sobie rezerwę finansową. Tylko zastanawiam się, z czego – i czy warto. Jednak
wolę żyć na bieżąco, a nie marzyć, że za rok odłożę tyle i będę mogła sobie
kupić… coś. Jeszcze nie wiadomo. Tymczasem nie pójdę na kocie warsztaty, nie
zjem pizzy albo lodów i będę dzielnie chodzić w jednej spódnicy i bluzce –
wciąż myśląc, że za rok… Chyba mnie nie stać na takie oczekiwanie. Zresztą,
przy braku rodziny na utrzymaniu i odrobinie pomysłowości da się wiele rzeczy
przeskoczyć – choć czasem człowiek jest tym skakaniem zmęczony…
To są moje patenty na oszczędzanie i
(prze)życie. Może ktoś ma inne: lepsze, przyjemniejsze, prostsze – i zechce się podzielić?
Ja ostatnio stosuję poradę z książki - nie wkładaj jedzenia do ust :)
OdpowiedzUsuńAle kupujesz? Skoro kupujesz, to wydajesz pieniądze, więc nieważne, co z tym jedzeniem zrobisz... ;)
OdpowiedzUsuńTylko to, co jem ;)
UsuńZgadzam się, że zmęczenie skakaniem na dłuższą metę jest...męczące.
OdpowiedzUsuńNie należę do ludzi kreatywnych, ale musze przyzać, ze potrawy "na winie" wychodzą mi całkiem, całkiem. Najfajniejszy jest ten dreszczyk niepewności co z tego wszystkiego wyjdzie :) Jesteś humanistką i tym bardziej podziwiam za podejście do finansów
OdpowiedzUsuń