Od wczoraj jestem trochę… zdenerwowana. Bo nie wypłacono mi w terminie należnych pieniędzy i nie wiem, kiedy to nastąpi.
Nie chcę, żeby ktoś uważał mnie za materialistkę, ale za pieniądze się – jak do tej pory – żyje. Zatem nie ma co sobie mydlić oczu, że są ważniejsze rzeczy i powinno się wznosić ponad wstrętną mamonę. Zgadzam się, że powinna być ona środkiem do wielu celów, nie celem samym w sobie. Jednak bardzo trudno koncentrować mi się na strawie duchowej, gdy ta zwykła, codzienna, musi być za każdym razem szczegółowo przemyśliwana, by nie odbiło się to na zdrowiu.
Bezrobocie w kapitalizmie to w sumie nic zaskakującego. Państwo nie ma obowiązku gwarantować posad i części ludzi to odpowiada. Nie wnikam w te upodobania, bo nie stykam się z takimi osobami. Natomiast znam coraz więcej freelancerów, którzy cenią wolność pracy poza etatem, i sama powoli wchodzę do tej grupy. Na razie jedną nogą. Jedną zarazem wychodząc z grona stricte bezrobotnych. Nie muszę już bowiem dramatyzować nad swoją sytuacją zawodową. Powoli się ona prostuje, jakieś zlecenia się pojawiają, zaczynam wyrabiać sobie – choć z mozołem, ale nikt nie obiecywał, że będzie łatwo – nazwisko i znajomości w swojej branży. Niestety, za ilością propozycji potencjalnych zleceń często nie stoją pieniądze. I tu właśnie zaczyna się mój – nazwijmy to elegancko – nerw.
Mówi się, że obecnie mamy rynek pracodawcy. Oznacza to, że pracobiorca musi poddać się pewnym, często mniej atrakcyjnym dla niego warunkom, jak rodzaj umowy czy kwota wynagrodzenia. I ludzie się godzą na więcej rzeczy, niż może by chcieli – bo muszą zarobić. A zdecydowana większość jednak uważa, że czasem lepiej zarobić mniej, ale w ogóle coś zarobić. Jaki jest tego efekt? Otóż pracodawcy zaczynają obniżać kwoty świadczeń – ale nie obniżają wymagań. Czasem nawet je podwyższają. Dlaczego? Bo zawsze przyjdzie ktoś, kto na takie warunki się zgodzi. Że czasem idzie za to osłabienie jakości? Cóż, w takim razie tego się zwolni, a znajdzie kogoś, kto poprawi – za pół ceny albo w ramach stażu…
I znów nie to jest jeszcze dla mnie najgorsze. Nie mogę zgodzić się na to, że mimo śmieciowych warunków – umowy i wynagrodzenia, a też niekiedy specyficznie rozumianego komfortu pracy – dający pracę domaga się za to niewolniczego poddaństwa. Ja rozumiem to tak: ktoś daje mi możliwość zarabiać, więc owszem, fajnie – ale pieniądze dostaję nie od instytucji charytatywnej, a od człowieka, dla którego coś wykonuję. Dzięki mojej pracy, za którą mi płaci, on ma zysk. Więc jesteśmy kwita. Nie czuję potrzeby zachowywania się w sposób uniżony i wiernopoddańczy. Moim zdaniem wystarczy zwykła kultura. Nie rozumiem oczekiwania, że będę bez słowa znosić wielkopańskie fanaberie „szefa” – bo to żaden szef, tylko zleceniodawca. W pracy etatowej też nie rozumiem obowiązku służbowego, polegającego na wazeliniarstwie. Jesteśmy dorosłymi ludźmi, każdemu należy się szacunek, niezależnie od tego, co robi. Natomiast jeśli ktoś próbuje się poczuć ważny za pomocą tego, że zatrudnia na umowę zlecenie, a potem każe de facto żyć w rytmie dnia etatowego ósma szesnasta – niezależnie, czy jest co robić, czy nie ma – to jak dla mnie mija się z celem. Nie jest wcale ważniejszy, chyba że liczy się tylko ranking wśród podobnych jemu bufonów.
Znoszenie takich zachowań to jedno. Można je pominąć milczeniem, najwyżej raz na jakiś czas gdzieś sobie ulżyć – wpisem czy rozmową przez telefon albo na fitnessie. Drugim przykrym aspektem jest niestety sprawa pieniędzy, a dokładniej ich wypłacania... Rzadko, ale zdarzało mi się, że trafiałam na nieuczciwych zleceniodawców. Tylko jeden po prostu nie zapłacił mi za wykonane zlecenie – kwota powyżej dwóch tysięcy. Mój błąd być może, że dopuściłam do wzięcia zlecenia bez zakończonej procedury formalnej, ale była to dotychczas zaufana instytucja. Zresztą – mój błąd, ale wciąż ich oszustwo. Częściej jednak zdarza się, że zleceniodawcy nie dotrzymują terminów płatności i odwlekają je najdłużej, jak tylko się da. Jeśli ktoś żyje z małych pieniędzy, to dla niego ma to duże znaczenie… Pół biedy, jeśli ktoś mnie na czas poinformował, że z takich czy innych powodów płatność się opóźni. Ale zdarzało mi się, że na konto umowy pożyczałam na krótko pieniądze (niepłacenie rachunków w terminie to zbyt kosztowny luksus), bo wiedziałam, kiedy i z czego je oddam. I co potem miałam zrobić? Jestem osobą przyzwoitą, pożyczałam najczęściej (jeśli już musiałam) od bliskich osób, znających moją sytuację. Ale co z tego? Mnie było wstyd, choć nie ja powinnam go czuć.
Potrafię gospodarować pieniędzmi, nawet jeśli mam ich mało (niedługo zresztą będzie o tym wpis). Nie rozumiem jednak, dlaczego jeszcze o te grosze muszę się upominać. To nie są prezenty, tylko wynagrodzenie za moją pracę. Czy w takim razie lepiej będzie, jak stanę i wyciągnę rękę? Albo poszukam sponsora? Najgorsze, że nie potrafiłabym ani jednego, ani drugiego. Zostało mi uczciwie żyć i liczyć na taką zapłatę. Jeśli możliwe, jeszcze na tym świecie... ;)
Wiesz, co mnie wpienia w tych opóźnieniach płatności? To, że podatek (VAT, PIT) muszę odprowadzić do 20 i 25 dnia następnego miesiąca - niezależnie od tego, czy klient zapłacił. To najgorsza kwestia związana z freelancingiem, czy raczej z posiadaniem własnej firmy (bo w sumie możesz być freelancerem i działać na umowach pisanych przez klientów - tylko że jaki klient chciałby się z tym babrać?).
OdpowiedzUsuń