piątek, 16 maja 2014

Coś nowego

Od jakiegoś czasu marzą mi się eleganckie pantofle. Takie klasyczne czółenka, na klasycznym obcasiku, oczywiście czarne, bo – nie wiedzieć czemu – nie potrafię nosić butów w innym kolorze. Jak muszę, to naturalnie zakładam, ale jeśli tylko mam wybór, to biorę czarne i już. Wiąże się to pewnie z tym, że lubię ubierać się dwukolorowo. Najprościej więc komponować z czarnym – wtedy wszystko pasuje. Ewentualnie przełamać kolorystykę apaszką w kolorze zdecydowanie innym – nie umiem jednak do tego celu wykorzystać butów.
Chodzę więc za tymi czółenkami i wciąż nie mogę ich kupić. Zadumałam się nad tym ostatnio, bo w końcu nie jest to aż takie skomplikowane. Inaczej – nie powinno być. W czym więc leży trudność? Najbardziej prozaiczną przyczyną jest wciąż brak pieniędzy. Chciałabym, aby były to buty dobrej jakości, które – jako że wierzę, iż nie mam akromegalii i stopa mi już nie urośnie – posłużą mi długo. A że to mają być buty nie na co dzień, to tym bardziej zależy mi, żeby od razu były wygodne, nie obcierały zanadto (a najlepiej wcale), miały wygodny obcas… Wiecie, o co chodzi. To wszystko jest możliwe, gdy kupuje się obuwie z wyższej półki. Oczywiście, wydatek nie jest aż tak kosmiczny i już wielokrotnie szłam zdecydowana kupić odpowiednią parę (o ile znajdę swój rozmiar), ale zazwyczaj w ostatniej chwili szukałam pretekstu, by zakup odłożyć na jeszcze kiedy indziej. Wydatek jednorazowy, ale miałam jednak świadomość, że… na razie zbędny. Nie mam po prostu potrzeby, by takie buty mieć. Rzadko bywają teraz w moim życiu sytuacje, gdy mam okazję i/lub konieczność zaprezentować się elegancko. Zazwyczaj ubieram się raczej praktycznie, wygodnie, a nie – elegancko. Nie będę przecież leciała na zakupy w pantofelkach. Ani to sensowne, ani wygodne.
Co więcej, zauważyłam, że mam w szafie dwie pary bardzo wytwornego obuwia. Faktycznie, był taki moment w moim życiu, że próbowałam stać się pięknym kobiecym łabędziem. W tym celu m.in. próbowałam wzbogacić swoją garderobę o rzeczy, jakie kobieta absolutnie powinna mieć – czyli m.in. właśnie eleganckie pantofle. Nic, że nie jestem zwyczajna chodzić w takich obcasach, myślałam, na pewno się nauczę. W końcu tyle kobiet chodzi, a co to ja, gorsza? Zresztą, zawsze lubiłam obcasy, tyle że nie za wysokie. Ot, pięć centymetrów mi wystarczało. Uznałam więc, że nie odczuję trzech centymetrów więcej.
Odczułam, i to bardzo. Skończyło się tak, że podczas drugiego w nich wyjścia pobiegłam do pierwszego obuwniczego, jaki napotkałam na swojej drodze, i kupiłam pierwsze dobre płaskie balerinki, które do dzisiaj są moimi ulubionymi. J A pantofle do dzisiaj poniewierają się na dnie szafy.
Bo niestety tak się dzieje, gdy na siłę próbujemy dopasować się do czegoś, co nam nie odpowiada. Pewnie, że warto próbować nowości, bo nigdy nie wiadomo, czy nie odkryjemy czegoś fascynującego, co idealnie uzupełni nasze życie. Czasem jednak eksperyment się nie udaje – jak ten z moimi butami. I co, miałam chodzić w nich na siłę, krzywiąc stopy i kręgosłup, bo wydałam pieniądze? Bez sensu. Trudno, może forsa została zmarnowana, ale przynajmniej sprawdziłam marzenie i wiem, że już nie kupię nigdy takich butów. Tak naprawdę więc zaoszczędziłam sobie rozterek za każdym razem, gdy mijam sklepy z butami i widzę stosy pantofli – nie dla mnie.
Kiedy w życiu próbujemy czegoś nowego, czasem jest to fajne, ale czasem nam nie pasuje. Nie jest w naszym stylu. Dotyczy to rzeczy, ale i ludzi. Bywa. Nie ma sensu zmieniać się na siłę, bo rzadko wychodzi to na dobre. Z reguły czynimy sobie krzywdę, bo – ponieważ nie jest to nasza natura – wciąż czujemy pewien przymus, dyskomfort, a zarazem lęk, że coś nam nie wyjdzie. I zamiast spodziewanej przyjemności, pogłębia się nasza frustracja.
Jeszcze pół biedy, gdy sami próbujemy wtłoczyć się w jakieś ramy, bo tego po prostu chcemy. Gorzej, gdy próbujemy stać się inni dla kogoś. Z różnych przyczyn, najczęściej – bo kochamy. A tamta osoba kochałaby mnie bardziej, gdybym nosiła szpilki. Albo mówiła przez sen co noc w innym języku. Lub każdego wieczoru miała włosy w innym kolorze. Co jednak, jeśli kręgosłup odmawia mi posłuszeństwa, jestem antytalentem językowym, a na farbę mam uczulenie? Mam się zmuszać, by ktoś mnie za to pokochał? Chyba warto się wtedy zastanowić nad jakością takiego „uczucia”…

Czasem takie zmienianie kogoś bliskiego nie wynika ze złej woli – przynajmniej świadomie. Często mówi się, że „to dla twojego dobra”. Jeśli jednak przyjrzeć się temu bliżej, okazuje się, że pobudki są zdecydowanie bardziej egoistyczne, niż dana osoba miałaby odwagę się przyznać. Niekiedy to są proste przeniesienia własnych kompleksów – potem można patrzeć na partnera i myśleć, że on też tego nie umie… Ale chyba nie o to chodzi w byciu razem dorosłych ludzi?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz