Od jakiegoś czasu marzą mi się
eleganckie pantofle. Takie klasyczne czółenka, na klasycznym obcasiku,
oczywiście czarne, bo – nie wiedzieć czemu – nie potrafię nosić butów w innym
kolorze. Jak muszę, to naturalnie zakładam, ale jeśli tylko mam wybór, to biorę
czarne i już. Wiąże się to pewnie z tym, że lubię ubierać się dwukolorowo. Najprościej
więc komponować z czarnym – wtedy wszystko pasuje. Ewentualnie przełamać
kolorystykę apaszką w kolorze zdecydowanie innym – nie umiem jednak do tego
celu wykorzystać butów.
Chodzę więc za tymi czółenkami i wciąż
nie mogę ich kupić. Zadumałam się nad tym ostatnio, bo w końcu nie jest to aż
takie skomplikowane. Inaczej – nie powinno być. W czym więc leży trudność? Najbardziej
prozaiczną przyczyną jest wciąż brak pieniędzy. Chciałabym, aby były to buty
dobrej jakości, które – jako że wierzę, iż nie mam akromegalii i stopa mi już nie
urośnie – posłużą mi długo. A że to mają być buty nie na co dzień, to tym
bardziej zależy mi, żeby od razu były wygodne, nie obcierały zanadto (a
najlepiej wcale), miały wygodny obcas… Wiecie, o co chodzi. To wszystko jest możliwe,
gdy kupuje się obuwie z wyższej półki. Oczywiście, wydatek nie jest aż tak kosmiczny
i już wielokrotnie szłam zdecydowana kupić odpowiednią parę (o ile znajdę swój
rozmiar), ale zazwyczaj w ostatniej chwili szukałam pretekstu, by zakup odłożyć
na jeszcze kiedy indziej. Wydatek jednorazowy, ale miałam jednak świadomość, że…
na razie zbędny. Nie mam po prostu potrzeby, by takie buty mieć. Rzadko bywają
teraz w moim życiu sytuacje, gdy mam okazję i/lub konieczność zaprezentować się
elegancko. Zazwyczaj ubieram się raczej praktycznie, wygodnie, a nie –
elegancko. Nie będę przecież leciała na zakupy w pantofelkach. Ani to sensowne,
ani wygodne.
Co więcej, zauważyłam, że mam w szafie
dwie pary bardzo wytwornego obuwia. Faktycznie, był taki moment w moim życiu,
że próbowałam stać się pięknym kobiecym łabędziem. W tym celu m.in. próbowałam
wzbogacić swoją garderobę o rzeczy, jakie kobieta absolutnie powinna mieć –
czyli m.in. właśnie eleganckie pantofle. Nic, że nie jestem zwyczajna chodzić w
takich obcasach, myślałam, na pewno się nauczę. W końcu tyle kobiet chodzi, a
co to ja, gorsza? Zresztą, zawsze lubiłam obcasy, tyle że nie za wysokie. Ot, pięć
centymetrów mi wystarczało. Uznałam więc, że nie odczuję trzech centymetrów
więcej.
Odczułam, i to bardzo. Skończyło się
tak, że podczas drugiego w nich wyjścia pobiegłam do pierwszego obuwniczego,
jaki napotkałam na swojej drodze, i kupiłam pierwsze dobre płaskie balerinki,
które do dzisiaj są moimi ulubionymi. J A pantofle do
dzisiaj poniewierają się na dnie szafy.
Bo niestety tak się dzieje, gdy na siłę
próbujemy dopasować się do czegoś, co nam nie odpowiada. Pewnie, że warto
próbować nowości, bo nigdy nie wiadomo, czy nie odkryjemy czegoś fascynującego,
co idealnie uzupełni nasze życie. Czasem jednak eksperyment się nie udaje – jak
ten z moimi butami. I co, miałam chodzić w nich na siłę, krzywiąc stopy i
kręgosłup, bo wydałam pieniądze? Bez sensu. Trudno, może forsa została
zmarnowana, ale przynajmniej sprawdziłam marzenie i wiem, że już nie kupię nigdy
takich butów. Tak naprawdę więc zaoszczędziłam sobie rozterek za każdym razem,
gdy mijam sklepy z butami i widzę stosy pantofli – nie dla mnie.
Kiedy w życiu próbujemy czegoś nowego,
czasem jest to fajne, ale czasem nam nie pasuje. Nie jest w naszym stylu. Dotyczy
to rzeczy, ale i ludzi. Bywa. Nie ma sensu zmieniać się na siłę, bo rzadko
wychodzi to na dobre. Z reguły czynimy sobie krzywdę, bo – ponieważ nie jest to
nasza natura – wciąż czujemy pewien przymus, dyskomfort, a zarazem lęk, że coś nam
nie wyjdzie. I zamiast spodziewanej przyjemności, pogłębia się nasza
frustracja.
Jeszcze pół biedy, gdy sami próbujemy
wtłoczyć się w jakieś ramy, bo tego po prostu chcemy. Gorzej, gdy próbujemy
stać się inni dla kogoś. Z różnych przyczyn, najczęściej – bo kochamy. A tamta
osoba kochałaby mnie bardziej, gdybym nosiła szpilki. Albo mówiła przez sen co
noc w innym języku. Lub każdego wieczoru miała włosy w innym kolorze. Co jednak,
jeśli kręgosłup odmawia mi posłuszeństwa, jestem antytalentem językowym, a na
farbę mam uczulenie? Mam się zmuszać, by ktoś mnie za to pokochał? Chyba warto się
wtedy zastanowić nad jakością takiego „uczucia”…
Czasem takie zmienianie kogoś bliskiego
nie wynika ze złej woli – przynajmniej świadomie. Często mówi się, że „to dla
twojego dobra”. Jeśli jednak przyjrzeć się temu bliżej, okazuje się, że pobudki
są zdecydowanie bardziej egoistyczne, niż dana osoba miałaby odwagę się przyznać.
Niekiedy to są proste przeniesienia własnych kompleksów – potem można patrzeć
na partnera i myśleć, że on też tego nie umie… Ale chyba nie o to chodzi w
byciu razem dorosłych ludzi?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz