sobota, 10 maja 2014

Korekcja

Zmiana zawodu z nauczyciela na redaktora wyszła mi zdecydowanie na dobre. Przede wszystkim pozostałam w tej samej tematyce. Nie miałam więc uczucia, że pięć lat studiów – w tym przypadku polonistycznych – całkiem się zmarnowało. Owszem, może niepotrzebnie poświęcałam czas i nerwy na specjalizację nauczycielską… Z drugiej strony, kierunek studiów wybrałam właśnie po to, by móc spełnić swoje marzenie i zostać nauczycielką. Wyszło inaczej, ale przynajmniej mogłam swoje pragnienie zrealizować i przekonać się – chyba wtedy po raz pierwszy – że marzenia często przegrywają z rzeczywistością. Mimo to warto je realizować. (Drugi raz przekonałam się o tym przy Misiu, ale obu sytuacji nie żałuję). Dodatkowym smaczkiem w mojej pamięci jest wciąż wspomnienie o momencie wyboru owej specjalizacji. Na drugim roku studiów, kiedy podejmowało się taką decyzję, na tablicy pojawiło się ogłoszenie, że studenci proszeni są o zgłoszenie, jaką specjalizację zawodową wybrali. Plus informacja, że do wyboru jest tylko nauczycielska… ;)

Te czasy już jednak za mną. Teraz sensem mojego zawodowego życia jest redakcja i/lub korekta. Na początku w tej pracy najwięcej radości dawał mi fakt, że już nie muszę użerać się z rodzicami uczniów. Najgorszy, najkłótliwszy autor jawił mi się jako ideał, bo był dorosły i sam załatwiał swoje sprawy. Co więcej, gdyby powiedział coś niemiłego, mogłabym mu odpowiedzieć – bez strachu, że zostanę wezwana do kuratorium, a rodzice założą sprawę o znieważenie dziecka i spowodowanie u niego traumy psychicznej.
Od samego początku jasne dla mnie było, że z pewnością nowy zawód ma swoją specyfikę, którą stopniowo muszę poznawać. Nie sądziłam jednak, że najtrudniejsze okaże się przyswojenie… nazwy zawodu. Szczerze, nie przywiązuję specjalnej wagi, jeśli ktoś zapyta mnie o jakiś aspekt pracy korektorki. Zresztą, choć wiadomo, że zakres obowiązków redakcji jest większy niż korekty, to jednak jakoś się one przenikają i uzupełniają. Powiedzmy, że na redaktorze spoczywa większa odpowiedzialność za jakość tekstu. Niemniej wielu osobom spoza branży praca nad tekstem – redaktora czy korektora – kojarzy się i tak jedynie z poprawianiem interpunkcji i literówek. To byłoby super, ale jednak zakres zadań jest szerszy. Z drugiej strony, nie zawsze chce mi się wyjaśniać te wszystkie niuanse, bo absolutnie wystarczy mi, że ja wiem, co mam zrobić. (O ile rzeczywiście wiem, bo niestety czasem też się gubię :P).
I wcale nie uważam, że muszę pompować swój prestiż, tłumacząc, ileż to skomplikowanych czynności muszę dokonać, by tekst miał „ręce i nogi”. A jeśli ktoś uważa, że każdy by mógł to robić… No to niech robi. I wtedy się przekona, na ile pytań musi sobie każdego dnia odpowiadać pracujący nad tekstem redaktor bądź korektor. Ile dylematów językowych rozstrzygać, ile razy zgadywać intencje autora – i ile razy czytać dany tekst, by na pewno niczego nie przeoczyć. W tym wszystkim zaś przykre jest to, że końcowy efekt ocenia się często przez pryzmat niewychwyconych usterek. I chociaż udało mi się poprawić wiele kalk językowych, znaleźć błędny frazeologizm i szereg innych drobiazgów, to i tak pamiętane jest, że nie zauważyłam „l” zamiast „ł”. Cóż jednak robić, taka praca…
W wydawnictwach szybko nauczyłam się też, że dobra współpraca między poszczególnymi działami na kolejnych etapach procesu wydawniczego znacznie ułatwia życie. Oczywiście, każdy ma swoją specjalizację i grafik nie powinien kwestionować składni, a ja – sposobu kadrowania zdjęć. Niemniej super, jeśli składającemu tekst nie będzie obojętne, czy wlewa „KÓRA” czy „KURA”, a korektorowi wolno spytać, czy to zdanie ma sens. To ułatwia pracę i służy wspólnemu dobru. Dlatego też, niestety, ale coraz trudniej mi pracować tylko zdalnie. Za to gdy jestem w biurze i mam obok autorów i grafika, to zaraz wszystko idzie sprawniej. Szybciej nanosi się poprawki, podmianki tekstów i korekt idą na bieżąco, dzięki czemu zmniejsza się ryzyko, że do oficjalnej wersji pójdą teksty niepoprawione. A w końcu wszystkim, którzy nad danym wydawnictwem pracują, zależy, by wszystko było w porządku.

Zdarza się jednak i tak, że trafia się tekst napisany językiem nietuzinkowym. Nie – że błędnym, ale np. specjalistycznym. Lub, jeśli mamy do czynienia z beletrystyką, po prostu oryginalnym stylem. Czasem autor ma swoje wymagania, jak np. (co nie jest tajemnicą) Beata Pawlikowska, która nie życzy sobie – i zaznacza to w każdej swojej książce – aby korekta czy redakcja poprawiała jej interpunkcję. Zdarzyło mi się akurat kiedyś dostać taką książkę do korekty. Na początku było to dla mnie trudne. Ręka mi drżała, by dostawić lub usunąć przecinek… ale nie. Nie wolno, to nie wolno.
Tym łatwiej było mi się z tym pogodzić, że ogólnie jestem zdania, iż autorem książki jest ten, kto ją napisał. Redaktor i korektor mają za zadanie jedynie wyeliminować błędy oraz poprawić usterki. Ewentualnie – zasugerować zmiany, które udoskonalą książkę. Niestety, często spotykało się to z krytyką pracodawców – na zasadzie: za mało pani pozmieniała. (Czyli: nie napracowała się pani...). Jeszcze mogę pojąć, że czasem teksty w zbiorówce muszą prezentować określony styl, np. naukowy. Mimo to, nawet w takim tekście, każdy autor ma ambicję się wyróżnić – nie tylko treścią, ale i sposobem jej przedstawienia. Czasem nawet pytałam się, czy celowo modyfikował frazeologizm, bo np. chciał coś wyakcentować za pomocą zmiany leksykalnej. Najczęściej nie chciał. ;) Z reguły jednak czuł się dowartościowany przypisaniem mu takiej intencji. Generalnie autorzy lubili (i chyba nadal lubią) to, że nie poprawiam ich tekstów a priori, tylko pozwalam na pewną swobodę stylu i dyskutuję, jeśli moim zdaniem przekracza ona słownikowe normy. Miałam kiedyś przyjemność zająć się książką pani Ireny Landau. Autorka osobiście powiedziała mi (a szkoda, że nie mam tego na piśmie…), że jestem dobrym redaktorem. Bo nie piszę za autora. Wydawało mi się to oczywiste, ale to był zaledwie trzeci rok mojej pracy w tym zawodzie, a pierwszy rok miałam do czynienia z tekstami innymi niż specjalistyczne wydawnictwa wojskowe.

Wszystko to przypomniało mi się niedawno, bo… sama przecież zaczęłam pisać. I o ile tu, na blogu, nikt mi się nie wtrąca (czasem tylko dostanę jakąś info o literówce, ale rzadko :P), to ostatnio odesłano mi sprawdzoną przez korektę moją recenzję, pisaną dla „Creatio Fantastica” (wspominam o niej TUTAJ). Ku mojemu zdziwieniu, poprawki dotyczyły głównie interpunkcji. W zasadzie – zlikwidowano mi wielokropki, którymi czasem lubię kończyć akapity. Przejęłam się tym troszkę, bo wiadomo, własny tekst to trochę jak dziecko (a tu nagle ktoś je modyfikuje), ale ponieważ wychodzę z założenia, że na własnych błędach człowiek uczy się najlepiej, postanowiłam to zapamiętać, by w późniejszej pracy własnej tego już nie popełniać. Tylko – tak szczerze – nie rozumiałam, co z tymi wielokropkami jest nie tak. Najprościej zapytać, więc to zrobiłam. Odpowiedź była szybka: „Zdaniem Pratchetta ludzie z zaburzeniami osobowości używają dużo wielokropków”.
Nawet osoby zaburzone mają prawo pisać. ;) A bardziej serio: to nie jest argumentacja. Poza tym korekta i redakcja nie mogą zmieniać czegoś tylko dlatego, że wolą przecinki zamiast półpauzy albo nie lubią jakiejś formy językowej czy interpunkcyjnej. W takiej sytuacji wolno im jedynie zasugerować zmiany, jeśli sądzą, że dzięki nim tekst zyska na jakości. Poprawiać z góry można jedynie ewidentne błędy. (I nawet wtedy autor może się nie zgodzić. Miałam taki przypadek, że autorka nie zgodziła się na odmianę nazwiska węgierskiego zgodnie z fleksją węgierską. Musiałam się zgodzić na rekomendowany przez nią wzorzec angielski, choć wszystko we mnie krzyczało: nieee!). Co do autorytetów zaś, to dla mnie Pratchett nim nie jest. Dla innych nie jest nim Mirosław Bańko z poradni językowej PWN, więc chyba nie jestem aż taka najgorsza…
Piszę o tym nie dlatego, że mam żal o poprawkę. Nie, nie. Wielokrotnie, odkąd pracuję, spotykałam redaktorów z ambicjami. Moim zdaniem – za wysokimi. Ta konkretna sytuacja zmotywowała mnie więc do tego, by wreszcie przedstawić mój punkt widzenia na ten konkretny zawód. Kolejny, który mam okazję poznać z obu stron. To bardzo wzbogaca i pomaga się doskonalić, a zyskują na tym przecież wszyscy.

Praca nad książką jest ciekawa, ale żmudna i czasochłonna, i naprawdę nie można jej porównywać ze sprawdzaniem wypracowań w szkole. (Bo wypracowanie niestety trzeba po sprawdzeniu ocenić – a później z tej oceny tłumaczyć się przed zdenerwowanym, i to bynajmniej nie na własne dziecko, rodzicem). Ale ani przez moment nie żałuję, że tym się zajęłam. W ostatecznym rachunku przyczyniam się przecież do udoskonalenia sztuki, tym samym – stając się jej częścią. Wiem też, że dzięki mnie czytelnik nigdy nie będzie zmuszony przecierać oczu nad bzdurkami, jakie z różnych powodów mogą pojawić się w tekście. Na przykład takimi  lub takimi (ta strona będzie w miarę możliwości rozwijana). J

5 komentarzy:

  1. Przecież ja nie mam pretensji o nic i do nikogo. Przedstawiam tylko swój punkt widzenia na kwestie przemyśliwane nie od dziś. :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Problem w kwestii przedstawienia. Ale to na prv.

    OdpowiedzUsuń
  3. Naprawdę autor tekstu może zabronić korekty błędów interpunkcyjnych czy leksykalnych? I wtedy książka drukowana jest z błędami? Jak rozwiązuje się wtedy taki problem?

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Naprawdę. Proponuję zajrzeć na stronę redakcyjną książek Beaty Pawlikowskiej, na potwierdzenie prawdziwości tego stwierdzenia. Tam jest jej oświadczenie, które teoretycznie rozwiązuje ten problem. Inna sprawa, ile osób zajrzy tam z własnej inicjatywy, a ile źle pomyśli o osobach pracujących przy redakcji...

      Usuń